Za darmo

Dorożkarz nr 13

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Nie daj się pompować takim szubrawcom jak ten.”

Z trudem tylko powstrzymał się od tego, nie mógł jednak nie ścisnąć choć zlekka ręki, która mu wtykała zapłatę.

Zapłata była zbyt hojna, jak za krótką jazdę, bo dał mu dwa guldeny.

– Coś tak jakoś zaczyna, jak ja – powiedział sobie Hulatyński, oglądając pieniądze. – Żeby tylko koniec jego był lepszy!

Korciło go to, że Rąbigoszewski przyczepił się tak do nieznajomego i będzie niedoświadczonego ssał bez litości. Pod tym względem znał majora.

Niezadługo miał nową sposobność przekonania się, że major był jeszcze gorszym, niż mniemał, mianowicie, gdy go spotkał raz wieczorem idącego ręka w rękę z Korbutem – mężem jednej piękności, której niegdyś nadskakiwał. Dwóch tych ludzi, idących razem w takiej zażyłości z sobą, dało mu wiele do myślenia, gdyż major zawsze przed nim udawał, że nie zna wcale Korbuta, bo jak mówił, czuje do niego wstręt niewytłumaczony, a swoją drogą wystawiał go przed Hulatyńskim, jako groźnego tyrana, pastwiącego się nad żoną, którą nazywał zawsze ze współczuciem ofiarą nieszczęśliwą. Jak sobie przypomniał Hulatyński, on to pierwszy zwrócił na nią uwagę i obudził litość w jego sercu, on także doniósł jej o sympatyi, jaką ona uczuła dla niego od pierwszego poznania. Ułatwił mu następnie widywanie się z nią, a zarazem ostrzegał przed mężem, straszył niesłychaną jego zazdrością.

Kombinując to wszystko, Hulatyński przyszedł do przekonania, że był ofiarą niecnej zmowy, że Rąbigoszewski, Korbut i jego żona, to była banda, która zręcznie odgrywała swoje role, aby go złapać i wyzyskać.

Podejrzenia jego wzmocniły się jeszcze bardziej, gdy jakiś czas potem zobaczył tę szalbierską trójkę, jadącą razem w zamkniętym powozie. Przejechali tak prędko, że zaledwie mignęli mu przed oczyma, miał jednak czas pochwycić wyraz ich twarzy. Zdawali się być czemś mocno zajęci i ożywieni, jakby zmiawiali się na coś.

Zaczynał teraz wierzyć, że listy bezimienne, które odbierał o tej kobiecie mówiły prawdę, że Julia – takie miano nosiła, ale może przybrała tylko jasnowłosa piękność, – nie była nigdy żoną Korbuta, że ją tylko okrzesał trochę, aby łapać łatwowiernych i wyzyskiwać przez nię. Kosztowało go to wszystko razem przeszło sześćdziesiąt tysięcy, – suma, którą wtedy lekceważył, a która dziś wydawała mu się olbrzymią. I gdy sobie pomyślał, na co wyrzucił ją tak lekkomyślnie, ile teraz dobrego mógłby zrobić temi pieniędźmi, – oburzał się na siebie samego, na swoją głupotę i łatwowierność.

Niczego tak nie pragnął, jak możności, żeby tych ludzi, którzy go w tak niecny sposób podeszli i wyzyskali, ukarać za to. Ale gniew jego był bezsilny, bo i cóż mógł poradzić biedny doróżkarz tej bandzie ludzi przewrotnych, mających na swoje usługi bezczelny spryt i pieniądze?

VI

Dwa tygodnie już upłynęły od czasu, gdy Hulatyński począł zastępować chorego Tomasza. Zbiegły mu one nadzwyczaj prędko w pracy i zajęciu, do którego przyzwyczaił się bez wielkiej trudności. Sam się dziwił, jak łatwo mu to przyszło. Znajdował tam upodobanie w tym nowym sposobie życia, tak różnym od dawnego.

Tomaszowa z początku chciała mu gotować osobno, widząc, że był przyzwyczajony do lepszego jadła, ale nie pozwolił na to, jadł to co oni, a proste potrawy smakowały mu i służyły. Czuł się po nich zdrowym i silnym. Już teraz nie myślał o śmierci. Chciał żyć, chciał pracować, Obudził w sobie energią i odwagę do walki z losem, czuł się silnym i zdrowym na umyśle i ciele. Życie czynne odrodziło w nim męzkość.

Czekał tylko na wyzdrowienie Tomasza, aby z nim jako doświadczeńszym, naradzić się, co mu dalej czynić należy? Za parę dni miało nastąpić przesilenie choroby.

Przesilenie to niestety! skończyło się śmiercią. Tomaszowa została wdową, a Hulatyński zmuszony był dalej zastępować nieobecnego i pracować tak jak tamten, na utrzymanie całej rodziny.

Ten obowiązek dodał mu nowej energii do pracy. Teraz dopiero naprawdę uczuł się potrzebnym na świecie, z którego w tak lekkomyślny sposób chciał uciec parę miesięcy temu. Coby robiła biedna Tomaszowa? coby robiły te biedne sieroty wychowywane przez nią, gdyby jego nie było?

Przeświadczenie o pożyteczności swego istnienia czyniło go dumnym i zadowolonym z siebie. Szło mu tylko o to, aby jaknajwięcej mógł zarabiać. Nie lenił się wstawać wcześniej od innych doróżkarzy, nocami jeździł po mieście, aby tylko jak najwięcej zyskać pieniędzy. Mieć jak największy dochód, to było jego marzenie.

Pewnego dnia wskoczył na kozieł jego doróżki jakiś lokaj i kazał mu jechać na ulicę Szeroką.

Hulatyński w pierwszej chwili zmieszał się, gdy w siedzącym tuż obok siebie poznał swego dawnego służącego Franciszka. Spotkanie to było mu nadzwyczaj niemiłem, nie tyle dla tego, że tak bliskie sąsiedztwo i poufałość służącego obrażała go, ile dla tego, że obawiał się, aby nie był poznany. Franciszek bowiem w czasie jazdy kilkakrotnie mu się przypatrywał uważnie.

Hulatyński był przekonany, że go poznał, i aż gorąco mu się zrobiło z tego powodu. Okazało się jednak po chwili, że był w błędzie, bo Franciszek przypatrywał mu się tylko dla tego, że na koźle doróżki, którą jeździł tak często, zobaczył obcego woźnicę. Aż przechylił się dla zobaczenia numeru doróżki i przekonania się, czy się nie pomylił.

– A gdzie Tomasz? – spytał po chwili Franciszek.

– Oho! już niema Tomasza.

– A cóż się z nim stało?

– Zmarło się biedakowi.

– Umarł. Dawno?

– Będzie tydzień jutro.

– I wy po nim objęliście doróżkę?

– Nie, ja tylko służę u wdowy, która mi ciotką przychodzi.

W tym charakterze zameldowano go także na policyi. Tomaszowa wyszukała nawet papiery po jakimś swoim krewniaku, któremi się Hulatyński wylegitymował w urzędzie.

– To może nie wiecie o tem, że my z Tomaszem byliśmy dobrzy znajomi, że ja mu nastręczałem zawsze dobrych gości, a on za to dzielił się zemną zarobkiem. Nic wam nie mówił o tem? – o Franciszku od Hulatyńskiego?

– Coś mi raz napomknął.

– Sporo on zarobił grosza z mojej poręki, za mego dawnego pana. A teraz mam drugą taką dojną krowę. Rozdawny pan, może jeszcze hojniejszy niż tamten. Będziecie mieli nie złe obrywki. Tylko jak powiedziałem, ja muszę także przytem zarobić swoje, bo ręka rękę myje. No, zgoda?

– Ha, no, skoro Tomasz miał taki układ z wami – to zgoda.

– Czekajcie, zaraz go wam tu sprowadzę rzekł służący, i zeskoczył z kozła, gdy doróżka zatrzymała się przed jednym domem.

Hulatyński rad był niezmiernie poznać swego następcę – i badawcze spojrzenie zapuścił w głąb ciemnej sieni, z kąd miał wyjść nowy pan Franciszka.

Jakże się zdziwił, gdy w wychodzącym i wsiadającym do doróżki poznał owego młodzieńca, którego kilka dni temu widział w towarzystwie Rąbigoszewskiego!

Więc aż do tego stopnia zachodziło podobieństwo między nimi, że te same pasorzyty żywiły się ich sokami!

Podobieństwo uwydatniało się jeszcze bardziej, gdy w tydzień potem, jadąc z owym panem, zatrzymał się na ustronnej uliczce, gdzie jakaś dama zasłoniona gęstą woalką zbliżyła się do powozu.

Hulatyński zobaczył swoją własną historyą powtórzoną. Tak samo rozpoczynał się jego romans z Julią. Twarzy tej damy nie widział wprawdzie, ale nie wątpił, że to była ona, poznał ją po kształtach, po wzroście, po ruchach, a wreszcie po sposobie rozpoczynania romansu. Nie słyszał rozmowy, a jednak mógł przysiądz, że z pewnością skarżyła się na tyrana, zazdrosnego męża, wystawiając siebie jako nieszczęśliwą ofiarę, która teraz dopiero poznała, co to prawdziwa miłość, odkąd jego, to jest owego młodzieńca poznała, że ta miłość, to jedyny jasny promień w jej życiu, to całe jej szczęście i t. d., i t. d.

I on niegdyś słyszał z ust jej podobne wyznania, i tuląc płaczącą do siebie, przysięgał, że będzie ją kochał wiecznie, że uwolni z rąk tyrana i uczyni szczęśliwą.

Grubo go potem kosztowała ta rola pocieszyciela. Nauczony doświadczeniem, chciał przynajmniej owego młodzieńca ustrzedz od podobnej pułapki. Szło mu tylko o to, w jaki sposób to zrobić?

Najwygodniej i najlepiej było napisać list bezimienny i ostrzedz niedoświadczonego młodzika, aby się miał na baczności; ale Hulatyński brzydził się anonimiami; wiedział zresztą z własnego doświadczenia, że one nie prowadzą do pożądanego celu. Wszakże i jego przestrzegano – a czyż uwierzył przestrogom? Namiętność jest głucha i ślepa na wszelkie uwagi i ostrzeżenia.

Zagrozić Julii i jej wspólnikom, że odkryje ich niecne zasadzki, stanąć osobiście przed nimi, znaczyło to tyle, że zdradzić przed światem, że żyje, a tego właśnie nie życzył sobie, bo on dla tego świata umarł na zawsze i nie chciał do niego powracać. Na razie więc nie widział żadnego sposobu odpowiedniego do ratowania młodzieńca.

Jednak nie tracił nadziei, że go uratuje, że musi go uratować, tembardziej, gdy się dowiedział, że ów młodzieniec – Anatol mu było na imię – jest jedynakiem, że jest już prawie po słowie z młodą, przystojną panienką z uczciwego domu. Widział go nawet raz w towarzystwie tej panny i jej matki.

Panienka miała trochę zokonną minkę, twarzyczkę dziewiczej niewinności i anielski wyraz oczu. Łagodność i dobroć przebijała w każdem jej słowie. Jego, to jest Hulatyńskiego, gdy ją obwoził z Anatolem po mieście, nie nazywała inaczej, tylko: „mój przyjacielu” – a mówiła to takim tonem, że aż serce mu miękło od jej wyrazów.

I ona, i matka nie podejrzywały pana Anatola o żadne pokątne miłostki; wierzyły mu z całą ufnością dusz szlachetnych i czystych, które nie znając co zdrada, nie posądzają o nię nikogo. W chłodnem i urzędowo grzecznem zachowaniu się Anatola widziały tylko dowody jego skromności i taktu. Ani im przez myśl nie przeszło, jakie niebezpieczeństwo zagraża ich nadziejom. Jakże okropne byłoby przebudzenie z tego snu o szczęściu! Więc Hulatyński ślubował sobie uchronić ich od tego ciosu i młodego człowieka wyrwać ze szponów nędznych jego wspólników.

 

Na jednego z nich, to jest Rąbigoszewskiego, miał łatwy sposób. Wiedział, że Franciszek nie cierpiał go jeszcze w owych czasach, gdy służył u niego. Nie pomijał on wtedy żadnej sposobności, gdy mu się nadarzyła, by „majora” przed nim osmarować jak najgorzej. On pierwszy opowiedział mu raz podczas rannego ubierania, niby tak dla rozweselenia go, w jaki sposób Rąbigoszewski przyszedł do tytułu majora, – i rozmaite inne opowiadał krążące o nim anegdotki, na pozór niby zabawne; ale każda z nich świadczyła niezbyt zaszczytnie o charakterze rzekomego wojaka, wystawiając go jako pieczeniarza, szulera, człowieka, żyjącego cudzem kosztem, nie rachującego się z honorem i nie przebijającego w środkach, gdy szło o zdobycie pieniędzy.

Jak sobie teraz Hulatyński rozważał, wszystko złe, które słyszał kiedykolwiek o majorze, wyszło z ust Franciszka, ale w sposób tak zręczny, że nie miało to wcale pozoru oszczerstwa. Hulatyński słuchał opowiadań Franciszka tak, jak się słucha ciekawych bajeczek z uśmiechem na ustach, i ani się spostrzegł, jak z tych wesołych opowiadań utworzył sobie o majorze wyobrażenie, że to wierutny szubrawiec, którego towarzystwo znosił przez wrodzoną pobłażliwość, dla tego, że nie chciał wywołać zgorszenia wyraźnem odpędzeniem go od siebie.

Zkąd datowała się nienawiść Franciszka do majora? – tego Hulatyński nie mógł wymiarkować. Czy major zawadzał Franciszkowi, czy też ten czuł po prostu do niego antypatyą – dość, że go nie znosił.

Otóż Hulatyński umyślił sobie skorzystać z tej nienawiści swego dawnego służącego i użyć jej teraz przeciw Rąbigoszewskiemu i jego wspólnikom. Aby zaś więcej jeszcze rozjątrzyć Franciszka, ostrzegał go, żeby się miał na baczności przed majorem, bo ten chce go wysadzić z służby.

Nie było to zmyślenie, bo w istocie Hulatyński, wioząc raz Anatola z Rębigoszewskim, słyszał, jak ten radził mu zmienić służącego, malując Franciszka z najgorszej strony i obiecując mu wyszukać innego sługę, z którego będzie nierównie więcej zadowolony.

Ostrzeżenie Hulatyńskiego wywarło skutek. Franciszek wybuchnął oburzeniem.

– To on taki? – zawołał. – To za to, że ja zęby ściskam i nie mówię nic przed panem Anatolem, dla miłego spokoju, – on mi buty szyje za plecami? Dobrze. Popamięta on mnie długo, jak mu przystawię stołka. Niech mój pan dowie się, co to za ptaszek. Bo trzeba wam wiedzieć, że to szelma ostatniego gatunku.

I zaczął wyliczać całą litanią nikczemności popełnionych przez majora, z których wiele już Hulatyński znał, ale wiele było takich, o których teraz dopiero się dowiedział.

– I że też to panowie żyją z takim człowiekiem! – zrobił uwagę Hulatyński.

– Bo im potrzebny. Gdzie sami powalać się nie chcą, tam takich używają.

– Tomasz mi tam takie ciekawe rzeczy opowiadał o tym panu i o jakiejś pięknej pani i jej mężu.

– Korbucie?

– Może znacie już tę historyą?

– Co nie co wiem, że mój dawny pan kochał się w jego żonie.

– Za co sobie grubo mąż zapłacić kazał.

– Zapłacić? Tego nie słyszałem.

– Tomasz był naocznym świadkiem, jak od tamtego pana wymogli jakiś weksel na grubą sumę.

– Wymusili na nim? – zawołał ucieszony. – A wiecie, że to pachnie kryminałem? I majorek miał w tem udział?

– Tak. Był w zmowie z mężem.

– Jaka szkoda, że Hulatyński nie przyznał mi się do tego! Możnaby było majora i jego wspólników za wymuszenie pieniędzy wsadzić do ciupy.

– Zdaje się, że oni znowu myślą o czemś podobnem.

– Z kim? Może z moim teraźniejszym panem?

– Tak.

– Alboż on zna się z żoną Korbuta?

– Poznali się z sobą.

– Tak? To trzeba będzie dać znać do policyi, żeby ich miała na oku i schwytać ptaszków na gorącym uczynku. Tożby to dopiero była uciecha – mówił, zacierając ręce, – gdyby się tak dało majorunia umieścić w kryminale! To mu się już dawno należy.

– Byle tylko ich schwytać w porę.

– Nie bójcie się, już moja w tem głowa. Mam ja w policyi znajomego inspektora. Sprytna szelma słyszy jak trawa rośnie. Jak on ich weźmie w opiekę, to mu się nie wywiną, i będziemy wiedzieli o wszystkiem. Ho, ho! Nie damy oskupać pana Anatola, jak tamtego oskubali. I my coś przytem zarobimy.

– Ja tam o nagrodę nie stoję.

– A to pytanie, dlaczegoby nie? Wam się to słusznie należy, boście wy mi pierwsi oczy otworzyli na to szelmostwo. Podzielimy się, jak Bóg przykazał.

Hulatyński nie sprzeciwiał mu się dłużej, bojąc się, by zbyteczną delikatnością i bezinteresownością nie zdradził się przed służącym, – kontent był, że znalazł sobie tak dzielnego sprzymierzeńca, który będzie miał na oku łotrowską spółkę. Mógł teraz być spokojnym o Anatola, że mu się nic złego nie stanie.

VII

Pomoc Franciszka była bardzo na rękę Hulatyńskiemu, tem więcej, że zaszły w tym czasie wypadki, które mu nie pozwoliły przez parę tygodni zajmować się wcale Anatolem, ani Julią i jej mężem, bo miał u siebie w domu dosyć kłopotu i zajęcia – a to z powodu śmierci Tomaszowej.

Raz wieszając bieliznę na strychu, poślizgnęła się na belce i spadła z dość wysoka. Zrazu zdawało się, że to nic, bo oprócz silnego stłuczenia, nie było żadnych widocznych znaków, ale po kilku dniach zaczęła stękać, narzekać, na jakieś bole w krzyżach, pokładać się, a w końcu rozchorowała się na dobre. Kumoszki jej utrzymywały, że sobie coś odbiła w wnętrznościach, i leczyły ją smarowaniami, ziołami i okładami. Nic to nie pomogło; chora sama wiedziała, że z nią coraz gorzej i poprosiła o księdza.

Dzieci poleciła opiece Hulatyńskiego, na jego też ręce złożyła posag dla Maryni i resztę zaoszczędzonych pieniędzy. Oddawała mu ciężko zapracowany grosz z wiarą, że dzieciom krzywdy nie zrobi, że będzie ojcem dla sierot.

Hulatyński nie mógł jej tego odmówić i przyjął opiekę nad dziećmi.

Ale łatwiej było przyrzec niż spełnić. Zakłopotał się niemało, gdy mu przyszło zająć się dziećmi i całem gospodarstwem. Z gospodarstwem poradził sobie jeszcze jako tako, bo przyjął do służby starą kucharkę, która jeść gotowała i domem zarządzała. Ale gorzej szło mu z dziećmi, a właściwie z Marynią, bo Kazik dawał sobie już radę i nie wiele potrzebował opieki. Inna rzecz była z małą dziewczyną, która potrzebowała staranniejszego pielęgnowania, o czem nie miał najmniejszego pojęcia, a kucharka także nic nie wiele rozumiała się na tem. Trzeba było w lepsze stosowniejsze miejsce oddać dziewczynę.

Radzono mu, żeby ją oddał do freblowskiej szkoły, którą na tej samej ulicy miała jakaś pani czy panna, – utrzymująca zarazem kilka dziewczątek na stancyi i wikcie.

Hulatyński niezwłocznie poszedł pomówić z tą panią, czyby się nie dało umieścić u niej Maryni, i zgodzić się o cenę w razie, gdyby mu się tam spodobało.

Freblowska szkółka mieściła się o kilka domów od jego pomieszkania, w parterowym budyneczku za sztachetkami w ogródku.

Właścielki samej nie zastał w domu, ale służąca, która mu furtkę otworzyła, oświadczyła, że wróci za chwilkę z miasta, i poprosiła go do saloniku, którego umeblowanie nader skromne świadczyło o nieświetnem położeniu majątkowem.

Hulatyński, czekając dość długo powrotu pani domu, miał czas rozejrzeć się w mieszkaniu. Zauważył stary klawikorcik, wytarty z politury od starości i ciągłego używania, czarną ceratową kanapkę, duży głęboki fotel przy oknie zaciemnionem fuksyami i geranią, wreszcie stolik nakryty serwetką szydełkowej roboty.

Obejrzawszy te sprzęty podniósł oczy wyżej, i dla skrócenia czasu począł przypatrywać się zegarowi na ścianie, oleodrukom i sztychom.

Naraz zajęła uwagę jego fotografia wisząca nad komodą. Zajęła go do tego stopnia że niedowierzając oczom wstał i poszedł bliżej, aby się lepiej przypatrzyć.

Tak – w istocie to nie było żadne złudzenie. Fotografiia wystawiała jego samego w dawnych czasach, może o dziesięć lat wstecz, a chociaż spłowiała już była od słońca i starości, jednak stosunkowo kosztowne ramy, w jakie była oprawna, oraz honorowe miejsce, na jakim ją zawieszono wskazywały, że była tu ona w wielkiem poszanowaniu, że sobie ją ceniono bardzo.

To go zaciekawiło.

– Zkąd – spytał samego siebie – ta fotografia mogła się znaleść tutaj?

– To nasz dobry znajomy pan Hulatyński – odezwał się za nim jakiś głos pod oknem.

Hulatyński obrócił się żywo w stronę i zobaczył, czego w pierwszej chwili nie spostrzegł, że duży fotel nie był próżny, że siedziała w nim nieruchoma i żółta jak mumia, jakaś skruszona pomarszczona staruszka.

Obecność jej zmieszała mocno Hulatyńskiego, nie przypuszczał bowiem, że ktoś jest w pokoju, nie zachowywał zwykłych środków ostrożności, był więcej sobą. Bał się więc, czy staruszka nie zauważyła tego. Ale ona zajęta widać własnemi myślami, nie dostrzegła wcale różnicy, zachodzącej między zachowaniem się gościa, a jego ubiorem, i mówiła dalej zadowolona, że się może wygadać i pochwalić przed obcymi.

– Tak, tak – mówiła – tę fotografią on sam nam ofiarował. Jest jego własnoręczny podpis na drugiej stronie, zobacz pan.

Hulatyński ze zdumieniem spojrzał na staruszkę. A więc ta fotografia nie przypadkiem dostała się do tego domu, sam ją dał z podpisem, więc musiał znać dobrze tę kobietę i ona jego. Szukał w pamięci, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy widział kiedy w życiu tę staruszkę.

Inaczej sobie zapewne wytłumaczyła jego badawcze spojrzenie, bo rzekła:

– Pana to dziwi, że taki pan bywał u nas. Ho, ho! nie tacy bywali. Hrabiowie, książęta starali się o moje względy.

To, co mówiła, tak nie licowało z jej ubóztwem, że Hulatyński wziął ją za osobę dotkniętą chorobą umysłową, i nie przywiązał wcale wagi do jej paplaniny. Obojętnie przysłuchiwał się temu co mówiła.

– Tak, tak – ciągnęła dalej, – miałam ja piękne chwile w życiu, ale bo też nie byłam taka jak dzisiaj. Gdybyś mnie pan był znał przed dziesięciu laty! Gazety rozpisywały się wtedy o mnie. Nieszczęście chciało, że mię zawiało na scenie. Przeciągi były okropne, ja zgrzana wyszłam z gorącej garderoby, połamało mnie, sparaliżowało, i z pięknej kobiety zostałam kaleką na wieczne czasy.

Łzy zaświeciły w jej oczach i stoczyły się sznurkiem po pergaminowej twarzy. Próbowała je otrzeć chustką i podnosiła ręce kościste do góry, ale te wnet opadły bezwładnie na dół.

– Tak, tak, panie, niktby teraz nie poznał pięknej Natalii Śniateckiej.

Hulatyński pamiętał to nazwisko, znał dobrze Śniatecką. Ależ…

Spojrzał z niedowierzeniem na staruszkę. Więc ta połamana, zwiędła kobieta miałaby być ową Śniatecką, za którą uganiała się młodzież kilkanaście lat temu? – oczom własnym nie wierzył, widząc ją tak strasznie zmienioną.

Była to aktorka dosyć miernych zdolności, ale była nadzwyczaj piękna i dla tego miała wielkie powodzenie. Panowie z arystokracyi zaszczycali ją swojemi względami i bywali u niej. Hulatyński także tam chodził dla zabicia czasu i przyjemnego spędzenia wieczoru, bo bawiono się u niej doskonale.

Przypomniał sobie teraz, że miała przy sobie kuzynkę, której na imię było Olimpka, a która mu bardzo w oko wpadła i zajmowała go dość długo. Było to dziewczątko bardzo jeszcze młode, dziecko prawie, które dopiero wchodziło w panieńskie latka i w dłuższe sukienki, – trochę jeszcze niezgrabne, trwożliwe, nieśmiałe, ale miało urok niewinności, który Hulatyńskiego pociągał.

Odgrzebując pamięcią te wspomnienia, przypomniał sobie pierwsze chwile poznania tej panienki. Było to podczas jakiegoś bankietu u Śniateckiej. Po wieczerzy i szampanie, który go trochę odurzył, zmęczony towarzystwem, hałaśliwą wesołością, gdy mu ból głowy dokuczać zaczął, usunął się cichaczem do drugiego pokoju, i tam położył się na sofie, aby wypocząć nieco. Leżąc tak jakiś czas spokojnie, nieruchomo, zauważył jakiś głos jednostajny, przytłumiony, jakby ustawiczne bręczenie, oraz wązki pasek światła padający przez dziurkę od klucza do przyćmionego pokoju, w którym się znajdował.

Zaciekawiony, co to za głos jednostajny, jak brzęczenie muchy, wstał i zbliżył się na palcach do drzwi, i przyłożywszy oko do dziurki od klucza, zobaczył na tle białej ściany, oświetlonej kuchenną lampką, profil młodej panienki.

Mogła mieć najwyżej lat szesnaście, twarzyczkę miała miluchną, zarumieniona w tej chwili zapałem, z jakim oddawała się nauce, oczy czarne, nad czołem gęsta grzywka, którą powichrzyła nieco rękoma, mając na nich opartą główkę. Uczyła się tak zapamiętale, że cała jej uwaga skupiła się w książce, na którą co chwila spuszczała oczy i podnosiła je znowu do góry, ruszała przy tem wargami, jakby opowiadała sufitowi to, co w książce wyczytała.

Hulatyński przypatrywał się jej z wielkiem zajęciem. To dziewczątko młode, otoczone jakąś świetlaną aureolą niewinności i pracy, dziwny kontrast stanowiło z hulaszczem towarzystwem w salonie, skąd dochodziły go rozpasane śmiechy i wyuzdana wesołość.

 

Nie poprzestał jednak na roli obserwatora. Przyzwyczajony isć zawsze za pierwszym popędem, wszedł bez ceremonii do następnego pokoju.

Była to właściwie kuchnia. Kucharka nierozebrana drzymała na stołku, oparłszy głowę na kolorowej pierzynie, kot bury zwinąwszy łapy pod sobie drzemał także na poręczy łóżka. Za wejściem Hulatyńskiego otworzył oczy, popatrzył na wchodzącego i znowu je zamknął.

Drobne te szczegóły utkwiły mu w pamięci, poruszone powstawały w myślach jeden po drugim i uprzytomniły mu ową chwilę i pierwsze wrażenia.

Pamiętał dobrze, że panienka zajęta nauką, mając przytem uszka przyciśnietę rękoma, nie słyszała jego wejścia. Dopiero, gdy stanął tuż przy niej, zerwała się przestraszona, i spojrzała na niego tak trwożnie i niespokojnie a zarazem błagalnie, broniąc się tęm spojrzeniem od jego napaści, że Hulatyńskiego spojrzenie to onieśmieliło, i chcąc uprawiedliwić swoje wejście, poprosił jej o szklankę wody.

Podała mu ją ze skwapliwością, jakby chciała go się pozbyć coprędzej.

Hulatyński jednak nie myślał wcale odchodzić. Pił długo, a przynajmiej udawał, że pije, a oczyma tymczasem pożerał panienkę, która stała przed nim ze spuszczonemi oczkami, zakłopotana, nie wiedząca co robić ze sobą. Przypatrywał się z lubością jej gęstym warkoczom związanym z tyłu w pół aksamitną wstążeczką, jej długim rzęsom, których cień padał do połowy twarzy płonącej wstydliwem rumieńcem, i choć widział, że niecierpliwie wykręcała sobie paluszki i przestępowała z nogi na nogę, czekając aż sobie pójdzie, nie myślał wcale odchodzić.

Aby mieć jednak powód przedłużenia tu swojej bytności, wziął książkę leżącą na stole, obejrzał ją i spytał, czego się uczy?

Wyrecytowała mu odpowiedź pospiesznie jak lekcyą, że się uczy geografii, że ma się jeszcze uczyć religii i niemieckiego, że teraz mają się w ogóle bardzo wiele uczyć, bo egzamina wkrótce nastąpią. Z dalszej rozmowy dowiedział się, że jest sierotą, że ciocia Natalia wzięła ją do siebie po śmierci matki, że chodzi do seminaryum i kształci się na nauczycielkę.

Hulatyński obracając się wśród kobiet światowych, albo też dam z półświatka, nie miał nigdy sposobności obcowania z tego rodzaju podlotkami, nie owianemi jeszcze atmosferą zepsucia. Nic też dziwnego, że młode dziewczątko zrobiło na nim niezwykłe wrażenie, i zajął się niem bardzo.

Zaraz na drugi dzień oświadczył Natalii, żeby Olimpkę kształciła i wychowała jego kosztem. Kazał jej posprawiać sukienki, książki, kapelusze i rościągał nad nią jakby rodzicielską opiekę. Bywał teraz także częstym gościem w domu Natalii, a zawsze w takiej porze, aby mógł zastać Olimpkę, więc zwykle w porze obiadowej, bo wtedy żadnych gości nie było. Dla Olimpki słuchał pobłażliwie pustej gadaniny Natalii, która go bawić usiłowała, a raczej udawał, że słucha, a oczyma tymczasem pożerał młodziutką pensyonarkę.

Wydawała mu się prześliczną, pełną wdzięku; nawet szczupłość jej i nierozwinięte jeszcze kształty, nieśmiałe i niezgrabne ruchy miały w jego oczach niesłychany urok pączka nie rozkwitłego jeszcze. Gniewało go to tylko, że była taka dzika, że unikała jego spojrzeń i trzymała się zdala od niego. Siedziała zawsze z oczyma utkwionemi w talerz, nie mówiąc nic i odpowiadając krótko na jego pytania. Gniewało go to, ale zarazem pociągało jeszcze bardziej do niej.