Los Smoków

Tekst
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ CZWARTY

Thor spróbował złapać oddech. Zamrugał oczyma, by pozbyć się z nich nadmiaru wody. Był całkowicie przemoknięty. Woda przelewała się wokoło i wciskała do jego ust, nosa i uszu. Ześliznąwszy się po pokładzie na drugą stronę łodzi, przywarł do drewnianego relingu i trzymał ze wszystkich sił, a woda nieustępliwie próbowała wyrwać go z jego uchwytu. Wszystkie mięśnie drżały mu z wyczerpania. Nie wiedział, ile jeszcze zdoła wytrwać.

Pozostali chłopcy robili podobnie, trzymali się, czego popadnie, ile sił w rekach, starając się nie dać zmyć z pokładu. Jakoś to im się udawało.

Ryk wody był ogłuszający, a widoczność zmniejszyła się do zaledwie kilku stóp. Mimo, że był to letni dzień, woda była lodowata i przyprawiała go o ciarki, których nie mógł znieść. Kolk stanął na pokładzie i spojrzał na nich gniewnie z rękoma opartymi na biodrach. Niewzruszony ścianą deszczu, wrzeszczał na wszystkich.

– WRACAĆ NA MIEJSCA! – krzyczał. – WIOSŁOWAĆ!

Sam zajął miejsce przy jednym z wioseł i zaczął wiosłować. Chwilę później, ślizgając się po pokładzie, chłopcy rzucili się w kierunku wioseł. Serce Thora zabiło mocniej, kiedy puścił reling i z wysiłkiem brnął przez pokład. Schowany za koszulą Krohn miauknął, kiedy Thor pośliznął się i upadł z impetem na podłogę.

Resztę drogi pokonał czołgając się. Po chwili zasiadł na swoim miejscu.

– PRZYWIĄZAĆ SIĘ! – wrzasnął Kolk.

Thor rzucił okiem pod ławkę i zobaczył splątane liny. W końcu dotarło do niego, do czego służyły: sięgnął po jedną i obwiązał nadgarstek, przykuwając się w ten sposób do wiosła i ławki.

Zadziałało. Przestał się ześlizgiwać. Wkrótce był w stanie też wiosłować.

Wszyscy wokół wrócili do wioseł. Reece usiadł przed nim. Ich łódź ruszyła z miejsca. Chwilę potem Thor zobaczył, że ściana deszczu rozjaśnia się przed nimi.

Wiosłował uparcie, skóra go piekła od tego dziwnego deszczu, a każdy mięsień dosłownie wył z bólu. W końcu dźwięk deszczu zaczął cichnąć. Thor czuł, że na jego głowę spada coraz słabszy strumień. Po chwili wypłynęli na wypełnione słońcem wody.

Thor rozejrzał się. Był w szoku. Była to najdziwniejsza rzecz, jaką do tej pory widział w swoim życiu: połowa łodzi błyszczała w słońcu, a druga tonęła w ulewie.

W końcu, zawieszone na czystym, niebiesko–żółtym niebie słońce, objęło swymi ciepłymi promieniami całą łódź. Zapanowała cisza. Deszczowa ściana znikła wkrótce z ich oczu i wszyscy popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Poczuli się, jakby przeszli przez kurtynę do innego świata.

– SPOCZNIJ! – wrzasnął Kolk.

Wszyscy chłopcy puścili swe wiosła wydając z siebie jeden zbiorowy jęk, dysząc i próbując złapać oddech. Thor czuł, jak każdy jego mięsień drży. Był wdzięczny za chwilę przerwy. Osunął się na miejsce, łapiąc oddech szeroko otwartymi ustami i spróbował ulżyć swym mięśniom kompletnie się rozluźniając. Ich łódź kołysała się łagodnie na tych nieznanych mu wodach.

W końcu doszedł do siebie, wstał i rozejrzał się. Spojrzał w dół na wodę i stwierdził, że zmieniła kolor. Teraz miała jaskrawą, jasnoczerwoną barwę. Wpłynęli na zupełnie inne morze.

– Smocze Morze – powiedział Reece stojący obok i również spoglądający na wodę. – Powiadają, że jego kolor od krwi ofiar pochodzi.

Thor przyjrzał się wodzie jeszcze raz. Gdzieniegdzie wydobywały się na jego powierzchnię pęcherzyki powietrza, a w niewielkim oddaleniu pojawiały się co chwilę dziwne stworzenia. Żadne z nich nie zawisło w powietrzu na tyle, żeby zdążył przyjrzeć się mu dokładnie. Nie chciał jednak ryzykować i nachylać się niżej.

Thor odwrócił się i rozejrzał próbując pojąć to, co właśnie widział. Wszystko tutaj, po tej stronie deszczowej ściany wyglądało obco, było tak odmienne. W powietrzu, nisko nad wodą zawisła nawet delikatna czerwona mgła. Na horyzoncie natomiast widniały dziesiątki małych wysepek rozmieszczonych niczym kamienie w strumieniu.

Nagle podniósł się mocny wiatr i Kolk krzyknął:

– PODNIEŚĆ ŻAGLE!

Thor skoczył wraz z pozostałymi chłopcami do żagli, chwycił linę i zaczął podciągać żagiel w górę, aż ten złapał wiatr. Wszystkie żagle wydęły się od wiejącej bryzy i ich łódź ruszyła szybko do przodu, wprost na widniejące na horyzoncie wysepki. Łódź kołysała się na wielkich falach, które napływały niewiadomo skąd, łagodnie unosząc się i opadając.

Thor poszedł na dziób, oparł się o reling i rozejrzał. Reece i O’Connor dołączyli do niego z obu stron. Stali przez dłuższą chwilę w ciszy, spoglądając na szybko zbliżające się wyspy. Chłodna bryza koiła ich nadwyrężone ciała i pozwoliła się odprężyć.

W końcu Thor zauważył, iż płynęli w kierunku jednej z wysp. Z czasem rosła w jego oczach i poczuł chłód na myśl, że oto miał przed sobą cel całej wyprawy.

– Wyspa Mgieł – powiedział Reece z podziwem.

Przyglądał się jej w skupieniu. Powoli zaczął rozróżniać kształt – wyboisty, skalisty i jałowy. Rozciągała się na kilka mil w każdym kierunku, wydłużona i wąska, przypominała kształtem końską podkowę. Potężne fale rozbijały się o jej brzegi z grzmotem słyszanym nawet z tej odległości. Woda uderzała z łoskotem w ogromne głazy i tryskała potężnymi kaskadami piany. Za nimi leżał niewielki skrawek lądu, nad którym górowały klify pnące się pionowo w górę hen wysoko. Thor nie mógł dostrzec żadnego miejsca, w którym ich łódź mogłaby bezpiecznie przybić do wyspy.

Osobliwość tego miejsca potęgowała dodatkowo czerwonawa mgła przykrywająca całą wyspę, niczym rosa iskrząca się w słońcu. Wyspa emanowała złowieszczo czymś nieludzkim i nieziemskim.

– Powiadają, że leży tu niepokonana od milionów lat – dodał O’Connor. – Jest starsza od Kręgu. Starsza nawet od Imperium.

– Należy do smoków – nadmienił Elden podchodząc do Reece’a.

Nagle drugie słońce gwałtownie zniżyło się nad horyzontem, zamieniając słoneczny, jasny dzień niemal w mrok rozświetlany jego ostatnimi promieniami. Niebo nabrało czerwonofioletowej barwy. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Nigdy jeszcze nie widział, żeby słońce poruszało się tak szybko. Zastanawiał się, czym jeszcze różniła się ta część świata od jemu znanego.

– Żyje tu jakiś smok? – spytał Thor.

Elden potrząsnął głową.

– Nie, ale słyszałem, że jakiś mieszka niedaleko stąd. Powiadają, że to jego oddech zabarwia tę mgłę na czerwono. W nocy jego oddech unosi się nad sąsiednią wyspą, a za dnia wiatr znosi go tutaj, pokrywając ją całkowicie.

Nagle usłyszał jakiś hałas. Na początku zabrzmiało to jak dudnienie, jak piorun, na tyle głośny i długotrwały, że potrząsnął całą łodzią. Krohn, który nadal chował się za jego koszulą, dał nura głębiej i zakwilił.

Wszyscy odwrócili się w kierunku, z którego nadbiegł ów dźwięk. Gdzieś na horyzoncie Thor dostrzegł niewyraźne kontury płomieni liżących zachodzące słońce, po czym ogień pochłonął czarny dym. Wyglądało to, jak wybuch niewielkiego wulkanu.

– To smok – powiedział Reece. – Jesteśmy na jego terytorium.

Thor przełknął ślinę. Zamyślił się.

– To jak my mamy tu być bezpieczni? – spytał O’Connor.

– Nigdzie nie jesteś bezpieczny – dobiegł ich donośny głos.

Thor odwrócił się na pięcie i zobaczył Kolka. Ręce oparł na biodrach i przyglądał się horyzontowi nad ich głowami.

– Na tym polega Rytuał, by każdy dzień przeżyć ryzykując swe życie. To już nie są ćwiczenia. Smok mieszka niedaleko i w każdej chwili może zaatakować. Prawdopodobnie tego nie zrobi, gdyż zazdrośnie strzeże skarbu na własnej wyspie. A smoki nie lubią pozostawiać swoich skarbów bez ochrony. Ale nieraz usłyszycie jego ryk i zobaczycie jego płomienie w nocy. A jeśli rozgniewamy go w jakikolwiek sposób, wszystko może się zdarzyć.

Thor usłyszał kolejne nisko brzmiące dudnienie. Znów też zobaczył płomienie na horyzoncie. Zbliżali się coraz bardziej do wyspy, a fale rozbijały się o nią z coraz głośniejszym łoskotem. Spojrzał na strzeliste klify, na tę ścianę z kamienia, i zaczął zastanawiać się, jak dotrą tam na szczyt, na suche równinne ziemie.

– Tylko nie widzę miejsca, gdzie moglibyśmy przybić – powiedział Thor.

– Nie ma tak łatwo – rzucił Kolk.

– To jak dotrzemy na ląd? – spytał O’Connor.

Kolk uśmiechnął się do niego złowieszczo.

– Popłyniecie.

Przez chwilę Thor myślał, że Kolk sobie zażartował. Wkrótce jednak wyraz twarzy potwierdził jego słowa. Thor przełknął.

– Mamy płynąć? – spytał Reece z niedowierzaniem.

– Ależ to dopiero początek – kontynuował Kolk. – Te pływy są zdradzieckie, te wiry będą wciągać was na dno, te fale będą ciskać wami o postrzępione skały, woda jest gorąca, a jeśli uda się wam przedostać przez tamte skały, będziecie musieli znaleźć sposób na to, żeby wspiąć się na te klify i stanąć na suchym lądzie. Jeśli zdołacie najpierw umknąć morskim stworom. Witajcie w nowym domu.

Thor stał jak wrośnięty pośród innych chłopców przy burcie ich łodzi, spoglądając na spienioną wodę poniżej. Woda kłębiła się niczym jakieś żywe stworzenie, morskie pływy z każdą chwilą przybierały na sile, rzucając ich łodzią raz w tę, raz w tamtą stronę. Z ledwością utrzymywał równowagę. A poniżej woda przelewała się w szaleńczym tempie, kłębiła się bezustannie. Jej jasnoczerwona barwa wyglądała jak krew rodem z samych piekieł. Thor zauważył jednak, że najgorszą rzeczą w tym wszystkim były morskie stworzenia, które co chwilę podpływały do powierzchni wody, wystawiały głowy, kłapały paszczami i ponownie znikały w czeluściach.

Nagle, ich łódź zarzuciła kotwicę, daleko od brzegu i Thor przełknął ślinę. Popatrzył na głazy stanowiące linię brzegową wyspy i zaczął zastanawiać się, jak mają pokonać tak wielką odległość wpław. Huk rozbijających się fal rósł z każdą chwilą i sprawiał, że trzeba było krzyczeć, aby ktoś cię usłyszał.

 

Kilka mniejszych wiosłowych szalup opuszczono do wody, po czym zasiadający w nich dowódcy odpłynęli na dobre trzydzieści jardów od ich łodzi. Zbytnio im tego nie ułatwiali: musieli popłynąć do nich wpław.

Na samą myśl o tym Thora skręciło w żołądku.

– SKACZ! – krzyknął Kolk.

Pierwszy raz Thor poczuł strach. Pomyślał, czy nie umniejszyło to go, jako członka legionu, jako wojownika. Wiedział, że wojownik powinien przez cały czas pozostawać nieustraszony, ale musiał to przyznać: w tej chwili naprawdę zaczął się bać. Nienawidził tego uczucia. Chciał móc się nie bać. Lecz nie potrafił.

Rozejrzał się jednak dokoła po twarzach innych chłopców, przerażonych na równi z nim, i poczuł się lepiej. Wszyscy oni stali blisko przy burcie unieruchomieni strachem i spoglądali na wodę. Jeden z nich bał się aż tak bardzo, że zaczął się trząść. Był to ten sam chłopiec, który owego dnia bał się wykonać ćwiczenie z tarczą i musiał przebiec dodatkowe okrążenia.

Kolk musiał to wyczuć, gdyż podszedł wprost do niego, niewzruszony silnymi powiewami wiatru, które odrzucały jego włosy do tyłu. Szedł z grymasem na twarzy, wyglądając na gotowego stawić czoło największym siłom przyrody. Podszedł bliżej i spojrzał gniewnie na chłopca.

– SKACZ! – wrzasnął.

– Nie! – odparł chłopiec. – Nie mogę! Nie zrobię tego! Nie umiem pływać! Zabierzcie mnie z powrotem do domu!

Kolk zbliżył się jeszcze bardziej do niego i kiedy chłopiec zaczął wycofywać się w głąb łodzi, chwycił za poły jego koszuli i podniósł go wysoko w górę.

– No to najwyższy czas żebyś nauczył się pływać! – warknął Kolk i rzucił chłopca do wody. Thor nie mógł w to uwierzyć.

Chłopiec poleciał w powietrze z krzykiem, przez dobre piętnaście stóp, i wpadł do wody z chlupotem. Po chwili wynurzył się na powierzchnię i wymachując rękoma próbował złapać powietrze.

– POMOCY! – krzyknął.

– Jakie jest pierwsze prawo legionu? – krzyknął Kolk zwróciwszy się do pozostałych chłopców na łodzi, całkowicie ignorując topielca.

Thor przypomniał sobie poprawną odpowiedź jak przez mgłę, lecz był zbyt zdenerwowany z powodu tonącego obok chłopca, żeby powiedzieć ją na głos.

– Pomagać braciom legionistom w potrzebie! – wrzasnął Elden.

– A ten jest w potrzebie? – zawył Kolk wskazując palcem na wodę.

Chłopiec wyrzucił ramiona nad głowę. Co chwila znikał i pojawiał się na powierzchni wody, a reszta chłopców gapiła się tylko na niego, zbyt przerażona by samemu wskoczyć do wody.

W tej chwili coś dziwnego stało się z Thorem. Próbując skupić się na tonącym chłopcu, wymazał ze świadomości wszystko inne. Nie myślał już o sobie. Nawet nie przyszło mu do głowy, że sam może za chwilę zginąć. Morze, stwory, potężne fale... wszystko znikło. Wszystko, o czym w tej chwili myślał skupiało się na uratowaniu kogoś innego.

Wszedł na reling, ugiął nogi w kolanach i bez namysłu skoczył wysoko w powietrze, głową na przód, w bulgocące, czerwone wody poniżej.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gareth siedział na tronie swego ojca w Sali Wielkiej, pocierając dłońmi smukłe, drewniane poręcze i obserwował rozgrywającą się przed nim scenę: tysiące poddanych przybyły ze wszystkich stron Kręgu i cisnęły się teraz w wielkim tłoku, chcąc uczestniczyć w niepowtarzalnym wydarzeniu, jakim była próba podniesienia Dynastycznego Miecza. Wszyscy oni pragnęli zobaczyć, czy to on okaże się Wybrańcem. Ostatni raz taka okazja zdarzyła się wiele lat temu, kiedy ojciec Garetha jako młody król próbował tego dokonać i nie było nikogo, kto nie chciałby tego zobaczyć tym razem. Podniecenie zawisło w powietrzu niczym chmura.

Oczekiwanie na tę chwilę otumaniło nawet Garetha. Obserwował, jak coraz więcej ludzi zbiera się przed nim, jak tłum gęstnieje z każdą chwilą i zastanawiał się. Może doradcy ojca mieli rację. Może rzeczywiście to był zły pomysł. Może nie powinien organizować tego wydarzenia w Sali Wielkiej. Ani pozwolić, żeby ci wszyscy ludzie byli tego świadkami. Gareth nie ufał jednak ludziom swego poprzednika. Bardziej wierzył w swoje przeznaczenie, niż w opinię popleczników swego ojca. Chciał, żeby całe królestwo było świadkiem jego czynu, potwierdzenia, że to on jest Wybrańcem. Chciał, żeby ten historyczny moment zapadł ludziom głęboko w pamięć. Ta chwila, w której objawiło się jego przeznaczenie.

Gareth wszedł do Sali z klasą, dostojnym krokiem w otoczeniu swoich doradców, z koroną na głowie i berłem w dłoni, przyodziany w królewską opończę. Chciał, żeby ci wszyscy ludzie zobaczyli, że to on, a nie jego ojciec, był prawdziwym królem, prawdziwym MacGilem. Zgodnie z jego oczekiwaniami, nie minęło dużo czasu by poczuł, że zamek należy do niego razem ze wszystkimi poddanymi. Chciał, aby wszyscy to teraz zrozumieli, chciał im wszystkim dać pokaz swojej siły. Po dzisiejszym wydarzeniu będą wiedzieć z całą pewnością, że to on jest ich jedynym i prawdziwym władcą.

Teraz jednak, kiedy tak siedział na tronie i wpatrywał się w puste żelazne żerdzie na środku sali, na których miał spocząć miecz – oświetlony przez smugę światła wpadającą tu przez otwór w suficie, zabrakło mu pewności. Powaga czynu, którego miał się za chwilę dopuścić, przygniotła go do siedziska; miał zamiar zrobić coś nieodwołalnego, coś, od czego nie było odwrotu. A co jeśli rzeczywiście nie podoła? Próbował wyrzucić to ze swej głowy.

Wielkie drzwi po drugiej stronie sali otworzyły się ze skrzypnięciem. Gdzieniegdzie rozległy się próby uciszenia podekscytowanego tłumu i po chwili zapanowała pełna oczekiwania cisza. Do środka weszło z tuzin najsilniejszych mocarzy we dworze, niosąc miedzy sobą miecz i uginając się od jego ciężaru. Sześciu mężczyzn z każdej strony stawiało powoli kroki jeden za drugim, kierując się w stronę żerdzi.

Serce Garetha przyspieszyło na ten widok. Przez krótką chwilę zawahał się – jeśli tych dwunastu mężczyzn, największych, jakich do tej pory miał okazję widzieć, z ledwością utrzymywało miecz w powietrzu, to jaką on miał szansę? Znów odepchnął te myśli od siebie. Wszak miecz wiązał się z przeznaczeniem, a nie z siłą. I zmusił się by pamiętać, że to jego przeznaczenie sprowadziło go tutaj, to ono sprawiło, że był pierworodnym MacGila, że został królem. Poszukał wzrokiem Argona; z jakiegoś powodu poczuł nagłą chęć zasięgnięcia jego rady. W tej chwili potrzebował go najbardziej. Z jakiegoś powodu druid był jedyną osobą, która przychodziła mu teraz na myśl. Lecz oczywiście nigdzie go nie było.

W końcu tuzin osiłków dotarł na środek Sali Głównej, kładąc miecz w snopie słonecznego światła na żelaznych żerdziach. Opadł z dźwięcznym szczękiem, który rozszedł się falami w pomieszczeniu. Zapadła całkowita cisza.

Tłum rozstąpił się instynktownie, tworząc przed Garethem alejkę biegnącą w kierunku miecza.

Gareth wstał z tronu powoli, rozkoszując się tą chwilą, delektując byciem w centrum uwagi. Czuł spojrzenia wszystkich skupione na nim. Wiedział, że podobna chwila nigdy więcej się nie wydarzy. Nigdy więcej całe królestwo nie będzie patrzeć na niego z takim natężeniem, tak absolutnie analizując każdy jego ruch. Przeżył tę chwilę w swoich myślach już wielokrotnie, począwszy od najmłodszych lat. I oto nadeszła. Chciał, by trwała jak najdłużej.

Zszedł po stopniach wiodących do tronu, zatrzymując się na każdym z osobna, delektując każdą sekundą. Wszedł na czerwony dywan. Czuł jego miękkość pod swymi stopami. Zbliżał się do oświetlonego miejsca, do miecza. Wydawało mu się, że śni. Że idzie obok siebie. Jak gdyby pokonywał ten niewielki odcinek drogi już tysięczny raz, a miecz uniósł milion razy. We snach. Sprawiało to, że jego przekonanie o takim właśnie losie rosło w nim z każdym krokiem, że wychodzi naprzeciw swemu przeznaczeniu.

Widział oczyma wyobraźni, jak to wszystko się potoczy: śmiało podejdzie do miecza, wyciągnie przed siebie jedną rękę, a kiedy jego poddani nachylą się, by lepiej wszystko widzieć, podniesie miecz wysoko nad głową w teatralnym geście. Wszyscy zareagują gwałtownym wdechem i rzucą się na twarz, obwołując go Wybrańcem, najważniejszym MacGilem spośród całej linii jego rodu, którym przyszło władać tym królestwem, tym, który miał rządzić już po wieki. Będą płakać z radości na jego widok. Będą kajać się przed nim ze strachu. Będą składać dzięki Bogu, że przyszło im dożyć tej chwili. Będą czcić go niczym boga.

Zbliżył się do miecza na odległość jednej stopy i czuł, że w środku cały dygoce. Kiedy wszedł na skrawek rozświetlony słońcem, piękno oręża sprawiło, że cofnął się pomimo tego, że widział je wielokrotnie. Nigdy wcześniej co prawda nie pozwolono mu zbliżyć się do miecza, dlatego też poczuł teraz zaskoczenie. Miecz sprawiał intensywne wrażenie. Jego długie, lśniące ostrze zrobiono z materiału, którego natury nikt jeszcze nie odgadł. Miał bogato zdobioną rękojeść, otuloną wspaniałym, jedwabistym płótnem i wysadzaną różnorodnymi klejnotami oraz przyozdobioną sokolim herbem. Zbliżył się do niego jeszcze o krok i spojrzał z góry. Czuł emanującą z miecza potężną energię. Jakby pulsowała. Z wysiłkiem zaczerpnął oddechu. Już za chwilę miał go trzymać w dłoni. Wysoko nad głową. Błyszczący w słońcu. Widoczny dla każdego, dla całego świata.

On, Gareth, ten Wielki.

Wyprostował rękę i położył prawą dłoń na rękojeści. Powoli zacisnął wokół niej palce, wyczuwając każdy klejnot, każde zagłębienie. Czuł ożywienie. Intensywna energia popłynęła w górę jego ręki i rozlała się po całym jego ciele. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego. Ta chwila należała do niego. Po wieki.

Gareth nie chciał ryzykować: objął rękojeść również drugą ręką. Zamknął oczy i spłycił swój oddech.

Jeśli bogowie zezwolą, proszę dajcie szansę podniesienia tego miecza. Dajcie jakiś znak. Pokażcie, że to ja jestem królem. Pokażcie, że to ja mam rządzić.

Gareth modlił się po cichu, oczekując jakiejś odpowiedzi, jakiegoś znaku, nadejścia idealnej chwili. Sekundy mijały jednak jedna za drugą. Minęła dziesiąta, całe królestwo obserwowało go, ale nic nie usłyszał.

Wtem, nagle ujrzał twarz swego ojca, jego gniewne spojrzenie.

Gareth otworzył oczy z przerażenia, chcąc pozbyć się tego widoku ze swego umysłu. Jego serce waliło jak oszalałe. Czuł, że to był zły omen.

Teraz albo nigdy.

Nachylił się i z całych sił spróbował podnieść miecz. Włożył w to wszystko, na co go było stać, jego ciało zaczęło się trząść, aż wpadło w konwulsje.

Miecz ani drgnął. Jakby próbował poruszyć podwoje całej ziemi.

Próbował coraz mocniej, coraz bardziej. W końcu jęknął i krzyknął z wysiłku.

Chwilę później osunął się na posadzkę.

Ostrze nie drgnęło ani o cal.

Kiedy upadł, w sali rozległ się okrzyk zdziwienia. Kilku doradców pospieszyło mu z pomocą, sprawdzając, czy z nim wszystko w porządku. Gareth odepchnął ich gwałtownie. Zażenowany wstał z powrotem na nogi.

Czując upokorzenie rozejrzał się po swych poddanych. Chciał zobaczyć, jak teraz będą go traktowali.

Zdążyli się już odwrócić i pojedynczo opuszczali Wielką Salę. Widział rozczarowanie na ich twarzach. Widział, że stał się dla nich kolejnym lichym widowiskiem. Teraz wszyscy wiedzieli, każdy z osobna, że nie był ich prawdziwym władcą. Nie był tym MacGilem, którego wybrało przeznaczenie. Był nikim. Jeszcze jednym królewiczem, który uzurpował sobie prawo do tronu.

Czuł, jak wstyd spala mu wnętrzności. Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny, tak odizolowany. Wszystko, o czym marzył jeszcze od swego dzieciństwa, okazało się kłamstwem. Iluzją. Wierzył w swoją własną legendę.

I to go zdruzgotało.