Za darmo

Niewolnica, Wojowniczka, Królowa

Tekst
Z serii: O Koronie I Chwale #1
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

- Widzisz ich?

Ceres powiodła spojrzeniem za palcem Rexusa i podniósłszy wzrok ujrzała jakiś tuzin młodych dziewcząt i chłopców siedzących w pawilonie i sączących wino ze srebrnych kielichów. Nigdy, w całym swym życiu, nie widziała świetniejszego odzienia, takiej ilości jadła na jednym stole ani tak wielu połyskujących klejnotów. Żadne z nich nie miało zapadniętych policzków ani wychudłego brzucha.

- Co oni robią? – spytała, widząc jak jeden z nich zbiera monety do złotej misy.

- Do każdego z nich należy jeden z mistrzów boju – odrzekł Rexus. – i obstawiają, kto zwycięży.

Ceres prychnęła drwiąco. Zdała sobie sprawę, że dla nich to tylko gra. Rzecz oczywista – rozzuchwaleni młodzieńcy i dziewczęta nie dbali ani o wojowników, ani o sztukę walki. Pragnęli jedynie przekonać się, czy ich mistrz zwycięży. Dla Ceres jednak w wydarzeniu tym liczył się honor, odwaga i umiejętności.

Podniesiono królewskie chorągwie, ryknęły trąby i gdy otwarto z hukiem żelazne bramy, jedną z każdej strony Stade, mistrzowie boju jeden za drugim wymaszerowali z mroku. Ich zbroje ze skóry i żelaza odbijały promienie słoneczne, rzucając wokoło refleksy.

Ciżba zakrzyknęła radośnie, gdy wymaszerowali na arenę. Ceres także wstała i zaczęła ich oklaskiwać. Wojownicy ustawili się w kręgu twarzami zwróceni na zewnątrz. Swe topory, miecze, włócznie, tarcze, trójzęby, bicze i inny oręż wyciągnęli ku niebu.

- Niech żyje król Claudius – zakrzyknęli.

Trąby znów ryknęły i przez jedną z bram na arenę wjechał prędko złoty rydwan króla Claudiusa i królowej Atheny. Za nimi nadjechał rydwan z następcą tronu Aviliusem i królewną Florianą, a za nimi – cały orszak rydwanów z członkami królewskiego rodu. Każdy zaprzężony był w dwa śnieżnobiałe rumaki przystrojone drogocennymi klejnotami i złotem.

Ceres spostrzegła pośród nich księcia Thanosa i oburzył ją grymas niezadowolenia na twarzy dziewiętnastoletniego młodzieńca. Od czasu do czasu, gdy nosiła miecze ojca do pałacu, widziała, jak rozmawia z mistrzami boju. Zawsze otaczała go nieprzyjazna aura wyższości. Nie brak mu było niczego – z łatwością można go było wziąć za wojownika. Mięśnie rąk miał wyraźnie wyrzeźbione, talię napiętą i muskularną, a nogi twarde jak dębowe pnie. Ceres rozwścieczało jednak to, że zdawał się ani nie szanować, ani nie dbać o swą pozycję.

Członkowie królewskiego rodu podjechali do swych miejsc na podwyższeniu i ponownie rozbrzmiały trąby, zapowiadające, że lada moment rozpoczną się Jatki.

Ciżba zawyła z uciechy, gdy wszyscy poza dwoma mistrzami boju zniknęli na powrót za żelaznymi bramami.

Ceres poznała w jednym z nich Stefanusa, lecz nie mogła rozpoznać jego przeciwnika, który miał na sobie jedynie hełm z zasłoną i przepaskę umocowaną skórzanym pasem. Być może przybył z daleka, by stanąć do walki podczas Jatek. Jego naoliwiona skóra była barwy żyznej ziemi, a włosy czarne jak noc. Przez otwory w jego hełmie Ceres spostrzegła determinację w jego oczach i w lot wiedziała, że Stefanus nie przeżyje nawet godziny.

- Nie troskaj się – powiedziała Ceres, zerkając na Nesosa. – Pozwolę ci zatrzymać miecz.

- Jeszcze nie został pokonany – odparł Nesos z szyderczym uśmieszkiem. – Stefanus nie byłby ulubieńcem wszystkich, gdyby nie był lepszy od pozostałych.

Stefanus uniósł swój trójząb i tarczę, a ciżba umilkła.

- Stefanusie! – krzyknął jeden z zamożnych młodzianów z pawilonu, unosząc w górę zaciśniętą pięść. – Odwaga i siła!

Ciżba zakrzyknęła z aprobatą, a Stefanus skinął głową ku młodzieńcowi, po czym ruszył na przybysza z całą swą siłą. Ten jednak w mgnieniu oka usunął się z drogi, obrócił wokoło i ciął w Stefanusa mieczem, chybiając ledwie o kilka cali.

Ceres wzdrygnęła się. Z takim refleksem Stefanus nie pożyje długo.

Przybysz ryknął, uderzając raz po raz w tarczę Stefanusa, który się cofał. Zdesperowany Stefanus zatoczył wreszcie tarczą i zdzielił jej brzegiem swego przeciwnika w twarz, aż krew wytrysnęła w powietrze, a mężczyzna padł na ziemię.

Ceres uznała, że było to całkiem zgrabne posunięcie. Być może Stefanus udoskonalił swą technikę od czasu, gdy ostatni raz widziała, jak się ćwiczył.

- Stefanus! Stefanus! Stefanus! – wołała publika.

Stefanus stanął nad ranionym wojownikiem, lecz gdy miał pchnąć go trójzębem, przybysz uniósł nogi i kopnął go tak, że ten zatoczył się w tył i runął na plecy. Obaj mężczyźni skoczyli na nogi zwinnie jak koty i stanęli znów naprzeciw siebie.

Nie spuszczali oczu jeden z drugiego i zaczęli krążyć wkoło. Niebezpieczeństwo da się wyczuć w powietrzu, pomyślała Ceres.

Przybysz warknął i uniósł miecz wysoko w powietrze, biegnąc na Stefanusa. Ten prędko usunął się na bok i dźgnął mężczyznę w udo. W odpowiedzi przybysz zamachnął się mieczem i ciął Stefanusa w ramię.

Obaj wojownicy jęknęli z bólu, lecz rany – miast złagodzić gniew – zdały się rozniecić go jeszcze. Przybysz ściągnął hełm i cisnął go na ziemię. Jego czarna broda była okrwawiona, a prawe oko spuchnięte, lecz ujrzawszy wyraz jego twarzy Ceres pomyślała, że skończył gierki i zamierza ukatrupić swego przeciwnika. Jak prędko mu się to uda?

Stefanus natarł na przybysza i Ceres jęknęła, gdy jego trójząb zetknął się z mieczem przeciwnika. Wojownicy mierzyli się ze sobą, pochrząkując, dysząc i odpychając, aż żyły wyszły im na czołach, a mięśnie pod pokrytą potem skórą naprężyły się.

Przybysz uchylił się, zadając kres martwemu punktowi walki, i – czego Ceres wcale a wcale się nie spodziewała – obrócił się niczym wicher, machnął mieczem i odciął Stefanusowi głowę.

Po kilku oddechach przybysz triumfalnie uniósł rękę w górę.

Na chwilę w ciżbie zapadła zupełna cisza. Nawet Ceres się nie odezwała. Zerknęła na młodzieńca, do którego należał Stefanus. Rozdziawił szeroko usta, a brwi zeszły mu się w grymasie gniewu.

Młodzieniec cisnął swój srebrny kielich na arenę i rozwścieczony wypadł z pawilonu. Śmierć zrównuje wszystkich, pomyślała Ceres, powstrzymując cisnący się jej na usta uśmiech.

- August! – zakrzyknął jakiś mężczyzna w ciżbie. – August! August!

Jeden po drugim dołączali do niego kolejni widzowie, aż cały stadion skandował imię zwycięzcy. Przybysz pokłonił się przed królem Claudiusem, po czym trzech innych wojowników wybiegło zza żelaznej bramy, by zająć jego miejsce.

Upływały kolejne godziny, walki następowały jedna po drugiej, a Ceres obserwowała je z szeroko otwartymi oczyma. Nie potrafiła zdecydować, czy nienawidzi Jatek, czy je uwielbia. Z jednej strony przyjemność sprawiało jej obserwowanie strategii, umiejętności i odwagi walczących; z drugiej jednak nie podobało jej się to, że wojownicy byli niczym więcej jak tylko pionkami w rękach możnowładców.

Gdy rozpoczęła się ostatnia walka pierwszej rundy, Brennius i inny wojownik walczyli tuż obok miejsca, w którym siedzieli Rexus, Ceres i jej bracia. Podchodzili coraz bliżej, ich miecze uderzały jeden o drugi ze szczękiem, a wokoło sypały się skry. Było to ekscytujące przeżycie.

Ceres patrzyła, jak Sartes przechyla się przez balustradę. Oczy wlepił w walczących.

- Odsuń się! – krzyknęła do niego.

Lecz nim chłopak zdążył coś odrzec, nagle z dołu w ziemi po przeciwnej stronie areny wyskoczył omnikot. Ogromna bestia oblizała kły, a jej szponiska wbijały się w czerwoną ziemię, gdy zbliżała się do wojowników. Mistrzowie boju nie spostrzegli jej jeszcze i cały stadion wstrzymał oddech.

- Brennius zginie – wymamrotał Nesos.

- Sartesie! – krzyknęła znów Ceres. – Powiedziałam, odsuń…

Nie zdołała dokończyć. W tej właśnie chwili kamień, o który opierał się Sartes obluzował się i nim ktokolwiek zdołał zareagować, chłopiec wypadł za balustradę w dół i upadł z hukiem na ziemię.

- Sartesie! – krzyknęła przerażona Ceres, zrywając się na nogi.

Ceres spojrzała w dół i dziesięć stóp niżej zobaczyła Sartesa. Usiadł i oparł się plecami o ścianę. Dolna warga mu drżała, lecz nie płakał. I nie wyrzekł ani słowa. Trzymając się za rękę, zadarł głowę do góry. Jego twarz była wykrzywiona z bólu.

Ceres nie mogła znieść tego widoku. Nie zastanawiając się nawet, dobyła miecza Nesosa i przeskoczyła przez balustradę. Spadła na ziemię przed swym młodszym bratem.

- Ceres! – krzyknął Rexus.

Rzuciła szybkie spojrzenie ku górze i zobaczyła, że strażnicy odciągają Rexusa i Nesosa, którzy chcieli skoczyć za nią.

Ceres stała w dole, przepełniona nierzeczywistym uczuciem, że znajduje się na arenie, wraz z wojownikami. Chciała wydostać stąd Sartesa, lecz nie było na to czasu. Stanęła więc przed nim, zdeterminowana by go bronić. Omnikot ryknął na nią, pochylił się nisko i utkwił w niej spojrzenie swych nienawistnych żółtych ślepi. Ceres wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie.

Szybkim ruchem obojgiem rąk uniosła miecz Nesosa i zacisnęła mocno dłonie na rękojeści.

- Uciekaj, dziewko! – krzyknął Brennius.

Było już jednak zbyt późno. Omnikot biegł na nią i był ledwie kilka stóp od niej. Przysunęła się do Sartesa, lecz tuż przed tym, jak zwierz zaatakował, Brennius zaszedł go od boku i odciął mu ucho.

Omnikot wspiął się na tylne łapy i ryknął, szponami odłupując kawał muru za Ceres. Fioletowa krew zabarwiła jego futro.

Ciżba zawyła z uciechy.

Drugi mistrz boju zbliżył się do bestii, lecz zanim zdołał zadać jej jakąś ranę, omnikot uniósł łapę i swymi szponiskami poderżnął mężczyźnie gardło. Zaciskając dłonie wokół swej szyi, wojownik osunął się na ziemię. Krew przeciekała mu przez palce.

Żądny krwi lud ryknął głośno.

Warcząc, omnikot smagnął Ceres łapą tak mocno, że poleciała w powietrze i upadła na ziemię. Od siły uderzenia miecz wypadł jej z dłoni i upadł kilka stóp dalej.

 

Ceres leżała na ziemi i nie mogła złapać oddechu. Brakowało jej powietrza i wirowało w głowie. Próbowała podnieść się na dłonie i kolana, lecz szybko osunęła się znów na ziemię.

Leżąc bez tchu z twarzą przyciśniętą do szorstkiego piasku ujrzała, jak omnikot zbliża się do Sartesa. Widząc bezbronnego brata, poczuła, że trzewia rozpala jej żar. Zmusiła się, by wziąć oddech i z całkowitą jasnością dostrzegła, co musi uczynić, by go ocalić.

Przepłynęła przez nią fala energii i natychmiast dodała jej sił. Podniosła się na nogi, chwyciła miecz i puściła się w stronę bestii biegiem tak szybkim, że była przekonana, iż nie dotyka ziemi.

Zwierz był teraz dziesięć stóp od niej. Osiem. Sześć. Cztery.

Ceres zacisnęła zęby i rzuciła się na grzbiet bestii, wczepiając mocno palce w szorstkie futro, rozpaczliwie usiłując odwrócić jej uwagę od swego brata.

Omnikot podniósł się na tylne łapy i potrząsnął torsem, rzucając Ceres na prawo i lewo. Jej żelazny uścisk i determinacja były jednak silniejsze niż próby zrzucenia jej przez zwierza.

Gdy stwór opadł na powrót na cztery łapy, Ceres wykorzystała okazję. Uniosła wysoko miecz i zatopiła go w szyi bestii.

Zwierz pisnął i podniósł się na tylne łapy, a ciżba zakrzyknęła z uciechy.

Stwór wyciągnął łapę ku Ceres i rozciął jej plecy swymi szponiskami, a dziewczyna krzyknęła z bólu. Miała wrażenie, że ktoś wbił jej w plecy sztylety. Omnikot chwycił ją i rzucił w mur. Osunęła się na ziemię kilka stóp od Sartesa.

- Ceres! – krzyknął Sartes.

Cerez szumiało w uszach i z trudem usiadła. Pulsował jej tył głowy, a po karku spływała jakiś ciepła ciecz. Nie było czasu, by ocenić, jak poważna była ta rana. Omnikot gotował się do kolejnego ataku.

Bestia zbliżała się, a Ceres nie wiedziała, co począć. Nie zastanawiając się nawet, instynktownie uniosła dłoń i wyciągnęła ją przed siebie. Sądziła, że będzie to ostatnie, co ujrzy przed śmiercią.

W chwili, gdy omnikot skoczył na nią, Ceres poczuła, jak gdyby w jej piersi rozgorzał płomień i nagle poczuła, jak kula energii wyrywa się z jej dłoni.

Bestia, zawieszona w powietrzu, stała się nagle bezwładna.

Upadła ciężko na ziemię i przetoczyła się pod jej nogi. Spodziewając się po trosze, że zwierz ożyje i rzuci się na nią, Ceres patrzyła na niego ze wstrzymanym oddechem.

Lecz stwór już się nie poruszył.

Skołowana Ceres spojrzała na swą dłoń. Ciżba nie spostrzegła, co się stało i najpewniej pomyślała, że bestia wyzionęła ducha z powodu rany, którą wcześniej zadała jej Ceres. Ona jednak wiedziała, jak było naprawdę. Jakaś tajemna moc dobyła się z jej dłoni i w mgnieniu oka ukatrupiła bestię. Cóż to była za moc? Nic takiego nie przydarzyło jej się nigdy wcześniej i nie bardzo wiedziała, co o tym sądzić.

Kim była, że została obdarzona taką mocą?

Przestraszona, pozwoliła, by jej ręka opadła na ziemię.

Uniosła niepewnie oczy i zobaczyła, że cały stadion zamilkł.

I nie potrafiła przestać zastanawiać się nad jednym. Czy i oni to widzieli?

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez sekundę, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, Ceres czuła na sobie spojrzenia wszystkich. Siedziała, znieruchomiała z bólu i niedowierzania. Bardziej niż konsekwencji tego, co uczyniła, lękała się nadprzyrodzonych mocy, które czaiły się w niej i które uśmierciły omnikota. Bardziej niż otaczających ją ludzi lękała się siebie – siebie, której już nie znała.

Wtem zamilkła ze zdumienia ciżba zaczęła krzyczeć. Minęła chwila, nim Ceres zorientowała się, że wiwatują na jej cześć.

Przez krzyki przedarł się jakiś głos.

- Ceres! – wrzasnął Sartes. – Jesteś ranna?

Odwróciła się ku bratu, który także leżał nadal na ziemi, i otworzyła usta. Nie wyrzekła jednak ani słowa. Nie mogła złapać tchu i kręciło jej się w głowie. Czy Sartes widział, co naprawdę się zdarzyło? Inni mogli tego nie spostrzec, ale musiałby zdarzyć się cud, by jej brat, znajdując się tak blisko, tego nie zobaczył.

Ceres usłyszała kroki i nagle dwie silne ręce postawiły ją na nogi.

- Uciekajcie stąd, ale już! – warknął Brennius, popychając ją ku otwartej bramie po lewej stronie.

Rany na plecach sprawiały jej ból, lecz zmusiła się do powrotu do rzeczywistości. Chwyciła Sartesa i postawiła go na nogi. Puścili się pędem do wyjścia, próbując umknąć wiwatom publiki.

Znaleźli się w ciemnym, parnym tunelu i Ceres ujrzała w nim tuziny mistrzów boju, czekających na swą kolej, na kilka chwil chwały na arenie. Niektórzy siedzieli na ławach, pogrążeni w głębokiej zadumie, inni naprężali mięśnie, ćwiczyli ręce, krocząc to w jedną, to w drugą stronę, a jeszcze inni gotowali swój oręż do zbliżającego się rozlewu krwi. Wszyscy, obejrzawszy właśnie jej walkę, podnieśli oczy i utkwili w niej zaciekawione spojrzenia.

Ceres szła szybkim krokiem przez podziemne korytarze, w których pochodnie rzucały ciepłą poświatę na szare kamienie. Mijała wszelakiego rodzaju oręż, który stał oparty o ściany, starając się nie zważać na ból pleców, lecz było to trudne, gdy z każdym krokiem szorstki materiał jej sukni drapał o otwarte rany. Gdy omnikot wbił w nią swe pazury, zdało jej się, że przeszywają ją sztylety, lecz teraz, gdy każda rana zaczęła pulsować, było jeszcze gorzej.

- Twoje plecy broczą krwią – powiedział drżącym głosem Sartes.

- Nic mi nie będzie. Musimy odnaleźć Nesosa i Rexusa. Jak twoje ramię?

- Boli.

Gdy dotarli do wyjścia, drzwi otwarły się, a przed nimi stało dwóch imperialnych żołnierzy.

- Sartesie!

Nim zdążyła zareagować, jeden z żołnierzy schwycił jej brata, a drugi ją. Nie było sensu się im sprzeciwiać. Mężczyzna przerzucił ją sobie przez ramię niby wór ze zbożem i ruszył przed siebie. Lękając się, że została aresztowana, waliła pięściami w jego plecy – jednak na próżno.

Gdy znaleźli się poza terenem Stade, rzucił ją na ziemię, a tuż obok niej upadł Sartes. Kilku gapiów stanęło półkolem i przypatrywało się, jak gdyby pragnęli ujrzeć, jak poleje się jej krew.

- Wejdźcie na teren Stade raz jeszcze – warknął jeden z żołnierzy. – a zawiśniecie.

Ku jej zdumieniu, mężczyźni odwrócili się nie mówiąc nic więcej i zniknęli pośród ciżby.

- Ceres! – głęboki głos przebił się przez gwar.

Ceres z ulgą podniosła oczy na zbliżających się Nesosa i Rexusa. Gdy Rexus otoczył ją ramionami, jęknęła. Młodzieniec odsunął się. W jego oczach malował się niepokój.

- Nic mi nie będzie – powiedziała.

Lud wypływał ze Stade i Ceres i pozostali wmieszali się w ciżbę i szli spiesznie drogą, pragnąc uniknąć kolejnych starć. Idąc ku Placowi Fontann, Ceres odtwarzała w myślach minione wydarzenia. Wciąż była roztrzęsiona. Spostrzegła, że jej bracia zerkają na nią z ukosa i zastanawiała się, o czym myślą. Czy widzieli, jak używa swej mocy? Najpewniej nie. Omnikot był zbyt blisko. Zerkali na nią jednak z zupełnie nowym szacunkiem. Niczego nie pragnęła bardziej, niż wyjawić im, co się stało. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Sama nie była pewna, co to było.

Mieli sobie wiele do powiedzenia, lecz teraz, pośród gęstej ciżby, nie należało o tym mówić. Wpierw musieli znaleźć się bezpiecznie w chacie.

Im dalej odchodzili od Stade, tym drogi stawały się mniej tłoczne. Idący obok niej Rexus ujął jej dłoń i splótł z nią palce.

- Jestem z ciebie dumny – rzekł. – Ocaliłaś życie swemu bratu. Niewiele sióstr zdobyłoby się na podobny uczynek.

Uśmiechnął się, a w jego oczach dostrzegła troskę.

- Rany wyglądają na głębokie – zauważył, zerkając na jej plecy.

- Nic mi nie będzie – wymamrotała.

Nie była to jednak prawda. Nie miała wcale pewności, czy nic jej nie będzie, ani czy zdoła choćby dotrzeć do chaty. Wirowało jej w głowie od utraty krwi, a przez burczący brzuch i promienie słońca prażące ją w plecy czuła się jeszcze słabiej.

Wreszcie dotarli na Plac Fontann. Gdy tylko zaczęli mijać kramy, jeden z handlarzy ruszył za nimi, proponując ogromny kosz jadła za pół ceny.

Sartes wyszczerzył się od ucha do ucha – co Ceres uznała za dosyć dziwne – po czym zdrową ręką wyciągnął przed siebie miedzianą monetę.

- Chyba jestem ci coś winien – rzekł.

Zaszokowana Ceres wciągnęła gwałtownie powietrze.

- Skąd to masz?

- Bogaczka ze złotego powozu wyrzuciła dwie monety, nie jedną, lecz wszyscy byli zbyt skupieni na walce pomiędzy mężczyznami, by to spostrzec – odparł Sartes, nie przestając się uśmiechać.

Ceres rozgniewała się i była już gotowa odebrać bratu monetę i wyrzucić ją. Te pieniądze były wszak okupione krwią. Nie potrzebowali nic od bogaczy.

Gdy wyciągnęła po nią rękę, nagle drogę zaszła jej jakaś starucha.

- Ty! – powiedziała, wskazując palcem na Ceres, tak głośno, że Ceres miała wrażenie, że jej głos przeszył ją na wskroś.

Kobiecina miała gładką skórę, lecz z pozoru przezroczystą, a jej usta wygięte w idealny łuk były barwione zielenią. Żołędzie i kępki mchu przyozdabiały jej długie, gęste czarne włosy, a długa, brązowa suknia podkreślała brązowe oczy. Była przepiękna, pomyślała Ceres, i to tak bardzo, że przez chwilę stała oszołomiona jej urodą.

Zaskoczona dziewczyna zamrugała, pewna, że nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety.

- Skąd wiesz, jak mi na imię?

Utkwiła spojrzenie w oczach nieznajomej, która dała kilka kroków w jej stronę. Ceres spostrzegła, że od kobiety bije silna woń mirry.

- Gwiezdna droga – rzekła osobliwie brzmiącym głosem.

Kobieta uniosła rękę pełnym wdzięku gestem i Ceres spostrzegła, że na wnętrzu przegubu jej dłoni widnieje symbol triquetry. Wiedźma. Sądząc po woni, mogła być wieszczką.

Kobieta ujęła w dłoń włosy Ceres barwy różowego złota i powąchała je.

- Nieobcy ci jest miecz – rzekła. – Nieobcy ci jest tron. Czeka cię wielkie przeznaczenie. Zmiana nastąpi wielka.

Kobieta odwróciła się raptownie i odeszła szybko, znikając za swym kramem. Ceres stała w bezruchu. Czuła, że słowa kobiety przeszyły ją na wskroś. Czuła, że były czymś więcej niż tylko obserwacją; były przepowiednią. Wielka. Zmiana. Tron. Przeznaczenie. Nigdy wcześniej nie sądziła, że te słowa mogłyby jej dotyczyć.

Czy była to prawda? Czy tylko słowa szalonej kobiety?

Ceres obejrzała się i zobaczyła Sartesa trzymającego kosz z jadłem, napychającego sobie chleb do ust. Wyciągnął kosz w jej stronę. Ceres ujrzała w nim wypieki, owoce i warzywa i nieomal złamała swe postanowienie. Zwykle rzuciłaby się na nie.

Teraz jednakże z jakiegoś powodu straciła apetyt.

Była przed nią jakaś przyszłość.

Przeznaczenie.

*

Powrót do chaty zajął im niemal godzinę dłużej niż zwykle i żadne z nich nie odezwało się przez całą drogę. Każdy zatopiony był we własnych rozmyślaniach. Ceres głowiła się jedynie, co myślą o niej ludzie, których kochała najbardziej na świecie. Sama nie wiedziała, co o sobie myśleć.

Podniosła wzrok i spostrzegła, że dotarła do ich ubogiej chaty. Zaskoczyło ją, że wytrwała, zważywszy na to, jak bardzo bolała ją głowa i plecy.

Bracia poszli inną drogą jakiś czas temu, by załatwić sprawunki dla jej i Ceres w pojedynkę przekroczyła skrzypiący próg, zbierając siły i modląc się, by nie natknąć się na matkę.

Weszła do parnej chaty. Podeszła do niewielkiej fiolki oczyszczającego alkoholu, którą matka trzymała pod posłaniem i wyciągnęła korek, zważając na to, by użyć niewiele płynu, tak, by nikt się nie spostrzegł. Gotując się na ból, odchyliła koszulę i oblała płynem plecy.

Wrzasnęła, zaciskając pięść i opierając głowę o ścianę, czując tysiące zadrapań od pazurów omnikota. Miała wrażenie, że ta rana nigdy się nie zagoi.

Wtem drzwi otwarły się raptownie i Ceres podskoczyła. Z ulgą spostrzegła, że to tylko Sartes.

- Ojciec chce cię widzieć, Ceres – powiedział.

Spostrzegła, że oczy ma lekko zaczerwienione.

- Jak twoja ręka? – zapytała, sądząc, że płakał z bólu.

- Nie jest złamana. Jedynie zwichnięta – dał krok ku niej i spoważniał. – Dziękuję ci, że mnie uratowałaś.

Ceres posłała mu uśmiech.

- Jak mogłabym tego nie uczynić? – odparła.

Sartes uśmiechnął się.

- Idź do ojca – powiedział. – a ja spalę twoją suknię i ten gałgan.

Nie wiedziała, jak zdoła wyjaśnić matce, gdzie zniknęła jej suknia, lecz odzienie zdecydowanie należało spalić. Gdyby matka znalazła ją w tym stanie – okrwawioną i podziurawioną – kara byłaby niewyobrażalna.

 

Ceres wyszła na zewnątrz i ruszyła wydeptaną w trawie ścieżką ku szopie za chatą. Na ich ubogim gospodarstwie ostało się jedno drzewo – resztę ścięto na opał, by ogrzać chatę w mroźne zimowe noce. Jego gałęzie zwieszały się nad chatą, jak gdyby ochraniając ją. Zawsze, gdy na nie patrzyła, Ceres wspominała swą babkę, która odeszła przed dwoma laty. To ona zasadziła drzewo, jeszcze gdy Ceres była dzieckiem. W pewien sposób była to jej świątynia. A także jej ojca. Gdy życie dawało im w kość, kładli się pod rozgwieżdżonym nieboskłonem i otwierali serca przed Babunią, jak gdyby wciąż była pośród nich.

Ceres weszła do szopy i powitała ojca uśmiechem. Z zaskoczeniem spostrzegła, że usunął większość swych narzędzi ze stołu, a przy palenisku nie stały żadne miecze, które należało wykuć. Nie pamiętała, by podłoga kiedykolwiek była zamieciona tak dokładnie, a narzędzia ze ścian i sufitu – ściągnięte.

Błękitne oczy jej ojca roziskrzyły się, jak zawsze, gdy ją widział.

- Ceres – powiedział, podnosząc się.

Przez ostatni rok jego ciemne włosy oprószyła siwizna, podobnie jak jego brodę, a cienie pod pełnymi miłości oczyma stały się dwukrotnie większe. Niegdyś był postawnym mężczyzną, niemal tak muskularnym, jak Nesos; Ceres spostrzegła jednak, że ostatnio stracił na wadze, a jego niegdyś wyprężona sylwetka zaczyna się pochylać ku ziemi.

Podszedł do niej i położył zgrubiałą dłoń na wgłębieniu jej pleców.

- Przejdźmy się.

Ścisnęło ją nieco w dołku. Skoro chciał z nią pomówić, a zarazem przejść się, miał jej do powiedzenia coś ważnego.

Idąc obok siebie przeszli na tył szopy i wyszli na niewielkie poletko. Nieopodal zwieszały się ciemne chmury, posyłając ku nim podmuchy ciepłego, nieprzewidywalnego wiatru. Ceres miała nadzieję, że przyniosą deszcz, potrzebny, by doszli do siebie po suszy, która zdawała się nie mieć końca, lecz zapewne tak jak w przypadku poprzednich, niosły ze sobą jedynie puste obietnice.

Sucha ziemia trzeszczała pod jej stopami. Rośliny pożółkły i zbrązowiały, pousychały. Skrawek ziemi za tą, która należała do nich, była własnością króla Claudiusa, lecz od wielu lat leżał odłogiem.

Wdrapali się na pagórek i zatrzymali się, patrząc za pole. Ojciec Ceres milczał. Dłonie splótł za plecami, a wzrok podniósł ku nieboskłonowi. Było to do niego niepodobne i obawa Ceres pogłębiła się.

Wreszcie odezwał się, zdając się uważnie dobierać słowa.

- Nie zawsze dane jest nam wybrać ścieżkę, którą podążymy – powiedział. – Musimy poświęcić to, czego chcemy, dla tych, którzy są bliscy naszemu sercu. A jeśli trzeba, nawet samych siebie.

Westchnął, a w długiej ciszy, którą przerywało jedynie wycie wiatru, serce Ceres biło niespokojnie. Zastanawiała się, co chce jej rzec.

- Ach, czegóż bym nie oddał, byś na zawsze mogła pozostać dzieckiem! – dodał, patrząc w nieboskłon. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, który po chwili ustąpił.

- Co się stało? – zapytała Ceres, kładąc dłoń na jego ramieniu.

- Muszę wyjechać na jakiś czas – odrzekł.

Ceres poczuła, że brakuje jej powietrza.

- Wyjechać?

Ojciec odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- Jak dobrze wiesz, zima i wiosna były wyjątkowo ciężkie tego roku. Kilka minionych lat suszy dały się nam we znaki. Nie mamy wystarczającej ilości złota, by przeżyć kolejną zimę i jeśli nie wyjadę, pomrzemy z głodu. Inny król najął mnie na swego nadwornego miecznika. Zapłaci godziwie.

- Zabierzesz mnie ze sobą, prawda? – zapytała Ceres gorączkowo.

Mężczyzna pokręcił ponuro głową.

- Musisz pozostać tutaj i pomóc matce i braciom.

Ta myśl wzbudziła w niej przerażenie.

- Nie możesz pozostawić mnie tu z matką – powiedziała. – Nie zrobiłbyś mi tego.

- Pomówiłem z nią i zaopiekuje się tobą. Będzie dla ciebie dobra.

Ceres tupnęła nogą, wzniecając obłok kurzu.

- Nie!

Z oczu popłynęły jej łzy i stoczyły się po policzkach.

Ojciec dał niewielki krok w jej stronę.

- Posłuchaj mnie uważnie, Ceres. Od czasu do czasu nadal trzeba będzie dostarczać miecze do pałacu. Rzekłem im, że znasz się na tym i jeśli będziesz kuć miecze tak, jak cię nauczyłem, będziesz mogła zarobić co nieco dla siebie.

Własne złoto dałoby jej większą wolność. Jej nieduże, delikatne dłonie przydatne były przy rzeźbieniu wyszukanych wzorów i inskrypcji na klingach i rękojeściach. Dłonie jej ojca były duże, a palce grube i krótkie. Niewielu innych mogło pochwalić się umiejętnościami równymi jej.

Mimo tego pokręciła głową.

- Nie chcę być kowalem – powiedziała.

- Masz to we krwi, Ceres. Masz do tego dar.

Nieugięta dziewczyna potrząsnęła głową.

- Pragnę władać orężem – odrzekła. – a nie wykuwać go.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zaraz tego pożałowała.

Ojciec zmarszczył brew.

- Pragniesz być wojownikiem? Mistrzem boju?

Pokręcił głową.

- Być może jednego dnia zezwolą kobietom walczyć – powiedziała. – Wiesz, że się ćwiczyłam.

Ściągnął brwi z troską.

- Nie – zabronił jej stanowczo. – To nie droga dla ciebie.

Serce jej zamarło. Poczuła, jak gdyby jej nadzieje i marzenie, by zostać wojownikiem, ulatywały wraz z jego słowami. Wiedziała, że nie starał się być okrutny – nigdy nie był okrutny. Taka była jednak rzeczywistość. I by pozostali przy życiu, i ona musiała coś poświęcić.

Spojrzała w dal, na niebo, które rozjaśniło się właśnie linią błyskawicy. Trzy sekundy później przez nieboskłon przetoczył się grzmot.

Czy Ceres nie dostrzegała, w jak złej sytuacji się znajdowali? Sądziła zawsze, że jej rodzina przezwycięży te trudności, lecz wyjazd ojca zmieniał wszystko. Nie będzie go przy niej i nikt nie będzie chronił jej przed matką.

Łzy jedna po drugiej spadały na wyschłą ziemię, a Ceres stała bez ruchu w miejscu. Czy powinna zarzucić swe marzenia i iść za radą ojca?

Mężczyzna wyciągnął coś zza pleców i Ceres otworzyła szeroko oczy, gdy w jego dłoni ujrzała miecz. Podszedł bliżej i dziewczyna przyjrzała się orężowi.

Był zachwycający. Rękojeść odlana była ze szczerego złota i wygrawerowany był na niej wąż. Klinga była dwustronna i zdawała się być wykuta z najlepszej stali. Choć sposób wykonania był Ceres obcy, poznała natychmiast, że to oręż najwyższej klasy. Głownię zdobiła inskrypcja.

Gdzie miecz i serce idą jak jedno, tam nastanie zwycięstwo.

Ceres westchnęła, przypatrując mu się z zachwytem.

- Czy to ty go wykułeś? – zapytała, nie odrywając wzroku od miecza.

Ojciec skinął głową

- Na wzór tych z północy – odparł. – Pracowałem nad nim trzy lata. Sama klinga wykarmiłaby naszą rodzinę przez rok.

Ceres spojrzała na niego.

- Dlaczego zatem go nie sprzedasz?

Stanowczo pokręcił głową.

- Nie po to powstał.

Dał krok ku niej i, ku jej zaskoczeniu, wyciągnął miecz przed siebie.

- Powstał dla ciebie.

Ceres podniosła dłoń do ust i jęknęła.

- Dla mnie? – zapytała, zaskoczona.

Ojciec uśmiechnął się szeroko.

- Naprawdę sądziłaś, że zapomniałem o twych osiemnastych urodzinach? – odrzekł.

Ceres poczuła, jak łzy cisną się jej do oczu. Nigdy nie była bardziej poruszona.

Przypomniała sobie jednak, co rzekł wcześniej – że nie chce, by walczyła – i poczuła się skołowana.

- Rzekłeś jednak – odpowiedziała. – że nie mogę się ćwiczyć.

- Nie chcę, byś straciła życie – wyjaśnił. – lecz widzę, dokąd pcha cię twe serce. A nad nim nie sprawuję władzy.

Ujął jej podbródek i uniósł jej głowę, aż ich oczy się spotkały.

- Jestem z ciebie dumny przez wzgląd na to.

Wręczył jej miecz i gdy Ceres poczuła w dłoni zimny metal, ona i oręż stali się jednością. Był idealnie wyważony dla niej, a rękojeść zdawała się być dopasowana do jej dłoni.

Nadzieja, którą utraciła wcześniej, zrodziła się na nowo.

- Nie mów nic matce – przestrzegł ją. – Ukryj go tam, gdzie go nie znajdzie, w przeciwnym razie sprzeda go.

Ceres skinęła głową.

- Na jak długo wyjeżdżasz?

- Postaram się zawitać do was, nim spadnie pierwszy śnieg.

- To za kilka miesięcy! – powiedziała, dając krok w tył.