Za darmo

Dorożkarz nr 13

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Tak mało przyzwyczajony był do uporu ze strony kobiet, że przeszkoda, którą znalazł na drodze, była dla niego miłą niespodzianką. Zdobyć sobie serduszko tak niedostępne, – to był dla niego rodzaj sportu, wyścig z przeszkodami. Żadna ofiara zrobiona w tym celu nie wydawała mu się za wielką, wysilał też wyobraźnię na sprawianie jej ciągłych niespodzianek, obsypywał ją i Natalię, – bo nie wypadało i tej pomijać, tembardziej szło mu o to, aby ją sobie pozyskać, – więc obsypywał obie prezentami, bukietami, cukrami, woził je na spacer, a wszystko dla pozyskania sobie życzliwości „kopciuszka”, jak Natalia przezywała żartobliwie swoją siostrzenicę. Największą dla niego rozkoszą było widzieć ją zadowoloną, uśmiechniętą. Na każdym kroku dawał jej dowody swojej pamięci i troskliwości o nię – tak, że aż Natalia poczęła zasępiać się na to.

– Ależ na miłość bozką! – powiedziała mu pewnego razu, gdy wysadzając Olimpkę z powozu, jej zapomniał zupełnie podać rękę, – zaniedbujesz mię pan formalnie dla tej smarkatej. Gdybyśmy tak obie wpadły w wodę, to jestem pewna, żebyś mi najspokojniej pozwolił się topić, bylebyś Olimpkę mógł wyratować.

Mówiła to śmiejąc się – na pół żartem, w którym jednak było trochę prawdy, i urazy.

Niepodobna było, żeby takie oznaki przywiązania, zajęcia się, nie zawróciły główki młodej panience. Poznać to można było po spojrzeniach pełnych wdzięczności, jakie oblewała go dziękując za wyświadczane grzeczności, po rumieńcach, jakie występowały jej na twarz, gdy przychodził, lub gdy z nią rozmawiał.

Wytrawne w tym względzie oko Hulatyńskiego, prędko odgadło przemianę, jaka po kilku tygodniach zaszła w jej postępowaniu i całem zachowaniem się względem niego. Doszło do tego, że mu nawet dość wyraźnie powiedziała, mimo wrodzonej nieśmiałości.

Było to za miastem w polu, dokąd we troje wyjechali na spacer. Natalii zachciało się szukać szczęścia w koniczynie. Olimpka poszła za jej przykładem, i z pochyloną główką chodząc tu i tam, upatrywała pilnie czterolistnej koniczyny. Hulatyński tymczasem położył się w cieniu drzewa na trawie i palił cygaro.

Po niejakim czasie Olimpka zbliżyła się do niego i płonąc cała jak to było jej zwyczajem, podała mu z nieśmiałością czterolistną koniczynę.

– Weź pan to – rzekła – i noś przy sobie, bo to szczęście przynosi.

– A dla czegóż panna Olimpcia nie bierze tego dla siebie? – spytał topiąc w niej spojrzenie pełne wdzięczności za pamięć o nim.

– Bo… bo ja wolę, żeby byli szczęśliwi ci, których… – i nieśmiała dokończyć.

– Których co?

– Których lubię.

– Więc panna Olimpcia mnie lubi? – spytał biorąc ją za rękę.

– Alboż pan tego nie widzisz? – odrzekła mu z dziecinną szczerością, która go ucieszyła stokroć więcej, niż najgorętsze wyznania innych kobiet.

– Skoro tak – rzekł – to muszę zachować ten talizman szczęścia.

Wziął w rękę medalonik złoty, który wisiał u łańcuszka od zegarka, z cyfrą jego, ułożoną z dyamencików, otworzył go i włożył weń listek.

Olimpka z zajęciem przypatrywała się medalionowi, cyfrze, a potem jak wkładał listek.

– A co tam jest więcej? – spytała.

– Włosy mojej nieboszczki matki.

Nastała chwila milczenia, chwila dziwnie uroczysta, która Hulatyńskiemu utkwiła w pamięci.

Olimpka była tak wzruszoną w tej chwili, że nic mówić nie mogła, ale oczy jej mówiły za nią i dziękowały mu za ten zaszczyt, że listek z jej ręki umieścił obok pamiątki po matce. Aż spoważniała z tego zaszczytu.

Medalion ten do dziś dnia wisiał u niego przy zegarku, tylko że schowany przed ludźmi. Czy w nim znajdowała się czterolistna koniczyna? – prawdopodobnie! ale pewnym tego nie był, bo od tego czasu nie zaglądał do medalionu, i zapomniał zupełnie o tej pamiątce, gdy tę, co mu ją dała, stracił z oczu i z myśli.

Mała na pozór okoliczność przerwała tę piękną sielankę. Czuł jakiś nieokreślony szacunek dla młodego dziewczęcia: on, który przywykł kobiety traktować sobie dość lekko, dla niej był zupełnie inny, nie wyrwał się przy niej nigdy z żadnym dwuznacznikiem, z żadnem śmielszem słowem, a gdy Natalia pozwoliła sobie czasem przy niej coś podobnego, karcił ją surowym wzrokiem za to i parę razy ostro jej to potem wymówił.

Ale gdy raz znalazł się przypadkiem sam na sam z Olimpką, przyszła i na niego chwila zapomnienia, pochwycił ją w objęcia i gorący pocałunek wycisnął na jej nieskalanych ustach. Nie odtrąciła go, nie broniła się, tylko przymknęła oczy i zbladła straszliwie. Dopiero po chwili wybuchnęła serdecznym płaczem.

– Olimpko, co ci jest? – dla czego płaczesz?

I, przytuliwszy ją do siebie, chciał znowu pocałować.

– Niech pan tego nie robi – odezwała się błagalnie – bo mi to wielką przykrość sprawia.

– Przykrość? Dla czego?

– Bo to grzech.

– Grzech całować? Jeżeli się kogo kocha, jak ja ciebie, to go się całuje.

– Ale po ślubie.

Przypomnienie ślubu oblało go, jak zimną wodą. Obudziło się w nim podejrzenie, że może całe postępowanie Olimpki obliczone było na to, aby go złapać na męża. Nie posądzał, żeby ona sama z siebie to robiła. Ale mogła być narzędziem w ręku Natalii i odgrywała rolę, jaką jej kazano.

Przypomniał sobie, że Natalia raz widząc jego nadskakiwania Olimpce, pogroziła mu palcem i rzekła na boku:

– No, no, nie bałamuć mi dziewczyny. Ożenić się z nią pewnie nie zechcesz, a na miłostki ja nie pozwolę.

Słowa te wyglądały bardzo na śledztwo, na wybadanie jego intencyi. To ostudziło bardzo jego zapały. Przeląkł się, iż rzeczy dalej zaszły, niż sobie życzył i postanowił wycofać się, a najskuteczniejszym środkiem było przestać bywać u Natalii.

Kosztowało go to z początku dużo. Tak przywykł do bywania tam, do poufnej pogawędki, że obejsć się bez tego nie mógł i siłą musiał powstrzymywać się, aby tam nie pójść. Dla radykalniejszego wyleczenia się z tej, jak ją potem nazywał, słabości, wyjechał na czas jakiś za granicę, rzucił się w wir zabaw, szalał, ucztował, grał, pił i słabość przeszła, tak, że gdy wrócił, był już zupełnie wyleczony.

Do kuracyi przyczyniła się nie mało nieobecność Natalii, która przez ten czas wyjechała była gdzieś na prowincyą do wędrownej trupy. W parę lat wyszumiała mu zupełnie z głowy owa chwilowa skłonność, nowe wrażenia zatarły ją w pamięci.

Trzebaż zdarzenia, że teraz, po latach dziesięciu, schodzi się znowu z temi kobietami, w zupełnie odmiennych warunkach. Dawne wspomnienia i uczucia ożyły w nim na widok tej fotografii, którą one z taką czcią przechowywały. A więc nie zapomniała o nim, gdy on nie myślał nawet o niej.

Z dalszej rozmowy ze staruszką dowiedział się, że Olimpka jest jeszcze panną, bo nie chciała wyjść za mąż, choć jej się wcale nie złe partye trafiały – raz jakiś urzędnik z kolei, drugi raz profesor i inni.

– Nabiła sobie dziewczyna głowę kim innym – mówiła staruszka – i ani rusz jej wyperswadować.

Hulatyński, słysząc to, doznawał wyrzutów sumienia. Czuł się upokorzony tą miłością, na którą nie zasłużył. Ale też on nie miał wyobrażenia, że istnieją podobne kobiety na świecie, które kochają bez nadziei, że im zapłacą za tę miłość obrączką ślubną. Teraz taka miłość wydawała mu się świętością, przed którą kornie uchylił głowę.

Ogarnęło go uczucie lęku, a zarazem niewysłowione pragnienie zobaczenia Olimpki i gdy usłyszał kroki idącej po schodach, serce mu bić zaczęło ze wzruszenia i nogi w kolanach się ugieły, że usiąść musiał.

Weszła.

Hulatyński poznał ją od razu, tak się mało zmieniła. Przybyło jej tylko powagi i surowości.

Już to nie była owa trwożliwa, nieśmiała dziewczynka – ale kobieta, którą walka z życiem okryła powagą i nadała pewność i hart prawie męzki. Twarz jej bledsza, niż dawniej, wypiękniała jeszcze więcej wyrazem cierpienia i jakiejś szlachetnej dumy.

Hulatyński stał przed nią, jak żak, zakłopotany i nieśmiały.

Wskazała mu krzesło i rozpoczęła z nim rozmowę o interesie, dla którego tu przyszedł.

Układał się z nią o Marynię i mówili nawet dość długo ze sobą, ale co mówił, jak długo, kiedy się pożegnał z nią, jak się znalazł potem na schodach, na ulicy – tego nie wiedział. Robił to wszystko, jakby lunatyk we śnie, bo nie mógł jeszcze wyjść z zaczarowanego koła podziwu, w jaki go wprawił widok osoby tak dobrze znajomej, tak sympatycznej dla niego i wiadomość, że ta osoba przez tyle lat zachowała dla niego niezmienne uczucie. Zdawało mu się to wszystko jakimś snem rozkosznym, z którego budziły go kiedy niekiedy potrącania przechodzących. Właściwie on to rozbijał się o ludzi i potrącał ich, jak pijany, ale nie wiedział o tem. Jemu się zdawało, że to oni tak niezręcznie mijają go i dziwił się, dla czego za to obrzucali go jeszcze surowem spojrzeniem i coś mruczeli pod nosem. Dziwił się, czemu ci ludzie tacy niegrzeczni?

Dopiero w domu oprzytomniał trochę, gdy Marynia spytała go, czy zastał panią profesorową?

Spojrzał na nią, jak człowiek ze snu przebudzony i wtedy dopiero spostrzegł, że w ręku ściskał jakiś papier.

Rozwinął, wyprostował na ręce i przeczytał. Było to pokwitowanie z odbioru zadatku, złożonego za Marynię. Na kwicie było wypisane: Olimpia Śniatecka.

A więc to nie był sen. Więc on rzeczywiście widział Olimpkę! I myślał dalej, jak dużo musiał przebyć kłopotów, aby się dowiedział, że od tylu lat jest kochany miłością wielką, o jakiej nie miał wyobrażenia, aby się zeszedł z tą, która go tyle kochała.

Wiedział, że nie wart tej miłości, że w obecnych warunkach ani mógł marzyć w utrwaleniu tej miłości małżeństwem, bo nie przypuszczał, żeby Olimpka jakkolwiek kochała się w nim, jako w Hulatyńskim, zechciała iść za niego, gdy został prostym doróżkarzem. Ale cieszyło go, iż wie, że jest ktoś na tym świecie, co myśli o nim, że tę osobę będzie widywał i to dość często, odwiedzając Marynię. Cieszyło go, że Marynia właśnie ją będzie miała za opiekunkę i nauczycielkę, a on będzie czuwał i nad jedną i nad drugą, i może przyda im się na co. Dziękował Bogu, że go uchował od samobójczej śmierci.

 

Życie nabrało w jego oczach niezwykłego uroku, gdy patrzył na nie teraz przez pryzmat miłości. Przebudzone serce rzucało na cały świat słoneczne blaski. Był tak szczęśliwy w tej chwili, że wziął małą Marynię na ręce i zaczął ją całować z radości.

VIII

Gdy Marynia razem z swojem żelaznem łóżeczkiem i zielonym kuferkiem przeniosła się na mieszkanie do nowej opiekunki i nauczycielki, i Hulatyński, i Kazik wkręcili się tam także za nią. Kazik codzień znalazł jakiś pilny interes do siostry, wpadał na minutkę, a siedział godzinami. Hulatyński mając zatrudnienie za domem, na mieście, nie mógł sobie pozwalać odwiedzać tak często swojej wychowanki; ale przychodził regularnie co niedziela, a w piękny czas, zabierał do doróżki i Kazika, i Marynię, i jej nauczycielkę, i sparaliżowaną jej ciotkę. Wywoził je za miasto, do lasu, na świeże powietrze.

Olimpia z wyrazem niewysłowionej wdzięczności przyjmowała te jego przysługi, nie tyle ze względu na siebie, ile na ciotkę, która cieszyła się jak dziecko na ten wyjazd, czego pozwolićby sobie nie mogły, gdyby wypadło płacić za doróżkę, bo na to ich skromne dochody nie wystarczały.

Hulatyńskiego cieszyło niezmiernie, że tą małą przysługą sprawia tyle radości – i z wyrazem zadowolenia spoglądał z wysokości kozła na tę gromadkę siedzącą w powozie, i przysłuchiwał się wesołej paplaninie dzieci, tulących się do Olimpki, jakby do matki, gdyż otaczała je prawdziwie matczyną opieką i serdeczną życzliwością.

Tych kilka osób tworzyło jakby jednę rodzinę.

Kiedy przyjechali do lasu, ciotkę wysadzał Hulatyński z pomocą Olimpki i umieszczano ją na rozkładanem krześle, a koło niej urządzano rodzaj obozu, dobywano z powozu kosz z prowiantami, rozkładano serwetę na murawie – i Olimpia, założywszy fartuszek, uwijała się około dzieci i podwieczorku, w którym także i on brał udział, zresztą o tyle tylko, że trzymał się nieco na uboczu od nich, pomimo uprzejmych zaproszeń ciotki i panny.

Umyślnie nie chciał przekraczać granicy, jaką mu stawiało obecne położenie, aby się nie zdradzić przed niemi i zwracać na, siebie uwagi innych, których nie mało zjeżdżało się w święta do lasu.

Wystarczało mu zupełnie, że mógł z daleka przypatrywać i przysłuchiwać się tym, którzy tak drogimi byli jego sercu. Doznawał nieopisanej radości, że znajdował się tak blizko tej, która przez tyle lat dochowała mu wiernie miłości wzbudzonej przezeń w jej sercu, oraz, że ona nic nie wie o tem, iż przedmiot jej miłości znajduje się tak blizko. Wyglądało to na ustęp z jakiegoś romansu, na coś, o czem się nieraz w książkach czyta.

Gdy ją widział niekiedy zamyśloną, miłość własna szeptała mu, że może myśli o nim i pamięcią odgrzebuje dawne wspomnienia.

Nieraz brała go ochota zbliżyć się do niej i głosem, jakim dawniej przemawiał, powiedzieć:

– Panno Olimpio, to ja, nie poznajesz mnie?

Ale wstrzymywała go zawsze obawa, że może jego dzisiejsze położenie, jego twarz zeszpecona przestraszyłyby ją i ostudziły ową miłość, jaką miała dla dawnego Hulatyńskiego. Wolał więc zostawić ją w złudzeniu, niż narażać się na utratę jej miłości, która go tak uszczęśliwiała.

Niezadowolenie, jakieby może wtedy wyczytała na jego twarzy, wypędziłoby go z raju, w którym było mu tak dobrze. Było tego co miał, tak wiele, że bał się pokusić o więcej, aby nie stracił tego, co posiadał. Wystarczało mu przekonanie, że on jeden jedyny panuje w tem cichem, poczciwem serduszku, i drżał, jak skąpiec, na myśl straty tego skarbu.

Kiedy raz do Olimpki, bawiącej się z dziećmi w kotka i myszkę, zbliżył się jakiś jegomość i rozpoczął z nią rozmowę, a ciotka widząc to, szepnęła Hulatyńskiemu, że to właśnie jeden z tych, którzy starali się o Olimpkę, krew mu uderzyła do głowy z oburzenia i spochmurniał nagle, zwłaszcza, gdy zobaczył twarz Olimpki ożywioną i rozpromienioną. Była taka dla tego, że zabawa z dziećmi, bieganie po lesie wywołało rumieńce na jej twarzy, ale on sobie inaczej to tłumaczył i zaczął się burzyć i niepokoić, a nie mogąc w inny sposób przerwać rozmowy z owym panem, zawołał dzieci, żeby się zbierały, szorstko oświadczając, że dłużej czekać nie może. Zazdrość zrobiła go niegrzecznym.

Przewidywał za to od Olimpki wymówki, albo przynajmniej krzywe miny. Ale ona w tej chwili zaczęła ubierać dzieci, pożegnała się z owym panem i wsiadła do powozu bez cienia jakiejkolwiek urazy lub gniewu. To go rozbroiło, i żal go ogarnął, że się z nią tak obszedł.

Pewnej niedzieli inna go znowu spotkała nieprzyjemność, kiedy oparty na biczysku stał i przypatrywał się, jak Olimpka uśmiechnięta krajała chleb dziatwie, co mu przypomniało jakiś obraz gdzieś kiedyś widziany, – naraz, usłyszał poza sobą głos znany:

– A trzynastka – dobrze, że tu jesteś, – i czyjąś rękę uczuł na swojem ramieniu.

Obejrzał się i zobaczył Rąbigoszewskiego, idącego w towarzystwie dwóch mocno podchmielonych paniczyków.

– Dobrze, że jesteś, pojedziesz z nami, bo nasz gałgan fiakr zrobił nam zawód i nie przyjechał! No, siadajcie panowie.

– Nie można – rzekł Hulatyński, zastępując mu dość niegrzecznie drogę, – bo ja jestem z gośćmi.

– A gdzież ci goście?

Wskazał na siedzących nieopodal.

– Jakto ci? Żartujesz chyba. A zkądże takie biedy mają na płacenie sobie doróżki na całe pół dnia? – Chyba, że ta panienka ma opiekuna, co ci za nią płaci? A nieszpetna – mówił dalej przypatrując się Olimpce z beszczelną śmiałością przez szkiełka.

Hulatyński aż pięści zaciskał z gniewu i oburzenia. Miał ochotę palnąć go w twarz za ten ton lekceważący, z jakim śmiał się o Olimpce wyrażać. Siłą tylko woli powstrzymał się od zrobienia awantury.

Rąbigoszewski tymczasem, nie uważając na niego, zbliżył się bez ceremonii do panny i zaproponował jej, czyby mu nie pozwoliła zabrać powozu na tyle tylko czasu, aby ich odwiózł, że on dobrze jej zapłaci za to. Nim zmieszana Olimpka tem niespodziewanem pytaniem, miała czas odpowiedzieć, Hulatyński prędko wyręczył ją i oświadczył gburowato, że on z nikim nie pojedzie, tylko z tymi, z którymi się zgodził.

Rąbigoszewski rad nie rad musiał ustąpić, odchodząc jednak miał czas rzucić jeszcze kilka cynicznych spojrzeń na Olimpkę, a wróciwszy do swoich towarzyszów, coś im szeptał do ucha i wskazywał na nią.

Hulatyńskiemu krew kipiała z oburzenia, że śmiano w tak ubliżający sposób obserwować kobietę, uwielbianą przez niego. Zarazem przyszła mu na myśl, jak często ona idąc sama przez ulicę może być narażoną na zaczepki podobnych błaznów! Wiedział z własnego doświadczenia z lat dawniejszych, że tego rodzaju młodzież nie zna względów na kobiety nizkiego stanu i uważa je za stworzone na to tylko, aby im służyły do chwilowej zabawki. Wtedy nie widział w podobnem postępowaniu nic złego, dziś mu się to okazało ohydnem, żeby tak lekceważyć uczciwość kobiety i robić sobie z niej zabawkę.

Zaczął na seryo obawiać się o Olimpkę, a zazdrość powiększyła mu jeszcze więcej niebezpieczeństwa, na jakie mogła być narażoną. Obawy jego nabrały większej pewności, gdy raz wieczorem zobaczył Rąbigoszewskiego, kręcącego się około mieszkania Olimpki. Odtąd rozciągnął nad nią większą opiekę, rozumie się tak, żeby ona nic o tem nie wiedziała. Gdy naprzykład zobaczył ją idącą przez miasto, to jechał za nią z daleka powoli, obserwując, czy jej kto nie zaczepi, nie odprowadzi. Wieczorem nieraz umyślnie przejeżdżał przez ulicę, na której mieszkała, upatrując pilnie, czy gdzie kto na nią nie czeka. Pewnego dnia w rozmowie z nią radził jej, aby dla bezpieczeństwa zamykała na noc okiennicę, niby przed złodziejami. W takiej był ciągłej trwodze o nią. Codzień droższą mu była. Na dom, w którym mieszkała, patrzył, gdy przejeżdżał mimo jak na świątynię, z pewną czcią bałwochwalczą. Serce mu biło przyśpieszonem tętnem, gdy się tam zbliżał, robiło mu się smutno, pusto, gdy dom ten tracił z oczu, gdy wiedział, że nie zobaczy go, aż wieczorem. Ten dom, to był świat jego cały; tu skupiły się teraz jego myśli, pragnienia. Kiedy wieczorem wracał do siebie, z lubością wpatrywał się w serduszka zamkniętych okienic; złocisty ich blask mówił mu, że tam nie śpią jeszcze, że ona przy świetle lampy siedzi przy stoliku i czyta, a może myśli o nim, może przygląda się jego fotografii. Te przypuszczenia czyniły go szczęśliwym.

Pewnego wieczoru, wracając do domu, zobaczył pod latarnią cień kobiety wydzierającej się z rąk jakiegoś mężczyzny w cylindrze. Po tym cylindrze i kształtach, które rysowały się wyraźnie na tle światła, poznał Rąbigoszewskiego. Na myśl, że kobietą napastowaną przez niego może być Olimpia, krew nim zawrzała; skoczył z kozła i rzucił się gwałtownie na napastnika, okładając go silnie pięścią. Major napadnięty tak znienacka, nie próbował się nawet bronić i począł uciekać, ale że cylinder, który mu Hulatyński silnem uderzeniem wpakował aż pod brodę, zasłonił oczy, więc biegał wkoło po ulicy jak ślepy, wymachując i macając rękoma. Przechodnie zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie tej scenie; widok eleganta, który w cylindrze, jak w masce, latał niby waryat po ulicy, wydając z cylindra przytłumione okrzyki, obudził śmiech i szaloną wesołość. Zrobiło się małe zbiegowisko, wśród którego Hulatyński stał, słuchając opowiadania drżącej jeszcze z przestrachu Olimpki, – bo to była ona.

Opowiadała mu, jak do wracającej z miasta od znajomych przyczepił się ów jegomość, jak narzucił się jej gwałtem z chęcią odprowadzenia, jak usiłował wziąść ją pod rękę i zaproponował przejażdżkę po plantach i gwałtem chciał ją zmusić do tego.

W czasie opowiadania, Hulatyński spostrzegł, że konie, zostawione same, wystraszone zbiegowiskiem, zaczęły się niepokoić, kręcić w koło z powozem i wreszcie ruszyły z miejsca. Bojąc się, by kogo nie przejechały, rzucił się szybko przez tłum, aby je schwytać. Ten gwałtowny ruch jego jeszcze więcej je przestraszył, puściły się galopem. Hulatyński skoczył pędem za niemi, usiłując chwycić lejce, wlokące się po ziemi; ale nogi mu się zaplątały w rzemienie, zachwiał się i uderzył głową o przednie koło. Upadł pod powóz, którego stopień zadarł mu twarz, a tylne koła przeszły mu po jego piersiach.

Omdlałego i zalanego krwią podnieśli ludzie z ziemi i poczęli trzeźwić, a że nie dawał znaku życia posłali po lekarza.

Olimpia na widok niebezpieczeństwa, w jakim ujrzała swego wybawcę i przyjaciela, odzyskała odwagę i energią. Wystraszona i drżąca przed chwilą, gdy szło o nię, zdobyła się na prawdziwie męzką przytomność, i ona głównie zajęła się ratunkiem. Ona to pierwsza pomyślała o lekarzu, a nie chcąc zostawić bezprzytomnego na pastwę ciekawej gawiedzi, kazała go zanieść do swego mieszkania, przed którem właśnie odbywała się ta scena.

Tam kazała go położyć na sofie w saloniku, potem zamknęła dom przed natrętnymi, a zbytecznymi widzami, przygotowała na prędce bandaże, wodę i zajęła się sama trzeźwieniem i opatrywaniem chorego dopóki lekarz nie nadejdzie.

Po długich usiłowaniach dało się jej przywrócić go do przytomności, a gdy nadszedł doktór pomagała mu umywać krew, rozpinać koszulę i ubranie chorego, co było niezbędnem do badania.

Po szczegółowych oględzinach okazało się, że niebezpieczeństwo nie było tak wielkie, jak się na razie zdawało, bo tylko dwa żebra złamane i skóra na twarzy zdrapana krawędzią stopnia od powozu. Doktór zapewniał Olimpię, że dwa lub trzy tygodnie wystarczą do zupełnego wyzdrowienia, potrzeba tylko, aby chory leżał spokojnie i miał troskliwą opiekę.

Chory usłyszawszy to, domagał się, aby go przeniesiono do jego mieszkania, ale Olimpia nie pozwoliła na to, raz z względu, że przenoszenie mogłoby zaszkodzić, a powtóre, że tam w domu nie miałby nąleżytej opieki. Kazała mu być spokojnym, że ona wszystkim się zajmie i zarządzi, co będzie potrzeba.

I rzeczywiście zajęła się tak, że praktyczność jej w zdumienie wprawiła Hulatyńskiego.

Naprzód postarała się o parobka do koni, któryby mógł zastępować chorego w jeździe, następnie wzięła małego Kazika do siebie i umieściła w saloniku przy chorym, zabrała także kucharkę jego i stołowała parobka u siebie, aby nie potrzeba było dwóch domów prowadzić.

Hulatyński, patrząc na nią, jak sobie z wszystkim radziła, jak umiała wszystko mądrze rozsądzić, nie mógł wyjść z podziwu, w jaki sposób to nieśmiałe dziewczątko, które znał dawniej, wyrobiło się na taką rządną i praktyczną gosposię.

Gdy się raz zapytał, kiedy miała czas i gdzie nabyć takiej wprawy w prowadzeniu gospodarstwa? – odpowiedziała mu z całą szczerością, że bieda wszystkiego uczy.

A miała nie mało do roboty, bo oprócz obowiązkowych zajęć z dziećmi, które je kilka godzin dziennie zabierały, musiała myśleć o porządkach w domu, gdyż służąca zajmowała się więcej kuchnią. Obsłużenie sparaliżowanej ciotki, z którą trzeba się było obchodzić jak z dzieckiem, wymagało także dużo czasu i cierpliwości. Teraz znowu przybyła jej do wszystkiego opieka nad chorym, prowadzenie za niego rachunków z kucharką i parobkiem. Temu wszystkiemu podołała bez nadzwyczajnego wysiłku.

 

Krzątała się, jak mrówka, od wczesnego rana do późnej nocy, a na twarzy jej nie znać było ani znużenia, ani niezadowolenia. Anielska słodycz i delikatność w obejściu się z każdym, stanowiły główny rys jej charakteru. Każdemu umiała powiedzieć jakieś dobre słowo, uspokoić, pocieszyć – istna Siostra Miłosierdzia z dobrotliwym uśmiechem na twarzy.

Hulatyński, gdy z lekarstwem, lub proszkiem wchodziła do saloniku, patrzył na nią, jak na jakie nadzwyczajne zjawisko, które radby był, jak najdłużej zostawić przy sobie.

Ulegając jego prośbom, nieraz siadywała wieczorem przy nim i czytywała mu to książki, to gazety, dla rozerwania go. Oka wtedy z niej nie spuszczał, wpatrując się w jej spokojną twarzyczkę, jak w obraz święty. Było mu tak dobrze, że radby był jak najdłużej chorować, aby przeciągnąć ile możności pobyt tutaj. Gdy Olimpki dłuższy czas nie widział, godziny wlokły mu się powoli, nudnie, dopiero z jej wejściem ożywiało się wszystko. Najnudniejsze były ranki, bo wtedy opiekunka jego, zajęta lekcyami, z dziećmi, nie pokazywała się wcale. Jakoż gdy się zjawiała w południe, Hulatyński nie mógł ukryć radości, jaką mu przybycie jej sprawiało.

Raz, gdy weszła do niego później, niż zwykle, bo ją dłużej zatrzymały w kuchni zajęcia gospodarskie, pochwycił ją ucieszony tak gwałtownie za rękę, że filiżanka z rosołem zatrzęsła się i płyn polał się na kołdrę.

Skarciła go, jak dziecko, surowem spojrzeniem za to i chciała odejść, ale on nie puszczając jej ręki, podniósł ją do ust i zaczął całować.

– Panie Walenty, co pan robisz? zastanów się! – zawołała zgorszona, jego znalezieniem się, usiłując wyrwac rękę z rozpalonych jego dłoni, a rumieniec oburzenia zafarbował jej blade oblicze.

Hulatyński nie był w tej chwili panem siebie i zrywając gwałtownym ruchem medalion, który miał na piersiach, podał jej mówiąc:

– Olimpio! czy poznajesz ten medalion?

Głos, jakim te słowa powiedział, zdziwił ją. Otworzyła szeroko oczy, spojrzała na niego, na medalion, otwarła go szybko drzącemi rękoma, a ujrzawszy w nim zeschłe listki koniczyny wydała dziwny okrzyk, zachwiała się, zbladła i zemdlona osunęła się w jego objęcia.