Za darmo

Malte

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ach, ale której krawędzi trzyma się ta pewność! Najmniejszy obrót, a już wzrok wysuwa się poza miłe i znajome – a z zarysu przed chwilą jeszcze tak pocieszającego wyłania się krawędź grozy. Strzeż się światła, które izbę czyni bardziej głuchą; nie oglądaj się, czy czasem cień nie podniesie się za twoim krzesłem jak twój pan. Lepiej chyba, gdybyś był pozostał w ciemności i gdyby twoje nie odgraniczone serce spróbowało być ciężkim sercem wszystkich tych nie odróżnionych rzeczy. Teraz zebrałeś się w sobie, widzisz, jak się kończysz we własnych dłoniach, od czasu do czasu niedokładnym ruchem pociągasz własną twarz za sobą. I w tobie prawie nie ma przestrzeni, i koi cię to niemal, że w tej ciasnocie w tobie nie może nic przebywać bardzo wielkiego, że i to niesłychane zamknąć się musi i ścieśnić wedle warunków. Lecz tam na świecie, tam ono jest bez granic, a kiedy tam wzrasta, natenczas napełnia się i w tobie, nie w naczyniach będących częściowo w twojej władzy ani flegmie twoich spokojniejszych narządów: wzrasta we włóknach, wzwyż wsysane w najdalsze odnogi twojego bezmiernie rozgałęzionego bytu. Tam się podnosi, tam wyrasta ponad ciebie, sięga ponad twój oddech, do którego chronisz się jak do ostatniej przystani.

Ach, a dokąd potem, dokąd potem? Twoje serce wypędza cię z ciebie, twoje serce w ślad za tobą gna, a ty już prawie poza sobą stoisz i już wrócić nie możesz. Jak robak nadepnięty, tak ty pękasz i rozlewasz się, a twoja drobina zewnętrznej twardości i przystosowania jest bez sensu!

O nocy bez przedmiotów! O tępe okno wychylone, o drzwi troskliwie pozamykane; urządzenia z dawien dawna przejęte, uwierzytelnione, nigdy do cna nie zrozumiane. O ciszo w sieni, ciszo z pokojów sąsiednich, ciszo wysoko pod pułapem.

O matko, o ty jedyna, która wszystką tę ciszę przemieniłaś kiedyś w dzieciństwie. Która ją bierzesz na siebie, mówisz: nie bój się, to ja. Która odwagę masz w samą noc tą ciszą być dla wszystkiego, co się boi, co ginie ze strachu.

Zapalasz świecę, a już ten szmer, to ty. I trzymasz ją przed sobą, i mówisz: to ja, nie przestrasz się. I stawiasz ją powoli, i – bez wątpienia: to ty, ty jesteś tym światłem wokoło zwykłych, serdecznych rzeczy, które bez pokątnego znaczenia istnieją, są dobre, naiwne, jednoznaczne. A kiedy coś niepokoi gdzieś za ścianą albo krok czyni pod podłogą, to ty uśmiechasz się tylko, uśmiechasz, przejrzyście uśmiechasz na jasnym tle do zatrwożonej twarzy, która szuka w tobie, jak gdybyś była zjednoczona i w zmowie z każdym półdźwiękiem, złączona z nim w tajemnicy i zgodzie. Czy moc jaka równa się twojej mocy w ziemskim panowaniu? Spójrz, królowie leżą i patrzą w słup, a bajarz odwrócić nie może ich uwagi. Gdy leżą na słodkich piersiach ulubienicy, wpełza na nich groza i obezwładnia, i gasi żądzę. Ty zaś przychodzisz i trzymasz to niesłychane za sobą i jesteś najzupełniej przed nim; nie jak zasłona, którą by można tu i ówdzie podnieść. Nie! jak gdybyś je była wyprzedziła na wołanie, któremu byłaś konieczna. Jak gdybyś była przyszła daleko przed wszystkim, co przyjść może, a miała za sobą tylko twój pęd, twoją wieczną drogę, twojej miłości lot.

Mouleur 50, koło którego przechodzę codziennie, wywiesił dwie maski przed drzwiami. Twarz młodej topielicy, odlaną w trupiarni, ponieważ była piękna, ponieważ uśmiechała się, uśmiechała tak łudząco, jak gdyby wiedziała.

A pod nią jego wiedzące oblicze. Ten twardy sęk z mocno ściągniętych zmysłów. To nieubłagane samozgęszczenie Muzyki wiecznie chcącej dymić. Oblicze tego, któremu jeden z bogów zamknął słuch, aby nie było dźwięków oprócz dźwięków jego. Aby nie zmieszała go mętność i znikomość szmerów. On, w którym była ich jasność i trwanie; aby tylko bezdźwięczne zmysły wnosiły mu świat, bez szmeru, napięty, czekający świat, niedokończony, przed stworzeniem Dźwięku.

Ty, który kończysz świat!

Jak to, co deszczem spada niedbale na ziemię i nad wody, opadając przypadkowo, i mniej widoczne a radosne według prawa powstaje powrotnie z wszystkiego, i wznosi się, i zawisa, i tworzy nieba – takoż z ciebie podniósł się wzlot naszych opadów i ponad światem wzniósł sklepienie Muzyki.

Twoja muzyka: gdybyż mogła być wokoło świata, nie wokoło nas. Gdybyż ci zbudowano fortepian w pustyni Tebaidy. I Anioł zawiódłby cię przed samotny instrument, przez turnie pustynnych gór, kędy leżą króle i hetery51, i anachoreci52. I cisnąłby się wzwyż i precz – w lęku, abyś nie zaczął.

I wtenczas promieniowałbyś, promieniejący, niesłyszany; oddając Powszechności, co Powszechność jedynie dźwigać zdolna.

W dali Beduini gnają w pustynię zabobonnie. Na ziemię padają kupcy u skraju twojej muzyki, jak gdybyś huraganem był. Tylko nocą okrążają cię w wielkim łuku lwy poniektóre, co samych siebie się przeraziły, zagrożone własną wzburzoną krwią.

Bo kto ciebie teraz powrotnie dobędzie z uszu, które są lubieżne? Kto ich wypędzi z sal muzycznych, tych przedajnych o niepłodnym słuchu, słuchu złajdaczonym, a nie zapładnianym nigdy? Tam wielkie promienieje nasienie, a oni podstawiają się jak ladacznice i bawią się tym – albo kiedy leżą rozwaleni w chuciach nie zaspokojonych, ona pada między nich wszystkich jak nasienie Onana.

Kędy jednak, Panie, ktoś dziewiczy o niepokalanym uchu leżałby przy twoim dźwięku: umarłby z szczęśliwości albo rozstrzygnął Nieskończoność – i zapłodniony jego mózg musiałby pęknąć w niesłychanym rdzeniu.

Nie bagatelizuję. Wiem, że na to potrzeba odwagi. Ale przypuśćmy na chwilkę, że ktoś by ją miał, ktoś by miał ów courage de luxe, by im ulec, iżby potem wiedzieć raz na zawsze (bo któż by mógł to zapomnieć czy pomylić?), dokąd oni później wpełzają i co robią przez pozostały długi dzień, i czy sypiają w nocy. To przede wszystkim trzeba by stwierdzić: czy sypiają. Ale odwaga to jeszcze nie dosyć. Przychodzą bowiem i odchodzą nie jak inni ludzie, za którymi byłoby łatwo pójść. Zjawiają się i znikają, nagle ktoś ich stawia i zabiera jak ołowianych żołnierzy. W odległych nieco miejscach znajduje się ich, ale nie w ukrytych. Krzewy cofają się nieco, ścieżka kręci się trochę koło trawnika: stoją już i mają wokoło siebie moc przejrzystej przestrzeni, jak gdyby stali pod szklanym kloszem.

Mógłbyś ich uważać za spacerujących w zadumaniu, tych niepozornych człowieczków, o nikłej, skromnej pod każdym względem postaci. Ale mylisz się. Czy widzisz tę lewą rękę, jak po coś sięga do skośnej kieszeni starego płaszcza; jak znajduje to coś i wyciąga, i trzyma w powietrzu ów przedmiot niezgrabnie i ostentacyjnie? Po kilku zaledwie chwilach zjawiają się dwa, trzy ptaszki, wróble, podskakujące w zaciekawieniu. I jeśli uda się temu człowiekowi potwierdzić ich bardzo dokładne pojęcie o nieruchomości, natenczas nie ma powodu, dla którego nie miałyby się jeszcze bardziej zbliżyć. I wreszcie wznosi się pierwszy i przez chwilę trzepoce nerwowo na wysokości ręki, która (mój Boże) nadstawia kruszynę zużytego słodkiego chleba, skromnymi, wyraziście rezygnującymi palcami.

A im więcej ludzi gromadzi się przy nim, w stosownej oczywiście odległości, tym mniej ma z nimi wspólnego. Jak świecznik dogasający stoi on i świeci resztą światła, i cały jest nim ciepły, i nigdy się nie ruszył. A jak wabi, jak przywabia – tego te liczne, małe, głupie ptaszki osądzić nie mogą. Gdyby nie widzowie i gdyby mu dość długo pozwolono stać, pewien jestem, że nagle przyszedłby anioł, przezwyciężył się i zjadłby ten stary, słodkawy kęs z wynędzniałej ręki. Zawadzają tu, jak zawsze ludzie. Dbają o to, by zjawiały się tylko ptaszki; uważają, że to dosyć, i twierdzą, że on niczego innego nie oczekuje. Bo czegożby też miał oczekiwać on, ten stary, deszczem spłukany wiecheć, trochę skośnie zatknięty w ziemię, jak drewniane podobizny ludzkie z okrętów, w ojczystych ogrodach; czy i on ma tę postawę stąd, że kiedyś stał gdzieś na przedzie w swoim życiu, kędy ruch jest największy? Czy dlatego tak jest teraz zamazany, że kiedyś był kolorowy? Czy chcesz go pytać?

Kobiet tylko nie pytaj o nic, kiedy widzisz, że która karmi ptaszki. Można by nawet iść za nimi; one to robią tak mimochodem: byłoby ci łatwo. Ale zostaw je. One nie wiedzą, skąd im to przyszło. Mają ni stąd, ni zowąd moc chleba w torbie i spod cienkiej mantyli53 wyciągają wielkie kawały, pogryzione trochę i mokre. Dobrze im z tym, że ich ślina troszeczkę w świat się dostanie, że małe ptaszki latać będą z tym przysmakiem, chociaż i oczywiście zapomną go zaraz.

Siedziałem oto przy twoich książkach, o ty Uparty, i próbowałem myśleć jak inni, którzy nie chcą pozostawić cię w całości, a wzięli sobie swoją część zadowoleni. Nie pojmowałem bowiem jeszcze sławy, tej publicznej rozbiórki czegoś tworzącego się, na którego plac budowlany wdziera się tłuszcza, przesuwając mu kamienie.

 

Młodzieńcze, gdziekolwiek jesteś, w którym powstaje coś, co mrowiem przechodzi po skórze, korzystaj z tego, że cię nikt nie zna! A kiedy przeczą tobie, którzy cię za nic mają, a kiedy poniechają cię zupełnie ci, z którymi obcujesz, i kiedy wytępić chcą ciebie gwoli54 twych myśli kochanych – czym jest to wyraźne niebezpieczeństwo, które cię skupia w tobie, wobec przebiegłego później wroga, sławy, która cię unieszkodliwia, ponieważ cię rozsypuje!

Nie proś nikogo, aby mówił o tobie, nawet nie pogardliwie. A gdy czas idzie i czujesz, jak imię twoje krąży wśród ludzi, nie bierz go poważniej niż wszystko, co znajdujesz w ich ustach. Pomyśl: zepsuło się – i zdejmij je. Inne przybierz, jakiekolwiek, aby cię Bóg zawołać mógł w nocy. I zakryj je przed wszystkimi.

Ty najsamotniejszy, postronny, jakże cię dogonili na twojej sławie. Jak to dawno, kiedy przeciwni tobie byli z całej duszy – a oto obchodzą się z tobą jak z równym sobie. A słowa twoje ciągną za sobą w klatkach swojej pychy i na placach pokazują, i drażnią je trochę z bezpiecznych swoich miejsc. Wszystkie twoje straszne drapieżniki.

Wtenczas czytałem cię dopiero, kiedy wyrwali się i napadli mnie w mojej pustyni ci desperaci. Zrozpaczeni, jak i ty sam zrozpaczony byłeś na końcu, ty, którego droga fałszywie wrysowana jest we wszystkie mapy. Jak rysa idzie ona przez nieba, ta beznadziejna hiperbola twojej drogi, raz tylko wyginająca się ku nam i oddalająca się w przerażeniu. Co tobie zależało na tym, czy kobieta jaka zostaje lub odchodzi i czy kogo ogarnie zawrót, a innego szaleństwo, i czy umarli są żywi, a żywi w letargu: co tobie?

To wszystko było dla ciebie tak naturalne: tyś przez to przeszedł, jak się przechodzi przez sień, i nie zatrzymałeś się. Ale tam przystanąłeś pochylony, gdzie nasze dokonanie dymi i opada, i barwę zmienia, wewnątrz. Wewnętrzniej niż tam, gdzie ktoś był kiedykolwiek; drzwi jakieś odskoczyły przed tobą i oto stałeś przy tyglach w łunie ognia. Tam, dokąd nigdy nie zabierałeś nikogo, o ty, Nieufny, tam siedziałeś i rozróżniałeś przejścia.

I tam, ponieważ wskazywanie miałeś we krwi, a nie kształtowanie, a nie mówienie, tam powziąłeś tę ogromną decyzję; to nikłe, któreś sam zrazu tylko przez szkła spostrzegał, postanowiłeś najzupełniej sam od razu tak powiększyć, aby stało przed tysiącami, olbrzymie, przed wszystkimi. Twój teatr powstał. Ty nie mogłeś czekać, aby to bezprzestrzenne niemal, przez wieki w krople stłoczone życie przez inne sztuki znalezione było i stopniowo uwidocznione dla pojedynczych, którzy się z wolna łączą w poznawaniu, którzy wreszcie żądają pospólnego widzenia, jak się te pogłoski dostojne potwierdzają w symbolu rozwartej przed nimi sceny. Ty odczekać tego nie mogłeś, ty pojawiłeś się, ty musiałeś ustalić i trzymać otwartą tę Niepojętość, co się zmierzyć nie da: to uczucie, co się o pół stopnia wznosi; kąt przeważania woli niczym prawie nie obciążonej, odczytany z zupełnie bliska; lekkie i zmącenie w jednej kropli tęsknoty i to „nic” w przemianie barw atomu zaufania. W tych bowiem procesach było teraz życie, nasze życie, które w nas się wśliznęło, które się cofnęło do wnętrza, tak głęboko, że już chyba przypuszczeń o nim być nie mogło.

Do wskazywania stworzony byłeś, bezczasowo tragiczny poeto – i przeto musiałeś tę kapilarność55 błyskawicznie przetworzyć w najbardziej przekonywające gesty, w najbardziej istniejące rzeczy. Tu przystąpiłeś do bezprzykładnego gwałtu twego tworu, który coraz to niecierpliwiej, coraz rozpaczniej pod widzialnością szukał odpowiedników dla rzeczy widzianych wewnątrz. Było tam poddasze, był królik, sala była, w której ktoś chodzi tu i tam: był brzęk szkła w sąsiednim pokoju, pożar przed oknami, słońce. Kościół był i parów skalisty kościołowi równy. Lecz to nie wystarczało; na koniec i wieże pomieścić się musiały, i całe góry, a lawiny, grzebiące szmaty kraju, zasypały scenę rzeczami dotykalnymi, gwoli niepojętości. Ty wtedy nie zdzierżyłeś. Dwa końce, któreś ty nagiął razem, odskoczyły na dwie strony; wściekła twoja siła wytrysnęła z giętkiego pręta – i dzieło twe: jakby nie było.

Któż by inaczej pojął, że na koniec nie chciałeś oderwać się od okna, z całą właściwą sobie przekorą. Przechodniów chciałeś widzieć; przyszła ci bowiem myśl, czy by którego dnia nie można z nich czegoś zrobić, gdyby się tak człowiek zdecydował zacząć.

Pierwszy raz wtedy uderzyło mnie to, że o kobiecie nic powiedzieć nie można; spostrzegłem, gdy opowiadali o niej, jak skąpo ją traktowali, jak nazywali i opisywali innych, otoczenia, miejscowości, przedmioty, aż do pewnego punktu, gdzie to wszystko kończyło się łagodnie i jakoby ostrożnie, kończyło lekkim, nie podkreślanym nigdy zarysem, który zamykał.

– Jaka ona była? – pytałem wówczas.

– Jasna, prawie jak ty – mówili i jęli56 wyliczać różności, jakie jeszcze znali; przy tym jednak stawali się znowu najzupełniej niedokładni, a ja już nic nie mogłem sobie wyobrazić. Widzieć właściwie mogłem ją tylko wtenczas, kiedy maman opowiadała mi tę historyjkę, której żądałem wciąż od nowa.

Naówczas zawsze, gdy dochodziła do sceny z psem, zamykała oczy i zupełnie zamkniętą, ale przeświecającą wszędzie twarz żarliwie jakoś trzymała w obu dłoniach, zimno dotykających skroni.

– Ja to widziałam, Malte – zaklinała się – ja to widziałam.

To było już w ostatnich jej latach, kiedy to od niej słyszałem. W czasach kiedy nikogo już widzieć nie chciała i kiedy stale, w podróży nawet, miała przy sobie małe, gęste srebrne sitko, przez które przelewała wszystkie napoje. Stałych potraw wcale już nie spożywała, biszkoptów chyba trochę lub chleba, który drobiła, gdy była sama, i jadła kruszynę po kruszynie, tak jak kruszyny jedzą dzieci. Strach przed szpilkami już wtedy opanował ją całkowicie. Do drugich mawiała tylko na uniewinnienie:

– Ja już nie znoszę nic po prostu, ale niech to was nie martwi, czuję się przy tym wyśmienicie.

Do mnie wszakże mogła się zwrócić nagle (bo już byłem troszeczkę dorosły) i z uśmiechem, który ją bardzo męczył, powiedzieć:

– Ile to jest na świecie szpilek, Malte, i gdzie też one nie leżą, a pomyśleć, jak łatwo wypadają…

Starała się mówić to jak najżartobliwiej, ale zgroza wstrząsała nią na myśl o tych wszystkich źle przytwierdzonych szpilkach, które lada chwila mogły gdzieś wpaść.

Skoro jednakże opowiadała o Ingebordze, nic jej się stać nie mogło. Wówczas nie oszczędzała się; wówczas mówiła głośniej, wówczas śmiała się na wspomnienie śmiechu Ingeborgi, wówczas miało się widzieć, jak piękną była Ingeborga.

– Weseliła nas wszystkich – mawiała – ojca twego też, Malte, dosłownie weseliła. Ale później, kiedy mówiono, że umrze, choć przecież wydawała się tylko trochę chorą, a my błąkaliśmy się i starali to ukryć, ona usiadła raz na łóżku i rzekła tak przed siebie, jak ktoś, kto usłyszeć pragnie, jak to brzmi: „Wy się tak nie wysilajcie. Wiemy to wszyscy, a ja mogę was uspokoić; dobre to, co ma przyjść; ja już nie chcę”. Wyobraź sobie, powiedziała: „Ja już nie chcę”; ona, która weseliła nas wszystkich. Czy ty zrozumiesz to kiedyś, gdy dorośniesz, Malte? Myśl o tym później, może pojmiesz nagle. Byłoby to bardzo dobrze, gdyby ktoś istniał, kto takie rzeczy rozumie.

„Takie rzeczy” zajmowały maman, kiedy była sama, a była zawsze sama w tych ostatnich latach.

– Ja już nigdy na to nie wpadnę, Malte – mawiała czasem z dziwnie śmiałym uśmiechem, który nie chciał być widziany przez nikogo i cel swój spełniał kompletnie przez to, że ktoś się nim uśmiechnął.

– Ale że też nikogo to nie pobudza do badania, gdybym była mężczyzną, tak, właśnie, gdybym mężczyzną była, rozmyślałabym o tym porządnie, po kolei, od samego początku. Bo przecież jakiś początek być musi, a gdyby tak pochwycić go, byłoby to przynajmniej coś. Ach, Malte, przemijamy tak, a mnie się zdaje, że wszyscy są roztargnieni i zajęci i nie bardzo zważają na to, kiedy my przemijamy. Jak gdyby spadała gwiazda i nikt jej nie widział, i nikt sobie nic nie życzył. Nie zapominaj nigdy życzyć sobie czegoś, Malte. Życzeń pozbywać się nie trzeba. Myślę, że nie ma spełnień, ale są życzenia trwające długo, całe życie, tak iż spełnienia i tak doczekać by się nie można.

Maman kazała mały sekretarzyk57 Ingeborgi wstawić na górze do swego pokoju, tam znajdywałem ją często, gdyż wolno mi było zawsze do niej wchodzić. Krok mój gubił się zupełnie w dywanie, ale ona czuła mnie i wyciągała ku mnie rękę poza siebie. Ta ręka nie miała żadnej wagi, a całowało się ją niemal jak ów krucyfiks z kości słoniowej, który mi co wieczór podawano przed zaśnięciem. Przed tym niskim biurkiem, które się jedną płytą otwierało przed nią, siedziała jak przed instrumentem.

– Tyle tu słońca! – mówiła; i rzeczywiście, wnętrze było dziwnie jasne od starego, żółtego lakieru, na którym wymalowane były kwiaty, zawsze jeden czerwony i jeden niebieski. A gdzie trzy były przy sobie, był między tamtymi trzeci liliowy, dzielący oba pozostałe. Barwy te oraz zieleń wąskich, poziomych pnączy ściemnione były w sobie tak samo jak błyszczące było tło, które jednak jasne właściwie nie było. To stwarzało stłumiony osobliwie stosunek odcieni, wzajemnie uzależnionych wewnętrznie, lecz o tej zależności nie mówiących nic.

Maman wyciągała małe szufladki, a były wszystkie puste.

– Ach, róże – mówiła, pochylając się nieco naprzód w tę mętną woń, która nie kończyła się. Przy tym zawsze miała wrażenie, że nagle jeszcze coś mogłoby się znaleźć w jakiejś tajemnej skrytce, o której nikt nie pomyślał, a która ustąpiłaby tylko pod naciskiem jakiejś ukrytej sprężyny.

– Nagle odskoczy, zobaczysz – mówiła poważnie i z lękiem i pośpiesznie wyciągała wszystkie szuflady. Wszystkie jednak papiery, które naprawdę pozostały w biurku, złożyła starannie i zamknęła nie czytając.

– I tak nie zrozumiałabym, Malte, to byłoby z pewnością za trudne dla mnie.

Przekonana była, że wszystko jest dla niej zbyt skomplikowane.

– Nie ma w życiu klas dla początkujących, żąda się od nas od razu rzeczy najtrudniejszych.

Zapewniano mnie, że taką stała się dopiero po strasznej śmierci swej siostry, hrabiny Ollegaard Skeel, która spaliła się, kiedy, wybierając się na bal, poprawić chciała kwiaty we włosach przed lustrem z płonącymi świecznikami. Ale w ostatnich czasach Ingeborga jednak wydawała się jej tym, co najtrudniej jest pojąć.

A teraz spiszę tę historię tak, jak ją maman opowiadała, gdy o to prosiłem.

Było to w pełni lata, w czwartek po złożeniu zwłok Ingeborgi. Z tarasu, gdzie piło się herbatę, widać było szczyt rodzinnego grobowca spomiędzy olbrzymich wiązów. Nakryto w ten sposób, jak gdyby nigdy nie była jedna osoba więcej siedziała przy tym stole – i siedzieliśmy wszyscy dość rozparci. I każdy coś z sobą przyniósł, książkę lub koszyczek z robótką, tak iż nawet trochę było ciasno. Abelone (siostra najmłodsza maman) rozlewała herbatę i wszyscy zajęci byli podawaniem czegoś, dziadek twój tylko z fotela spoglądał ku domowi. Była to pora, kiedy oczekiwano poczty, a zazwyczaj składało się tak, że przynosiła ją Ingeborga, dłużej zatrzymana w domu zarządzeniami gospodarczymi. W czasie tygodni jej choroby mieliśmy więc dość czasu, by odwyknąć od jej zjawiania się; wiedzieliśmy bowiem, że przyjść nie może. Ale popołudnia tego, Malte, kiedy rzeczywiście już przyjść nie mogła – przyszła.

 

Może to nasza wina była. Może myśmy ją wołali. Bo przypominam sobie, że nagle siedziałam tu i natężałam się, aby sobie przypomnieć, co to właściwie teraz się zmieniło. I nagle nie mogłam zupełnie powiedzieć, co. Zapomniałam doszczętnie. Podniosłam oczy i ujrzałam wszystkich zwróconych ku domowi, ale nie w jakiś szczególny, uderzający sposób, a tak najspokojniej, najcodzienniej, w oczekiwaniu. I już, już miałam – (mróz mnie przeszywa, Malte, kiedy pomyślę), ale, niech Bóg mnie strzeże, już miałam powiedzieć:

– A co to tak długo nie widać…

Wtem Cavalier, jak zwykle, wyrwał się spod stołu i wybiegł ku niej. Ja to widziałam, Malte, ja to widziałam. Wybiegł ku niej, chociaż ona nie przyszła. Dla niego przyszła. Zrozumieliśmy, że ku niej wybiegł. Dwa razy obejrzał się ku nam, jakby pytając. Potem rzucił się na nią tak, jak zawsze, i dopadł jej. Zaczął skakać naokoło, Malte, naokoło czegoś, czego nie było, a potem w górę na nią, lizać, prosto w górę. Słyszeliśmy, jak skowyczał z radości, a gdy tak ciskał się w górę, kilka razy prędko po sobie, można było naprawdę sądzić, że zakrywa ją podskokami. Ale nagle zawyło, a on własnym rozpędem obrócił się w powietrzu i runął wstecz, dziwnie niezgrabnie, i zupełnie osobliwie leżał płasko, i nie ruszał się.

Od drugiej strony lokaj wyszedł z domu z listami. Zawahał się przez chwilę; najwidoczniej niezupełnie łatwo było zbliżać się ku naszym twarzom. I już też kiwał twój ojciec, żeby został. Twój ojciec, Malte, nie lubił zwierząt. Ale teraz jednak poszedł powoli, jak mi się zdawało, i pochylił się nad psem. Przemówił coś do lokaja, coś krótkiego, jednozgłoskowego. Widziałam, jak lokaj rzucił się podnieść Cavaliera. Lecz oto ojciec twój sam wziął zwierzę i wszedł z nim w dom, jak gdyby wiedział dokładnie dokąd.

Pewnego razu, kiedy przy tym opowiadaniu prawie się ściemniło, o mało nie opowiedziałem maman o „ręce”: w takiej chwili byłbym potrafił. Już zaczerpnąłem powietrza, by zacząć, ale tu przypomniałem sobie, jak ja dobrze pojąłem lokaja, który nie mógł iść ku ich twarzom. I mimo ciemności bałem się twarzy maman, gdyby ta twarz ujrzała, co ja widziałem. Jeszcze raz odetchnąłem szybko, aby wyglądało tak, jakbym nie chciał nic innego. Kilka lat później, po tej osobliwej nocy w galerii w Urne, nosiłem się całymi dniami z myślą zwierzenia się małemu Erykowi. On wszakże po naszej rozmowie nocnej zamknął się znowu przede mną zupełnie, unikał mnie; myślę, że pogardzał mną. I właśnie dlatego chciałem mu opowiedzieć o „ręce”. Uwidziałem sobie, iż zyskam w jego mniemaniu (a tego pragnąłem usilnie dla pewnego powodu), gdybym zdołał wytłumaczyć mu, że przeżyłem to rzeczywiście. Eryk tak jednak był sprytny w wymijaniu, że nic z tego nie było. A i potem zresztą wyjechaliśmy zaraz. Tak oto, dziw nad dziwy, po raz pierwszy zdarza się, że opowiadam zdarzenie, które daleko za mną leży w dzieciństwie.

Jak mały wtedy jeszcze być musiałem, wnoszę58 z tego, żem klęczał na fotelu, by swobodnie dosięgnąć stołu, na którym rysowałem. Był wieczór, zima, jeśli się nie mylę, w miejskim mieszkaniu. Stół w moim pokoju stał między oknami i jedna tylko lampa świeciła na moje karty i książkę mademoiselle59; bo mademoiselle siedziała obok mnie, odsunięta nieco, i czytała. Była hen daleko, gdy czytała, nie wiem, czy była w książce; umiała czytać godzinami, rzadko przewracała karty – i miałem wrażenie, że stronice pod nią stają się coraz pełniejsze, jak gdyby wzrokiem dodawała słów, określonych słów, które jej były potrzebne, a których nie było. Tak mi się wydawało, kiedy rysowałem. Rysowałem powoli, bez wyraźnych zamiarów, a gdy nie wiedziałem, co dalej, patrzałem na to wszystko z głową lekko pochyloną na prawo; tak najłatwiej zawsze przychodziło mi na myśl to, czego było brak. Oficerowie albo jechali konno do boju, albo już walczyli, a to było znacznie łatwiejsze, bo wtenczas wystarczał już tylko dym, który otulał wszystko. Maman wprawdzie twierdzi stale, że ja malowałem wyspy; wyspy z wielkimi drzewami i zamkiem, i schodami, i kwiatami na skraju, które miały się przeglądać w wodzie. Ale mnie się zdaje, że albo ona zmyśla, albo to było później.

Nie ma dwóch zdań, że tego wieczora rysowałem rycerza, pojedynczego, bardzo wyraźnego rycerza na dziwnie przybranym koniu. Zrobił się tak kolorowy, że często musiałem zmieniać kredki, lecz przede wszystkim jednak potrzebna była czerwona, po którą sięgałem co chwila. Oto jeszcze raz była konieczna; i nagle (widzę ją jeszcze) potoczyła się skośnie przez oświetlony arkusz aż na krawędź stołu i zanim zdołałem przeszkodzić, spadła koło mnie i zniknęła. Potrzebna mi była naprawdę pilnie i bardzo przykro było teraz pełzać za nią. Mocno niezgrabny byłem, więc niemało kosztowało mnie to ceregieli, by się dostać na dół. Nogi wydały mi się o wiele za długie, nie umiałem ich wyciągnąć spod siebie. Zbyt długotrwałe klęczenie sprawiło, że mi członki60 ścierpły. Nie wiedziałem, co należy do mnie, a co do krzesła. Nareszcie jednak, oszołomiony nieco, dotarłem pod stół i znalazłem się na włochatej skórze, rozciągniętej pod stołem aż do ściany. Ale tu powstała nowa trudność. Oczy moje, nastawione na jasność tam w górze i całe jeszcze zachwycone barwami na białym papierze, niezdolne były rozeznać cośkolwiek pod stołem, gdzie czerń wydała mi się tak zamkniętą, iż bałem się ją potrącić. Zdałem się więc na wyczucie, i klęcząc na lewej dłoni wsparty, drugą ręką czesałem długowłosy kobierzec, bardzo miły w dotyku; lecz kredki ani śladu.

Zdawało mi się, że tracę wiele czasu, i już chciałem wołać mademoiselle, aby mi potrzymała lampę, kiedy zauważyłem, że dla moich mimowolnie wytężonych oczu mrok stopniowo stawał się bardziej przejrzysty. Już odróżnić mogłem ścianę w głębi, kończącą się jasną listwą; zorientowałem się co do nóg stołowych; poznałem nade wszystko moją własną rozcapierzoną dłoń, która samiuteńka, trochę jak wodne zwierzątko, ruszała się tam w dole i badała dno. Przyglądałem się jej, wiem to jeszcze, prawie z ciekawością; miałem wrażenie, jakoby umiała rzeczy, których jej wcale nie uczyłem, kiedy tak macała samowolnie tam w głębi ruchami, jakich nie obserwowałem u niej nigdy. Ścigałem ją, kiedy się posuwała, bawiło mnie to, przygotowany byłem na wiele niespodzianek. Ale jakże miałem być przygotowany na to, że ku niej nagle od ściany zaczęła iść ręka inna, większa, niezwykle chuda ręka, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem. W podobny sposób szukała od drugiej strony – i dwie rozstawione dłonie sunęły ślepo ku sobie…

Ciekawość moja jeszcze się nie wyczerpała, ale nagle urwała się – i pozostała sama groza. Czułem, że jedna z tych dwu rąk należy do mnie i że oto zapuszcza się w coś, co już się nie da naprawić. Siłą całego prawa, jakie do niej miałem, powstrzymałem ją i cofnąłem płasko i wolno, nie spuszczając z oka tamtej, która szukała dalej. Pojąłem, że ona nie zaprzestanie; nie umiem powiedzieć, w jaki sposób znalazłem się znowu na górze.

Siedziałem zagłębiony w fotelu, zęby dzwoniły, a w twarzy miałem tak mało krwi, że zdawało mi się, że nic już błękitu nie ma w moich oczach.

– Mademoiselle – chciałem rzec i nie mogłem, lecz ona przeraziła się sama, cisnęła książkę i uklękła przy fotelu, i wołała moje imię; zdaje mi się, że trzęsła mną. Ale ja byłem przy zdrowych zmysłach. Przełknąłem kilkakrotnie, bo teraz oto chciałem opowiedzieć.

Lecz jak? Wysiliłem się niewymownie, ale tego nie można było wyrazić tak, aby ktoś zrozumiał. Jeśli były słowa dla tego wydarzenia, to ja byłem zbyt mały, aby je znaleźć. I nagle zdjął mnie strach, że one jednak, niezależnie od mojego wieku, nagle mogłyby się znaleźć – i wydało mi się to straszliwszym nad wszystko, gdybym je wtenczas miał powiedzieć. Tę rzeczywistość tam w dole przeżyć raz jeszcze, przemienioną od początku; słyszeć, jak ja to przyznaję – na to już sił nie miałem.

Jest to naturalnie przywidzenie, jeżeli oto twierdzę, jakobym w onych już czasach czuł, że tam coś weszło w moje życie, prostą drogą w moje życie, coś, z czym miałbym sam obnosić się po wszystkie czasy. Widzę siebie leżącego w zakratowanym łóżeczku, widzę, jak nie śpię i jakoś niewyraźnie przewiduję, że takie będzie życie: pełne samych rzeczy osobliwych, które pomyślane są tylko dla jednego, a których powiedzieć nie można. Pewne jest to, że się stopniowo podnosiła we mnie smutna, ciężka duma. Wyobrażałem sobie, jak to się chadzać będzie, pełnym wnętrza i milczącym. Odczuwałem dziką sympatię dla dorosłych; podziwiałem ich i postanawiałem powiedzieć im to, że ich podziwiam. Postanowiłem powiedzieć to mademoiselle przy najbliższej sposobności.

A potem przyszła jedna z tych chorób, które miały mi dowieść, że to nie było pierwsze własne przeżycie. Gorączka ryła we mnie i z samego dna wywlekała doświadczenia, obrazy, fakty, o których nie wiedziałem, leżałem oto przytłoczony sobą i czekałem na chwilę, kiedy otrzymam rozkaz wtłoczenia znowu tego wszystkiego w siebie, porządnie, kolejno. Zaczynałem, ale mi to w rękach rosło, broniło się, za wiele tego było. Potem wzięła mnie złość, garściami wszystko wrzuciłem w siebie i stłoczyłem; ale nie domknąłem się już. I teraz jąłem61 krzyczeć wpółotwarty, krzyczeć i krzyczeć. A kiedy zaczynałem wychylać się z siebie, oni od dawna stali wkoło mego łóżka i ręce mi trzymali – i była świeca, a wielkie ich cienie za nimi się ruszały.

I ojciec mój kazał mi powiedzieć, co się ze mną dzieje. Rozkaz był uprzejmy, ściszony, ale jednak rozkaz. A on zniecierpliwił się, bo nie odpowiedziałem.

Maman nigdy nie przychodziła w nocy – a raczej nie, raz przyszła. Krzyczałem i krzyczałem i mademoiselle przyszła, i gospodyni, pani Sieversen, i stangret Grzegorz; ale to nie pomagało nic. I wreszcie posłali konie po rodziców, którzy byli na wielkim balu, zdaje się u następcy tronu. I wtem posłyszałem, jak powóz zajeżdżał przed dom – i ucichłem, usiadłem i patrzyłem na drzwi…

I nagle zaszumiało z lekka w przyległych komnatach i maman weszła w wielkiej dworskiej toalecie62, wcale na nią nie zważając, i biegła niemal, i białe futro upuściła za sobą, i wzięła mnie w nagie ramiona.

A ja dotykałem, niezwykle zdumiony i zachwytu pełen, jej włosów i wypieszczonych lic, i zimnych kamieni w uszach, i jedwabiu na brzegu ramion pachnących kwiatami. I tak trwaliśmy, płacząc rzewnie i całując się, aż poczuliśmy, że jest ojciec i że trzeba nam się rozstać.

50mouleur (fr.) – odlewnik. [przypis edytorski]
51hetera (z gr.) – kurtyzana. [przypis edytorski]
52anachoreta – asceta, pustelnik. [przypis edytorski]
53mantyla (daw.) – rodzaj krótkiej peleryny damskiej. [przypis edytorski]
54gwoli (daw.) – ze względu na coś. [przypis edytorski]
55kapilarność – dosł. włoskowatość, zjawisko podnoszenia się cieczy na różną wysokość w rurkach o niewielkiej średnicy. [przypis edytorski]
56jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
57sekretarzyk – mebel przypominający biurko, z kompletem szufladek ustawionych na blacie. [przypis edytorski]
58wnosić – tu: wnioskować. [przypis edytorski]
59mademoiselle (fr.) – panna (tu jako grzecznościowy zwrot do nauczycielki domowej). [przypis edytorski]
60członki (daw.) – kończyny. [przypis edytorski]
61jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
62toaleta – elegancka suknia. [przypis edytorski]