Za darmo

Prosto z pensyi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tyś już ubrana? – spytała Janiny zdziwiona.

– Już od godziny.

– Przecież niedawno, gdy wyszłam, byłaś jeszcze w negliżu.

– Niedawno? o ósmej.

– A teraz która?

– Wpół do dziesiątej.

– Być nie może?

Spojrzała na zegar i przekonała się, że Janina jej nie zwodziła. Było już rzeczywiście wpół do dziesiątej. Tak więc blizko półtorej godziny rozmawiała z Adamem, a byłaby przysięgła, że zaledwie kwandrans.

– A to czas mi zleciał!

– Gdzież ci zeszedł tak przyjemnie?

– Rozmawiałam z twoim wujem.

– Tak? – spytała Janina z pewnym odcienim cierpkiej ironii w głosie.

– Wiesz, że znalazłam go wcale innym, niż mi go przedstawiłaś.

– Jesteś niewybredną.

– O przepraszam. Pan Adam mógłby i najwybredniejsze gusta zadowolić. A jaki przystojny! prawdziwie męzka piękność. Gdybym nie wiedziała, że się tu urodził, przysięgłabym, że to Ukrainiec czystej krwi. Brunet, twarz smagława, nos orli i do tego szafirowe oczy.

– Jak widzę, toś mu się bardzo szczegółowo przypatrywała – rzekła z przekąsem Janina.

– Bo to mężczyzna całkiem w moim guście.

– Nie zazdroszczę ci takiego gustu.

Zosia bystro, przenikliwie spojrzała w oczy przyjaciółki i, biorąc ją za rękę, rzekła:

– Janinko, powiedz mi szczere, co między wami zaszło?

– Ależ mówię ci, że nic.

– Może jest niedość grzecznym dla ciebie, niedość się tobą zajmuje?

– Owszem, aż nadto.

– I to cię gniewa?

– Spodziewam się.

– Wiesz, doprawdy, że nie rozumiem cię. Bo gdyby mną chciał się zajmować taki miły i przystojny chłopiec, tobym się wcale o to nie gniewała.

– Odstępuję ci go całkiem, jeżeli ci się tak podoba.

– I nie będziesz zazdrosną o niego? – spytała filuternie.

– Ja? – i zapytaniu temu towarzyszył taki wyniosły, lekceważący uśmiech, że Zosia uważała za stosowne przerwać tę rozmowę.

Po południu całe towarzystwo pojechało we dwa zaprzęgi do pustelnika, który mieszkał o niecałą milkę między lasami, w uroczej ustroni. Panie jechały w powozie, panowie bryczką; że jednak na samo miejsce dojechać nie można było, więc tam, gdzie się powozy zatrzymały, ojciec Zosi podał ramię babuni, aby ją poprowadzić ścieżką przez las.

– No, a wy, panny – odezwał się żartobliwie dziadunio – musicie ciągnąć węzełki o kawalera, bo macie tylko jednego.

– Ja pójdę z dziaduniem – zawołała żywo Janina i przytuliła się do ramienia staruszka.

– W taki sposób – rzekła Zosia – będziesz pan musiał mnie prowadzić. Dostał się panu ten ciężar nie drogą wolnego wyboru, ale z konieczności.

– Tak, tylko że konieczność ta jest zarazem dla mnie największą przyjemnością.

Był to zwyczajny dzisiaj komplement, a jednak Janina czuła się tem dotkniętą i aby nie słuchać dłużej rozmawiających, pociągnęła dziadka naprzód, pod pozorem zrównania się z babunią. Młodzi tymczasem pozostali nieco w tyle i musieli bardzo wesołą prowadzić rozmowę, bo często rozlegał się głośny, wybuchający śmiech Zosi.

– Czemu ty mnie tak ciągniesz? Bój się Boga dziewczyno, ja ci nie nastarczę – upominał dziadek. – Poco się tak spieszysz?

– Bo babunia…

– Ależ babunia nam nie ucieknie.

Rada nierada, musiała zwolnić kroku, a wesołe chichotanie Zosi coraz wyraźniej ją dolatywało.

– Jak ta Zosia przeraźliwie się śmieje – odezwała się z niecierpliwością. – Aż w uszach świdruje.

– Nieznośnie? Mnie się przeciwnie wydaje, że twoja przyjaciółka ma bardzo przyjemny głosik, jak dzwoneczek.

– Ale żeby tak ciągle się śmiać, to nieprzyzwoicie.

– Odkądże to zrobiłaś się taką sensatką? Przecież wczoraj jeszcze broiłyście tak, że was uciszyć nie można było.

– To co innego, bośmy były same.

– A cóż to, Adam straszydło, żebyście się przy nim śmiać nie mogły? Uroiłaś sobie coś do tego chłopca, a widzisz, że Zosia bardzo przyjemnie z nim się bawi.

– A niech się tam bawią.

Nie chciała już więcej mówić o tem, bo ją gniewało, że dziadek nie trzyma jej strony.

W pół godziny później wszyscy znaleźli się koło mieszkania pustelnika. Był to maleńki drewniany domek bluszczem i powojami tak zakryty, że wyglądał jak altanka, tyłem oparty o skałę, na której stoi krzyż, odbijający czarnemi ramionami na tle zieloności lasów i błękitu nieba. Tam było miejsce modlitwy pustelnika.

Nie był to pustelnik w rodzaju średniowiecznych ascetów; może jakaś burza w życiu wyrzuciła go ze społeczeństwa, może zamiłowanie natury zapędziło go tutaj. Był cichy i małomówny; ale nie stronił od ludzi i bywał po kweście w okolicznych dworach. Adama i Janinę znał jeszcze dziećmi.

Starzy rozpoczęli z nim pogawędkę, a młodzi poszli na skały zbierać kwiaty. Janinę drażniło to jednak, że Zosia zanadto była uprzejmą dla Adama, ciągle trzymając się przy nim; zostawiła ich więc, żeby się dowoli nacieszyli sobą, a sama wróciła do starszych. Pustelnik spostrzegł jej kwaśny humor.

– Jakoś narzeczony się sprzeniewierza – odezwał się żartobliwie.

Tego już było zanadto dla rozdraźnionej kapryśnicy. Odeszła zadąsana na bok i zaczęła płakać. Pierwsza babka to spostrzegła i podeszła do niej.

– A ty czego płaczesz Janinko? co ci się stało?

– Nie potrzebuję, żeby mnie prześladowano wciąż tym narzeczonym, bo ja go nie chcę!

– Ależ nie bądźże dzieckiem, przecież to tylko żarty – uspokoiła ją babka.

Janinka jednak mimo to nie mogła się powstrzymać od płaczu; nerwowe rozdraźnienie, którego doznawała przez cały dzień, spowodowało ten wybuch spazmatyczny. Nie miała siły powstrzymać się od tego, jakkolwiek starała się zapanować nad sobą, choćby dla tego, żeby nie poznano jej, że płakała. Rozgrzewała co tchu chuchaniem w chusteczkę i osuszała nią oczy. Mimo to Zosia, wróciwszy z pękiem kwiatów, poznała to teraz i zaniepokojona spytała, co się jej stało.

– Głowa mnie rozbolała tak boleśnie, że nie do wytrzymania.

– Zrobię ci kompresik, to ci ulży.

Złożyła w kilkoro chusteczkę, zmaczała w poblizkiem źródełku i obwiązała czoło przyjaciółce. Janina musiała przyjmować te oznaki troskliwości, aby się nie zdradzić. Pozwalała sobie kłaść zimne okłady na głowę, choć właściwie bardziej serduszko tego potrzebowało.

Po jakimś czasie wrócił znowu i Adam. Trzymał w reku bukiecik leśnych kwiatów, bardzo artystycznie ułożony. Miał widocznie ochotę oddać je Janince, ale zobaczywszy ją cierpiącą, spuścił na dół rękę, w której trzymał bukiet i zapytał ją troskliwie:

– Co to kuzynce?

– Głowa mnie rozbolała, ale mi już lepiej – odrzekła, nie patrząc na niego.

Po podwieczorku, który trwał dosyć długo, a w którym i pustelnik brał udział, towarzystwo zebrało się do powrotu. Różek księżyca już pokazał się na niebie, kiedy doszli do powozów. Podzielono się teraz w ten sposób, że dziadunio zabrał Zosię do siebie, żeby, jak mówił, było im weselej przez drogę, a Adama zostawił przy żonie swojej i Janinie dla bezpieczeństwa.

Wieczór był piękny, ciepły. Cisza, jak panowała wśród lasu, zapach żywiczny świerków, tajemnicze cienie, dziwnie miękkie, łagodnie usposobiły nerwową panienkę i rozmarzyły jej główkę.

Nie śmiała podnieść oczu na Adama, siedzącego naprzeciw niej, bo czuła że wzrok jego spoczywa na niej i dziwna rzecz, nietylko jej to nie gniewało, ale doznawała jakiegoś rozkosznego wrażenia. Raz, kiedy powóz silniej się zakołysał, z przestrachu chwyciła się jego ręki. Zatrzymał ją dłużej, niż tego wymagało chwilowe niebezpieczeństwo, a kiedy wróciła do dawnej pozycyi, ze zdziwieniem spostrzegła, że bukiecik Adama znalazł się w jej ręku. Jak się to stało i kiedy, nie mogła sobie wytłumaczyć. Mimowiednie podniosła go w górę, aby powąchać. Potem zaczęli coś mówić o piękności wieczoru i jeszcze o czemś – ale o czem, tego sobie nigdy przypomnieć nie mogła; wiedziała tylko, że jej się bardzo mile rozmawiało i musiała przyznać w duszy Zosi, że miała słuszność, znajdując przyjemność w rozmowie z Adamem. Gawędzili półgłosem, bo babcia drzemała. Ten szept nadawał także niemało uroku ich rozmowie.

Kiedy zajechali przed dom, zdawało jej się, że Adam wysadzając ją z powozu, uścisnął lekko jej rękę. Miała ochotę odwzajemnić ten uścisk, ale nie było czasu i, prawdę powiedziawszy, nie miała też na to odpowiedzi. Jakkolwiek wieczerza czekała już na nich na stole, pobiegła jeszcze pierwej do swego pokoiku, włożyć do wody bukiecik, który dostała od niego, a jeden kwiatek gentiany urwała z bukietu i włożyła do książki od nabożeństwa. Potem dopiero rozpromieniona, dziwnie jakoś błogo usposobiona, wróciła do jadalnego pokoju, gdzie zastała już całe towarzystwo siedzące przy stole. Uważała przy wieczerzy, że Adam był bardzo małomowny, choć Zosia sąsiadka jego ciągle budziła go z zadumania pytaniami. I to ją cieszyło, że mało mówił i że tak mało zajmował się Zosią.

Rozeszli się wcześnie, bo staruszkowie byli trochę znużeni drogą, a Zosia senna. Janina jednak nieprędko położyła się spać. Długo, długo w noc siedziała przy otwartem oknie, zapatrzona w ciemny ogród, po którym przelatywały świętojańskie robaczki. Może spodziewała się, że przyjdzie, jak owej pierwszej nocy, i spyta jej, czemu nie śpi. Ale Adam nie pokazał się wcale. Mimo to nie odchodziła od okna: tak jej dobrze było siedzieć i marzyć. Wśród rozlicznych myśli, które jej się przesuwały po głowie, przypomniała sobie także, iż mu jeszcze nie podziękowała za ocalenie. Było to bardzo niegrzecznie z jej strony i przyrzekła sobie podziękować mu serdecznie jutro, skoro się tylko z nim zobaczy.

Już po raz drugi koguty na basztach trzepotały skrzydłami i piały, kiedy się zdecydowała iść spać. Usypiała z myślą o Adamie i dniu jutrzejszym. Niecierpliwie czekała tego jutra.

IV

Ranek był trochę jakby senny. Lekki deszczyk mżył i liście w ogrodzie przysypał drobniutkiemi perełkami rosy. Janina spała w najlepsze. Znużenie objęło ją i zatrzymało w łóżku dłużej niż zwykle. Kiedy się obudziła, zdziwiła się najprzód, że Zosi już nie było w pokoju, a potem, że na zegarze była już dziewiąta. Zerwała się i coprędzej zaczęła się ubierać. Pilno jej było wyjść, bo miała nadzieję spotkania Adama, a szło jej o to spóźnione podziękowanie. Nie zawiodła ją też nadzieja, bo zaledwie wyszła, zobaczyła go we wrotach stodoły, gdzie młócono do siewu. Janina pobiegła żywo w tę stronę, ale radość jej wnet zgasła, skoro, przyszedłszy bliżej, zobaczyłą przy nim Zosię. Siedziała na snopkach słomy, niby na złocistym tronie, ułożonym dla niej starannie, zapewne przez samego Adama – jak się domyślała Janina. Zosia podnosiła co chwila oczy z filuternym uśmiechem na stojącego przed nią młodzieńca i w gęstych, białych ząbkach gryzła ździebełko słomy. Z tą filuternością w spojrzeniu, z tą przechyloną główką było jej bardzo do twarzy; Janina jednak zgorszona była tą kokieteryą przyjaciółki. Miała urazę do niej, że obecnością swoją przeszkodziła jej podziękować Adamowi, jak sobie to wczoraj ułożyła, Przy niej nie chciała tego zrobić. Wahała się, czy zbliżyć się do nich, czy nie. Byli tak zajęci sobą, tak zagadani, że nie uważali zupełnie jej obecności. Janina, patrząc na nich, doznawała dziwnie przykrego uczucia, jakby jej coś silnie ściskało i serce; robiło jej się tak, jakby miała zemdleć. Napadała ją ochota podejść po za stertę słomy tuż pod wrota i podsłuchać, o czem oni mówili. Wtem Adam wziął za rękę zapłonioną Zosię i pocałował ją w tę rączkę kilka razy, czego mu ona wcale nie broniła, owszem, zdawało się Janinie, że go uścisnęła i patrzyła mu przytem w twarz tak śmiało, ale to tak śmiało, że ona nigdyby się na to nie zdobyła. Biedna Janinka doznała dziwnego bólu w sercu. Nie potrzebowała już podsłuchiwać; oczy powiedziały jej więcej, niż życzyła sobie wiedzieć. Wróciła do domu smutna. Tak nagle pusto zrobiło się koło niej. Zwątpiła teraz o przyjaźni, oburzała ją mezka obłuda i nic, nic jej nie cieszyło.

 

Pierwsza rzecz, która wpadła jej w oczy, gdy wróciła do swego pokoju, były to kwiatki, które on dał jej wczoraj, a które z taką troskliwością pielęgnowała. Jakże była nierozsądna! Zbliżyła się szybko do stolika, porwała bukiet i wyrzuciła go za okno.

– Tak – zawołała, siadając zadąsana.

Wtem przyszło jej na myśl, że przechodząc ścieżką, może zobaczyć ten bukiet.

– A niech zobaczy – perswadowała sobie – niech wie, że niedbam o jego kwiaty wcale, ani o niego.

I na potwierdzenie to rozpłakała się.

Dziwne są sprzeczności w życiu kobiety, dziwniejsze jeszcze u panienek wracających prosto z pensyi. Janina sama nie wiedziała, co się z nią działo, czuła się tylko bardzo nieszczęśliwa.

Odtąd stosunek między panienkami oziębił się mocno. Janina unikała towarzystwa Zosi i to tak widocznie, że ta aż zapytać jej musiała.

– Moja droga, jak widzę, niekontenta jesteś ze mnie.

– Dla czego? – spytała zmieszała Janina.

– Czy ja wiem? Formalnie uciekasz teraz przedemną.

– Bo jesteś zawsze teraz w towarzystwie – rzekła Janina znacząco, z ukrytą złośliwością w tonie.

– No, to przecież we troje jeszcze lepiej zabawić się możemy. Adaś jest taki wesoły chłopiec.

„Adasiem go już nazywa” pomyślała sobie Janina i ta zbytnia poufałość przyjaciółki dla jej kuzyna obraziła ją. – Adaś, Adaś – to zdrobniałe nazwanie jak osa brzęczało jej koło ucha.

– Ja sądziłam – rzekła po chwili – że towarzystwo moje powinno ci wystarczać.

– Więc nie chcesz, żeby Adaś chodził z nami.

– Przecież wiesz o tem.

– Więc dobrze, pójdziemy dziś same do lasu.

– I Azor z nami.

– Tak, tylko Azor.

Zaraz po południu, bo się prześlicznie wypogodziło, wzięły robótki, Azora, przekąski w koszyczek, aby nie potrzebowały wracać prędko i poszły w to miejsce, gdzie tyle miłych chwil przepędziły. Ale te chwile przeszły niepowrotnie; serdeczne przyjaciółki nie umiały się już bawić ze sobą tak dobrze, jak dawniej; coś im przeszkadzało, czegoś im brak było. Nie śmiały, czy też nie chciały mówić o tem, co w tej chwili zajmowało ich główki. Nieobecny dla oczów Adaś stał im na myśli, a ilekroć rozmowa ich potrąciła o niego, rwała się i obie milkły znowu na długo. Nie bawiły się jakoś tak, jak sobie obiecywały, i choć wybrały się na całe popołudnie, jeszcze przed kawą wróciły do domu.

Po kawie, ledwie się rozeszli, Janina, która poszła zaraz do swego pokoju, z oburzeniem zobaczyła przez okno, że Adam z Zosią już byli w ogrodzie. Było to rzeczą bardzo naturalną, że wyszedłszy z nią z pokoju, poszedł potem z nią do ogrodu. Janinie jednak wydawało się to wielkim nietaktem i nieprzyzwoitością ze strony Zosi, żeby tak gonić wszędzie za panem Adamem i pomimo przyjaźni, jaką miała dla niej, z pewną pociechą pomyślała sobie, że już niezadługo Zosia pojedzie. Pojutrze wypadały imieniny dziadka, potem babki – a potem zapewne najdalej za dwa lub trzy dni wyjedzie Zosia z ojcem.

Janina odetchnęła swobodniej, gdy sobie o tem pomyślała. Było to niegościnnie, nie po koleżeńsku; ale czyż Zosia po koleżeńsku sobie postępuje, że zamiast z nią, przepędza cały czas prawie w towarzystwie Adama, którego, wie dobrze, że ona (to jest Janina) tak nie lubi? Tem rozumowaniem uspokajała w sobie skrupuły i wyrzuty sumienia.

Zresztą nie miała już czasu myśleć o tem, bo musiała zajmować się przygotowaniami do imienin. Przez dwa dni panował ruch we dworze ogromny. Panna Ksawera i Janinka biegały jak jaskółki od kuchni do spiżarni, od spiżarni do piwnicy, do lodowni. W kuchni słychać było ciągły huk tasaków; siekano mięso, siekano migdały, tłuczono cukier, tarto mak – słowem krzątano się, jak przed świętami wielkanocnemi. Co chwila przypominano sobie, że jeszcze tego lub owego brakowało; więc wysyłano posłańców do miasta, jednego po drugim. W pokojach także trzeba było zrobić jakie takie porządki na przyjęcie gości.

Wśród takiego rwetesu, Janina nie miała czasu obserwować Adama i Zosi (Zosia często bardzo, przypasawszy biały fartuszek, pomagała jej w zajęciach gospodarskich); ale parę razy w przelocie złapała ich na żywej i poufnej pogadance, to koło piwnicy, to przy studni, to raz w pokoju, do którego gdy wpadła niespodzianie, zmieszali się i nagle urwali rozmowę. Te spostrzeżenia nie musiały być dla niej bardzo obojętne, bo kiedy potem wróciła do kuchni z mocno rozpaloną twarzyczką (tłomaczyła to przed babcią zmęczeniem), to z taką zaciętościa gorączkową zaczęła siekać migdały, że aż panna Ksawera musiała ją upomnieć, żeby pofolgowała trochę swojemu zapałowi, bo połowa migdałów była na ziemi, gdzie je kurczęta skwapliwie dziobały. Biedna Janinka nie wiedziała nic o tem, jaki bal kurczętom sprawiło jej rozdraźnienie, wynikłe – jak sobie to sama tłomaczyła – z nieprzyzwoitego postępowania Zosi. Ani przypuszczała, że jej w tej sprawie zupełnie o co innego chodzi, niż o reputacyą koleżanki, i na pociechę swoję powtarzała sobie: