Program ten został w zupełności wykonany…
Nie wiem, czy przez pierwsze trzy lata młodzi małżonkowie spojrzeli sobie w oczy serdecznie, czy uścisnęli się za ręce, czy powiedzieli sobie jakie pieszczotliwe słówko – ale zdaje mi się, że nie.
On przepędzał czas cały przy warsztacie – ona dzieliła godziny swoje między kuchnię, kołyskę i targ, na którym puszczała się na małe spekulacyjne obroty.
Trzeba to jednak przyznać, że oboje byli sobie wierni i żadnemu z nich nie przyszła ochota rzucić spojrzenia w inną stronę. Po co? oni na siebie nie patrzyli prawie…
Przybywszy do rodzinnego miasta, Judka przejął się już duchem sokołowskiego postępu; nosił o dwa cale krótszą kapotę, miewał kilka razy do roku wyczyszczone buty, a nad drzwiami swego domu wywiesił szyld z napisem: „Judka, krawiec warszawski”.
Dlaczego warszawski, zaraz to wytłómaczę.
Judka nie kłamał, część wiedzy fachowej, nie bezpośrednio wprawdzie, nie wprost, ale przez kilka etapów, spłynęła na niego z Warszawy.
Żeby to jednak łatwiej czytelnikowi wytłómaczyć, potrzebuję ułożyć coś w guście miniaturowej księgi rodzaju tej mądrości.
Judka wyćwiczył się ostatecznie fachowo w pracowni swego teścia, mistrza Szmula Goldwasser.
Szmul uczył się u Herszka Fajn w Białej, Herszko uczył się u Jankla Pięknego w Siedlcach, Jankiel uczył się u Abrama Gelbfisz, kończył studya u Borucha Włodawera na Pradze – zaś nareszcie Boruch Włodawer praktykował u Chaima Tabaksbluma, który nietylko, że posiadał własny warsztat w Warszawie, ale nawet dwudziestej szóstej części był właścicielem składu tandety na Krasińskim placu.
Tak więc nikt nie zaprzeczy, że cząstka wiedzy Chaima, przez szereg pośrednich stopni, spadła na Judkę i że majster ten miał niejakie prawa do tytułowania się krawcem warszawskim.
Prawo to przysługiwało mu tem więcej, że posiadał nawet kolorowaną rycinę z żurnalu z 1846 roku, którą można było podziwiać z ulicy przez okno, o tyle, o ile zakurzone szyby i masa much na to pozwalały.
Pomimo posagu jednak i licznej klienteli, szczęście nie sprzyjało Judce. Ojciec jego umarł – on sam kilka razy ciężko chorował – dzieci było ośmioro – wydatki duże – kuracya pochłonęła zapasy… Judka siwieć zaczął, a kaszlał coraz mocniej.
Jedną tylko szczęśliwą, chociaż krótką chwilę, miał w życiu.
Pewnego lata wydzierżawił ogród owocowy. Cóż to był za raj!
Szył w budzie słomianej na świeżem powietrzu, co niedziela jeździł z transportem gruszek – a jakie życie miał pyszne!!
Bajla gotowała przedziwną zupę z robaczywych jabłek, które wiatr z drzewa strącił przedwcześnie, była moc zielonego szczypioru, młodych kartofli i rzodkwi.
Żyć nie umierać, same delicye!
W tym okresie życia Judka śpiewał nawet. Czynił to co sobota, kiedy się szabas już skończył, a na letniem ciemno-szafirowem niebie zajaśniały myryady gwiazd. Śpiewał jakiś majufes głosem drżącym – zapatrzony w mgły blade, co się jak duchy unosiły nad sąsiednią łąką, zasłuchany w rechotanie żab i krzyk derkaczy na błoniach.
Krótko trwało to szczęście!
Finansowa strona interesu świetną nie była – wiele owoców postrącały burze, ceny też nieszczególne były, trochę złodzieje ukradli – trzeba się było wyrzec tego rodzaju przedsięwzięć na przyszłość tem więcej, że i kapitalik poszedł na wyposażenie dwóch starszych córek, które wraz z mężami osiadły przy ojcu.
Na dobitkę osiedlił się w mieścinie drugi krawiec, petersburskim zwany, ponieważ był w wojsku muzykantem i stał przez czas jakiś z pułkiem aż w Brześciu, skąd przywiózł takie świeże mody, że Judki stary żurnal nawet stracił wobec nich autorytet.
Ta konkurencya była zabójczą. Lepsza klientela przeniosła się do modnego Abramka – a Judka, z workiem na plecach, wędrował po wioskach i sam szukał roboty po dworach i dworkach szlacheckich.
Właśnie od kilku dni już pracował u pana Onufrego, a pracował zawzięcie, przez ten czas albowiem uszył śliczną salopę dla pani Onufrowej, przerobił ze starego surduta kaftan dla panny Onufrównej, przerobił ze starego surduta kaftan dla panny Brygidy, obłatał i odświeżył z dziesięć sztuk rozmaitego ubrania i nakoniec tej nocy miał skończyć arcydzieło – palto dla samego pana Onufrego.
Za to wszystko, oprócz fury drzewa i prowizyi w naturze, prowizyi, którą pan Onufry przyrzekł solennie odstawić własną furmanką w przyszłym tygodniu, Judka miał otrzymać w gotowiźnie rubli srebrem cztery.
Arcydzieło trzeba było koniecznie wykończyć na termin.
– Słuchaj żydzie – zapowiadał pan Onufry – płacę ci, bestyo, po pańsku, ale pamiętaj sobie, żeby mi na piątek raniuśko paltot był – bo ja przez lepszego odzienia na odpust nie pojadę.
– Kiedy proszę jegimości – tłómaczył się Judka – niech jegimość uważy, co ja bez ten tydzień prawie nic nie spałem…
– A to czemuś czeladnika sobie nie przyprowadził?
– Co tu czeladnik ma zrobić, kiedy ja sam zarobię tak mało…
– Powiedziałem ci, kręć jak chcesz – aby było…
– Nu – to już ja zrobię, ale niech jegimość jeszcze doda choć pół korca kartofli dla dzieciów… niech jegimość kochany nie żałuje, teraz taki czas ciężki…
– A niech cię marności!… dobrze, dam ci, ile udźwigniesz, abyś mi tylko zrobił – jeszcze ci u sąsiada robotę naraję.
Ta obietnica była dla Judki ostrogą – przesiedzi już czwartą noc z rzędu przy pracy – ale za to dostanie, oprócz zapłaty umówionej – pół korca kartofli, a i perspektywa nowej roboty coś znaczy…
Wziął się tedy gorąco do pracy, a kiedy pas złocisty zaczął się ukazywać na wschodzie – a on już do swego arcydzieła rękawy przyszywał, wówczas słabo mu się zrobiło. Barwne koła zamigotały przed oczyma z niesłychaną szybkością i zaraz prędko czernieć zaczynały…
Wtenczas Judka, według zwyczaju swego, poratował się kieliszkiem wódki i gryzącą cebulą z chlebem.
Kiedy siły wzmocnił i właśnie palto prasować zamierzał, zerwała się ze swego posłania Brygida i rozpaliła na kominie ogień, przy którym całego cielaka upiecby można.
Pani Onufrowa też wstała.
– A to – rzekła – żydzisko pazerny na zarobek, kiej jeszcze do tej pory siedzi!
– Każda biedność, proszę jejmości, jest bardzo pazerna – odpowiedział jej Judka – ale właśnie bez to, co ona taka pazerna jest – to jegimość będzie na odpuście wyglądał, jak sam jaśnie hrabia z Wywłoki… Taki kawałek odzienie to jest rarytny interes!
Pani Onufrowa troskliwie obejrzała paltot, zganiła trochę szycie, skrytykowała kieszenie, ale w gruncie rzeczy kontenta była, że jej szanowny małżonek tanim kosztem przyszedł do takiej elegancyi, a kiedy rzuciła wzrokiem na twarz Judki, wybladłą, zmęczoną, na oczy poczerwieniałe jak u królika – to jej się żal żyda zrobiło i rzekła:
– Może ci jeść co dać, boś jakoś kaducznie kiepski, mój Judko.
– Bóg zapłać jejmości, ale co ja tu mogę jeść? mnie nie wolno tego, co państwo jedzą.
Baba przyznała mu słuszność.
– Co wiara, to wiara – rzekła – zawdyk trza swego zakonu pilnować… i potem otworzyła szafkę, nalała kieliszek wódki i postawiła na stole.
– Naści – rzekła – to ci wolno przecie!
Drugi już z rzędu kieliszek i ciepło od rozpalonego na kominie ognia wywarły swoje skutki…
Judka orzeźwił się, na twarz jego wystąpiły silne rumieńce, wpadł nawet w dobry humor.