Za darmo

Fabryka Absolutu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Fabryka Absolutu
Fabryka Absolutu
Audiobook
Czyta Artur Ziajkiewicz
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

15. Klęska

No tak, w dzisiejszych, że tak powiem, sławionych czasach drożyzny nie możemy sobie wyobrazić straszliwego społecznego zła nieograniczonej obfitości. Wydaje się nam, że nastałby po prostu raj na ziemi i nic więcej, gdyby się nagle znalazły nieograniczone zapasy wszystkiego. Niejeden myśli, że byłoby na świecie tym lepiej, im więcej byłoby tego wszystkiego, co wszystkim jest potrzebne. No i tak tanio, proszę państwa!

Otóż katastrofa gospodarcza, która – przez przemysłową inteligencję Absolutu – zwaliła się na świat w czasach, które tu opisujemy, polegała na tym, że wszystko, czego człowiek potrzebuje, można było otrzymać nie tanio, ale po prostu darmo. Mogłeś sobie, człowieku, wziąć garść ćwieczków i wbijać je dowolnie w podeszwy albo w podłogę, ale mogłeś także wziąć sobie darmo cały wagon ćwieczków, tylko, proszę cię, co byłbyś z tym robił? Wieźć je sto kilometrów i rozdawać darmo? Tego nie zrobiłbyś przecie, albowiem, w chwili gdy stałeś nad lawiną ćwieczków, nie widziałeś już tych ćwieczków właśnie, a więc rzeczy stosunkowo pożytecznej, ale coś absolutnie bezwartościowego i bezsensownego w swej masowości. Coś równie bezwartościowego, jak te gwiazdeczki na niebie. Owszem, taka masa błyszczących ćwieczków bywała czasem widokiem wzniosłym i budziła nawet myśli poetyczne, tak właśnie jak te gwiazdeczki na niebie. Góra ćwieczków wydawała się stworzoną dla niemego podziwu. Pejzażowo było to swoiście piękne, jak swoiście pięknym jest widok morza. Ale morza także nie rozwozi się w wagonach do okolic śródlądowych, gdzie żadnego morza nie ma. Dla wody morskiej nie ma gospodarczej dystrybucji. Nie było jej teraz także dla naszych ćwieczków.

Ale podczas gdy tutaj właśnie rozlewa się iskrzące morze ćwieczków, o parę kilometrów dalej nie dostaniesz ćwieczka za skarby świata. Zdeprecjonowany gospodarczo, znikł ćwieczek ze sklepów. Jeśli chcecie wbić sobie ćwieczek w obcas albo wsunąć go bliźniemu swemu pod prześcieradło, daremnie szukać go będziecie. Nie ma go tak samo, jak w Czasławiu70 albo w Slanem71 nie ma morza. Och, gdzież wy jesteście, zacni kupcy dawnych czasów, którzy kupowaliście tanio tutaj, aby drogo sprzedać tam?! Biada, zniknęliście, albowiem oświeciła was łaska boża. Powstydziliście się swoich zysków i pozamykaliście swoje kramy, aby rozmyślać o braterstwie wszystkich ludzi i rozdawać wszystko, co macie i aby już nigdy, nigdy nie wzbogacać się przez dystrybucję rzeczy wszystkim braciom w Bogu jednakowo potrzebnych.

Gdzie nie ma ceny, nie ma rynku. Gdzie nie ma rynku, nie ma też dystrybucji. Gdzie nie ma dystrybucji, nie ma towaru. A gdzie nie ma towaru, wzrasta potrzeba, rosną ceny, rosną zyski, rośnie handel. Ale wy odwróciliście się od zysków i wzbudziliście w sobie nieodpartą odrazę do wszelkich rachunków w ogóle. Przestaliście spoglądać na materialny świat oczyma popytu, podaży, rynku. Z rękoma złożonymi do modlitwy podziwiacie piękność i obfitość świata. A tymczasem ćwieczki wyszły. Nie było ćwieczków. Tylko kędyś w dali gromadziły się ich niewyczerpane lawiny.

I wy, piekarze, powychodziliście przed swoje kramy i wołaliście: „Pójdźcie, ludkowie boży, pójdźcie, przez Chrystusa Pana, i bierzcie sobie bochenki i mąkę, kajzerki i rogaliki! Zmiłujcie się i bierzcie sobie darmo!” A wy, kupcy towarów łokciowych, wywaliliście sztuki sukien, weby i płócienek na ulicę i płacząc z radości, krajaliście każdemu, kto przechodził obok, po pięć czy dziesięć metrów i na Boga prosiliście, aby przyjęli podaruneczek tak skromny. I dopiero po opróżnieniu całego zapasu, padaliście w pustym sklepie na kolana i dzięki czyniliście Panu, iż było wam dane stroić bliźnich swoich jako te lilie polne.

Zaś wy, rzeźnicy i wędliniarze, braliście na głowy swoje kosze z mięsem i z serdelkami, i z parówkami, a chodząc od drzwi do drzwi, zapukaliście, zadzwoniliście, prosząc, aby każdy raczył wybrać sobie, co jego serce raczy. I tak samo wy wszyscy, którzy sprzedajecie buty, sprzęty, tytoń, walizki, okulary, klejnoty, kobierce, bicze, postronki, wyroby blaszane, porcelanę, książki, sztuczne zęby, jarzyny, leki i wszystko, o czym kto pomyśli, wszyscy wy, owiani tchnieniem bożym, wylegliście na ulicę i rozdawaliście „wszystko, co macie” w przeszlachetnej panice łaski bożej, po czym spotykając się z sobą u progów swoich opustoszałych sklepów i magazynów, komunikowaliście sobie wzajemnie: „Tak to, bracie kochany, ulżyłem sumieniu swemu!”

Po dniach niewielu pokazało się jednak, iż nie było już co rozdawać, ale nie było też co kupić… Absolut splądrował i doszczętnie spustoszył wszystkie handle72.

A tymczasem z dala od wielkich miast waliły się z maszyn miliony metrów sukien i płócien, niagary kostek cukru, kipiąca, przewspaniała, niewyczerpana obfitość Boskiej Nadprodukcji wszelkiego towaru. Wątłe próby rozdzielania tego potopu między potrzebujących rychło zgasły. Po prostu nic się nie dawało zrobić.

Być może zresztą, że tę katastrofę gospodarczą spowodowało jeszcze coś innego, a mianowicie inflacja pieniądza. Absolut wtargnął także do państwowych mennic i drukarń i rzucał dzień w dzień setki miliardów banknotów, pieniędzy kruszcowych i papierów wartościowych. Dewaluacja była absolutna: paczka pięciotysiączek znaczyła niebawem niewiele więcej niż paczka papieru klozetowego nieco zbyt sztywnego, oczywiście. Gdybyście za dziecięcy smoczek gumowy zaproponowali dziesiątkę albo pół miliona, pod względem handlowym byłoby to zupełnie obojętne. I tak, i tak nie dostalibyście go, bo w handlu zanikł. Wszelkie liczby straciły w ogóle jakikolwiek sens i znaczenie. To całkowite rozbicie systemu liczbowego jest oczywiście naturalnym następstwem nieskończoności i wszechmocy bożej.

W owych czasach po miastach wybuchał już niedostatek, miejscami nawet głód. Aparat zaopatrzeniowy, z przyczyn wyżej wymienionych, zawiódł zupełnie.

Nie brakło, owszem, ministerstw zaopatrzenia, handlu, opieki społecznej i kolei żelaznych. Według naszych wyobrażeń można było w porę uchwycić w fabrykach ogromny strumień produkcji, uratować wyroby przed zepsuciem i ostrożnie rozwozić je po miejscowościach splądrowanych boską szczodrobliwością. Niestety, nie uczyniono tego. Personel ministerialny spędzał godziny urzędowania na radosnych modlitwach, ogarnięty łaską szczególnie mocną. W ministerstwie zaopatrzenia panowała nad sytuacją sekretarka, panna Szarówna, która wygłaszała kazania o Dziewięciu Strefach, w ministerstwie handlu kierownik Winkler propagował ascezę, podobną do indyjskiej jogi. Prawda, że ta gorączka trwała tylko dwa tygodnie, po czym nastało – widocznie przez specjalne działanie Absolutu – cudowne uświadomienie sobie obowiązku. Właściwe urzędy administracyjne pracowały gorączkowo we dnie i w nocy, aby zażegnać katastrofę zaopatrzeniową, ale najwidoczniej było już za późno. Jedynym wynikiem było, że każde ministerstwo produkowało codziennie od piętnastu do pięćdziesięciu trzech tysięcy akt, które na skutek uchwały komisji międzyministerialnej były codziennie wywożone ciężarówkami do Wełtawy.

Bodaj że najstraszniejszą była katastrofa wyżywienia, ale na szczęście swoje mieliśmy przecie (mówię tu tylko o stosunkach, jakie panowały u nas) NASZYCH ZACNYCH CHŁOPKÓW! Uświadomcie sobie, państwo, że przecie nie od dzisiaj wiadomo: nasz wiejski lud, bez obrazy i nie wytykając palcem, to rdzeń narodu. Mówi o tym nawet bardzo stara piosenka: „Co to za człowiek? Czyli go znasz? Toć chłopek zacny, żywiciel nasz!” Istotnie, co to za człowiek, który pozostał nietknięty marnotrawiącą gorączką Absolutu? Co to za człowiek, który ani na chwilę nie zachwiał się w panice rynku światowego? Co to za człowiek, który nie założył rąk, nie dał się wciągnąć w wir lekkomyślności i pozostał wierny samemu sobie? „Co to za człowiek? Czyli go znasz? Toć chłopek zacny, żywiciel nasz!”

Tak jest, był to nasz chłopek, który na swój chłopski sposób uratował świat przed zagłodzeniem. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby i jego, podobnie jak mieszczuchów, ogarnęła była mania rozdawania wszystkiego ubogim i potrzebującym! Gdyby był porozdawał wszystko posiadane ziarno, swoje krówki i cielęta, i gąski, i kartofle. Po dwóch tygodniach w miastach byłby wybuchnął głód, a wieś byłaby wyżarta, wyssana, bez zapasów i samaż73 głodna.

Nie stało się tak tylko dzięki naszemu dzielnemu chłopkowi. Możemy to sobie dzisiaj tłumaczyć i wyjaśniać, jak kto chce, a więc cudownym instynktem naszej wsi, albo jej głęboką, a szczerą wiernością dla mateczki-ziemi, albo wreszcie tym, że na wsi Absolut był mniej jadowity, bo w drobnych gospodarstwach wiejskich Karburator nie znalazł tak masowego zastosowania jak w przemyśle – jednym słowem, objaśniajcie to sobie, jak wam się podoba, ale fakt pozostaje faktem, że przy najpowszechniejszej ruinie gospodarczej i finansowej i w ogóle zaniku wszelkiego rynku, chłop nie rozdawał. Nie podarował nikomu ani źdźbła słomy, ani ziarnka owsa. Na ruinach dawnego przemysłowego i handlowego ładu chłop nasz spokojnie i niewzruszenie sprzedawał, co miał do sprzedania. I sprzedawał drogo. Tajemniczym instynktem odgadł katastrofalny zasięg skutków obfitości i w porę powiedział: stop! Powiedział stop tym, że od razu podniósł ceny, choćby jego śpichrze pękały od przeładowania. I to świadczy o zdumiewająco zdrowym rdzeniu naszego ludu wiejskiego, że bez jedynego słowa, bez organizacji, wiedziony tylko zbawczym głosem wewnętrznym, podniósł ceny na wszystko i wszędzie. Śród szaleńczej obfitości wszystkiego utrzymał wyspę niedostatku i drożyzny. Może przeczuwał, że tym ocala świat.

 

Albowiem podczas gdy inne towary, zdeprecjonowane darmowym rozdawaniem, poznikały – z naturalną koniecznością – z rynków, produkty rolnicze były sprzedawane dalej. Oczywiście, trzeba było wyruszać za nim na wieś. Wasz sklepikarz i rzeźnik, i piekarz, nie mieli już nic do dania wam i sprzedania, prócz bratniej miłości i świętego słowa. Więc brałeś, bracie, swój tobołek i jechałeś sto i dwadzieścia kilometrów. A potem chodziłeś od zagrody do zagrody i patrzajcież! – tutaj kupiłeś kilogram ziemniaków za złoty zegarek, tam jajeczko za drogocenny trieder74, ówdzie kilo otrąb za pianino albo za maszynę do pisania. I było co jeść. Oto sam widzisz, że gdyby chłop był te wszystkie rzeczy porozdawał, to już dawno nie miałbyś nic do zjedzenia. Ale chłopek uchował dla was nawet funcik masła, a uchował tylko na to, aby ci go wręczyć w zamian za perski dywan albo za wspaniały strój regionalny.

Pytam was tedy, gdzie zostały powstrzymane szaleńcze gospodarcze eksperymenty Absolutu? Kto nie stracił głowy w powszechnej panice epidemii cnoty? Kto oparł się skutecznie katastrofalnej powodzi obfitości i uratował nas przed zagładą, nie szczędząc mienia i życia naszego?

 
„Co to za człowiek? Czyli go znasz?
Toć chłopek zacny, żywiciel nasz!”
 

16. W górach

Południe na Budzie w Niedźwiedzim Dole. Inżynier Rudolf Marek siedzi skulony na werandzie, patrzy w gazetę, to znowu ją składa, aby się rozejrzeć po szerokim pasie Karkonoszy. Jest cisza, wielka i kryształowa cisza na górach i złamany inżynier prostuje się, aby odetchnąć z głębi.

A oto idzie jakiś człowieczek i zmierza ku Budzie.

– Jakie to czyste powietrze – myśli Marek siedzący na werandzie. Tutaj, chwała Bogu, Absolut jest jeszcze utajony, jest zaklęty we wszystkim, jest ukryty w tych górach i lasach, w tej wspaniałej trawce i w modrym niebie. Tutaj nie lata po świecie, nie straszy i nie robi cudów, ale tkwi we wszystkim materialnym, Bóg, głęboko i cicho wszechobecny; nawet nie dyszy, tylko milczy i patrzy przymrużonym oczkiem.

Marek złożył ręce w niemej dziękczynnej modlitwie.

– Boże, jakie tu czyste, jakie czyste powietrze!

Człowiek przybywający z dołu zatrzymał się pod werandą.

– No, nareszcie znalazłem cię, Marku! – zawołał.

Marek spojrzał na niego nie bardzo uradowany. Ten, co przyszedł do niego, był to G. H. Bondy.

– No, nareszcie cię znalazłem! – powtórzył pan Bondy.

– No to chodź na górę – rzekł Marek wyraźnie nierad gościowi. – Co cię tu do mnie prowadzi, człowieku?! I jak ty wyglądasz!

Istotnie G. H. Bondy był cały żółty i wychudły. Na skroniach porządnie posiwiał, a dokoła oczu zbiegały się zmarszczki zmęczenia. Siadł milczący koło Marka i zacisnął ręce między kolanami.

– No, więc, co ci się stało? – nalegał Marek po przykrej chwili milczenia. Bondy machnął ręką.

– Przechodzę na emeryturę, bracie. To jest… i mnie, i mnie także się stało.

– Łaska? – zawołał Marek i cofnął się od Bondy'ego jak od trędowatego.

Bondy kiwnął głową. Czy to łza zawstydzenia zawisła na jego rzęsach?

Marek cichutko zagwizdał.

– No, jeśli już i ty… O, biedaku!

– Nie! – zawołał Bondy z pośpiechem i ocierał oczy. – Nie myśl aby, że ja jeszcze teraz… Ja, uważasz, przyjacielu, jakoś to przechodziłem… No, nie dałem się, ale wiesz, kiedym był, no… opanowany przez to… były to najszczęśliwsze chwile mego życia. Nie masz pojęcia, kolego, jak wielkiego wysiłku potrzeba, aby się człowiek z tego wylizał.

– Wierzę ci – rzekł Marek z wielką powagą. – A jakie miałeś te… jakie objawy miałeś?

– Miłość bliźniego – szepnął Bondy. – Człowiecze, ja szalałem z samej miłości bliźnich. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że czegoś podobnego można doznawać.

Na chwilę zapanowało milczenie.

– Więc tyś się z tego… – zaczął Marek.

– Wykaraskałem się. Wiesz, że lis odgryzie sobie nogę, gdy uwięźnie w żelazach? Ale jestem po tym wszystkim paskudnie słaby. Po prostu ruina, kolego. Jak po tyfusie. Dlatego przyjechałem tutaj, żeby się zebrać w kupę… Czy tu czysto?

– Zupełnie czysto. Dotychczas ani śladu… Absolutu. Tylko się go czuje… w przyrodzie i we wszystkim. Ale to bywało w górach już i dawniej… W ogóle zawsze.

Bondy zasępił się i milczał.

– No i co ty – ozwał się po chwili roztargniony – co ty o tym mówisz? Czy ty wiesz w ogóle, co się tam na dole dzieje?

– Dostaję gazety. W pewnej mierze… nawet z gazet można się dowiedzieć, co się na świecie dzieje. Splączą w nich wszystko, pomieszają jak groch z kapustą, ale… kto umie czytać… Słuchaj Bondy, czy to naprawdę takie straszne?

G. H. Bondy kiwał głową szybko raz za razem.

– Gorsze to, niż sobie wyobrażasz. Po prostu rozpaczliwe. Słyszysz? – mówił głosem zduszonym. – On jest już wszędzie. Sądzę, że ma jakiś określony plan.

– Plan – zawołał Marek i poderwał się.

– Nie krzycz tak głośno. Ma plan, człowieku, na pewno… Zabiera się do rzeczy z diabelską przebiegłością. Powiedz, Marku, co jest największą potęgą świata?

– Anglia – rzekł Marek bez wahania.

– E tam, Anglia! Przemysł jest największym mocarstwem świata. I tak zwane „masy ludowe” są także największą potęgą świata. Odgadujesz już jego plan?

– Nie odgaduję.

– Opanował jedno i drugie. Zagarnął przemysł i masy… Teraz ma w ręku wszystko. Według wszystkiego myśli o opanowaniu świata. Tak to, mój Marku.

Marek usiadł.

– Czekaj no, przyjacielu – rzekł. – Ja tu w górach bardzo dużo o tych rzeczach rozmyślałem. Śledzę wszystko i porównuję zjawiska. Widzisz, ja o czym innym nawet myśleć nie umiem. Nie wiem, do czego to wszystko zmierza, ale jedno wiem na pewno, mój Bondy, że On nie ma żadnego planu. Sam jeszcze nie wie, co i jak. Być może, że chce czegoś wielkiego, ale nie wie, jak się do tego zabrać. Coś ci powiem, mój Bondy. On jest dotychczas wciąż jeszcze tylko siłą przyrody. Politycznie strasznie źle zorientowany. Pod względem gospodarczym barbarzyńca. Powinien był jednak podporządkować się kościołowi, który ma pewne doświadczenie… Wiesz, mnie wydaje się Absolut czasem taki dziecinny.

– Nie myśl tak, przyjacielu – rzekł G. H. Bondy z ciężkim westchnieniem. – On wie, czego chce. Dlatego rzucił się na wielki przemysł. On jest współcześniejszy, niż zrazu myśleliśmy.

– To tylko igraszki – przeczył Marek. – Chce się tylko zatrudniać. Jakaś taka, uważasz, boska młodość. Czekaj no, ja wiem, co chcesz powiedzieć. Jest ogromny w pracy. Imponuje nam po prostu tym, co potrafi zrobić. Ależ, mój Bondy, to jest takie bezsensowne, że w tym nie może być żadnego planu.

– Najbezsensowniejszymi rzeczami w dziejach świata były konsekwentnie przeprowadzane plany – oświadczył G. H. Bondy.

– Patrzaj, Bondy – mówił Marek szybko – ile ja tu mam różnych gazet. Śledzę każdy jego krok. Powiadam ci, że w tym wszystkim nie ma ani szczypty związku. Wszystko to są tylko improwizacje wszechmocy. Absolut wyczynia ogromne triki, ale jakoś bez związku, na ślepo, chaotycznie. Aktywność jego jest zupełnie niezorganizowana. Przybywa na świat całkiem nieprzygotowany. W tym jest jego słabość. Imponuje mi, nie ma co mówić, ale ja widzę także jego słabizny. Nie jest dobrym organizatorem i może nigdy nim nie był. Miewa genialne pomysły, ale jest niesystematyczny. Dziwię się tobie, mój przyjacielu, że dotąd nie dałeś sobie z nim rady. Ty, taki sprytny człowiek!

– Z Nim trudna sprawa – rzekł Bondy. – Zaskoczy cię w twej własnej duszy i koniec z tobą. Gdy nie przekona się drogą rozumowania, ześle na ciebie cudowne oświecenie. Wiesz, co zrobił Szawłowi.

– Ty przed nim uciekasz – rzekł Marek – ale ja go gonię i depcę mu po piętach. Już go trochę znam i mógłbym wypisać na niego list gończy. Rysopis: nieskończony, niewidzialny, bezkształtny. Miejsce przebywania: wszędzie w pobliżu motorów atomowych. Zajęcie: anarchiczny utopijny mistycyzm. Powody, dla których jest ścigany: przywłaszczanie sobie cudzego mienia, nieuprawnione wykonywanie zawodu lekarskiego, wykroczenia przeciwko ustawom o zgromadzeniach, zakłócanie czynności urzędowych i tak dalej. Znaki szczególne: wszechmoc. Jednym słowem: złapcie Absolut i zatrzymajcie Go!

– Ba, ty się śmiejesz – westchnął G. H. Bondy. – Nie śmiej się. On nas pokonał.

– Jeszcze nie! – zawołał Marek. – Uważaj, Bondy, On dotychczas nie umie rządzić. Swoim nowinkarstwem narobił pełno zamętu. Na przykład rzucił się na nadprodukcję zamiast wybudować naprzód cudowny transport kolejowy. Teraz sam jest w nie lada kłopocie, bo wszystko, co wyrobił, jest do niczego. Z tą jego obfitością było tak jakoś jakbyś potężnie uderzył w wodę. Po drugie, skołował swoją mistyką wszystkie urzędy i zniszczył cały aparat administracyjny, którego teraz właśnie potrzebowałby dla utrzymania porządku. Rewolucję możesz sobie robić, gdzie chcesz, tylko nie w urzędach. Nawet gdyby miał być koniec świata, trzeba najpierw zniszczyć wszechświat, a dopiero potem urzędy. Tak się rzeczy mają, kolego. A po trzecie, skasował pieniądze jak jakiś najnaiwniejszy teoretyzujący anarchista i tym od razu sparaliżował krążenie produktów. Nie wiedział, że prawa rynku są potężniejsze od praw jakichkolwiek. Nie wiedział, że produkcja bez handlu jest po prostu nonsensem. Nie wiedział nic. Poczynał sobie jak… jak… Jednym słowem jest to tak, jak gdyby jedną ręką niszczył, co drugą stworzył. Mamy cudowną obfitość, a przy tym katastrofalną nędzę. Jest wszechmocny, a wytworzył tylko chaos. Wiesz, ja wierzę ostatecznie, że kiedyś stworzył prawa przyrody i praszczury – góry, i wszystko, co chcesz, ale handlu, naszego nowoczesnego handlu i przemysłu nie stworzył na pewno, bo się w nim zupełnie nie orientuje. Nie, mój Bondy, handel i przemysł nie są z Boga.

– No dobrze – ozwał się G. H. Bondy – ja wiem, że następstwa jego aktywności są… katastrofalne… niepojęte… Ale co mamy robić?

– Tymczasem nic. Ja, drogi przyjacielu, tylko patrzę i porównuję. Mamy tu nową wieżę Babel. Na przykład gazety klerykalne wyrażają podejrzenie, że „zamęt w naszych religijnie wzburzonych czasach został z diabelską przebiegłością przygotowany przez wolnomularzy…” Pisma narodowe oskarżają Żydów, socjaliści prawi napadają na lewych, agrariusze rzucają się na liberałów. Zwariować można. I uważasz, cała ta kołowacizna nie jest jeszcze u szczytu. Cała intryga zaczyna się dopiero na dobre. Uważaj Bondy, coś ci powiem.

– No?

– Jak ci się zdaje? Czy ten… Absolut… jest jeden?

– Nie wiem – odpowiedział Bondy. – I… czy od tego coś zależy?

– Wszystko – odpowiedział Marek. – Chodź no tu bliżej i nadstaw uszu.

17. Młot i gwiazda

– Bracie Pierwszy Strażniku, co widzisz na Wschodzie? – pytał Czcigodny, cały w czerni, z białym skórzanym fartuchem i srebrnym młotkiem w ręku.

– Widzę Mistrzów zgromadzonych w Warsztacie i przygotowanych do Pracy – rzekł Pierwszy Strażnik.

Czcigodny uderzył młotkiem.

– Bracie Drugi Strażniku, co widzisz na Zachodzie?

– Widzę Mistrzów zebranych w Warsztacie i przygotowanych do Pracy.

Czcigodny trzykrotnie uderzył młotkiem:

– Praca się rozpoczyna.

Bracia Wolnej Francuskiej Loży Mularskiej „Młot i Gwiazda” siedli, nie spuszczając oczu z Czcigodnego G. H. Bondy'ego, który zwołał ich tak nieoczekiwanie. W Warsztacie było cicho jak w kościele. Na ścianach obitych czarną materią były wytkane Maksymy Podstawowe. Czcigodny Bondy był blady i zamyślony.

 

– Bracia – ozwał się Czcigodny po chwili – zwołałem was w chwili wyjątkowej… wyjątkowo… ku tej Pracy, która… wyjątkowo… wbrew przepisom naszego Zakonu… nie jest pustą formalnością. Wiem… że naruszam uroczysty i sakralny charakter naszej pracy… Wiem, że… Wkładam na was obowiązek… wypowiedzenia się… hm… o sprawie naprawdę ważnej i publicznej… o zasięgu największym.

– Czcigodny ma prawo ustanawiać Pracę – oświadczył Judex Formidabilis przy powszechnym wzruszeniu.

– Otóż – zaczął G. H. Bondy – idzie tu o to, że na Zakon nasz… uderzają systematycznie… klerykałowie… cała partia klerykalna. Twierdzą, że… nasza wiekowa… tajna działalność… ma związek z osobliwymi… i godnymi pożałowania zdarzeniami… w dziedzinie przemysłowej i duchowej. Pisma klerykalne twierdzą, że Loże Wolnomyślne rozmyślnie wywołały… rozpętanie sił demonicznych. Pytam was… co w katastrofie obecnej uczynimy dla dobra Ludzkości… i ku czci Najwyższego. Tym… otwieram dyskusję.

Po chwili uroczystej ciszy powstał Drugi Strażnik.

– Bracia! W tej historycznej chwili witam, że tak powiem, głębokie słowa, które wypowiedział nasz Dostojny Czcigodny. Powiedział on, że tak powiem, „zdarzenia godne pożałowania”. Owszem, tak jest, my, którzy mamy na celu jedynie szczęście Ludzkości, musimy uznać wszystkie te pożałowania godne cuda, oświecenia, ataki miłości bliźniego i inne zaburzenia podobne, że tak powiem, za wysoce pożałowania godne. Zachowując całkowitą tajność, jaka cechuje nasz Zakon, musimy, że tak powiem, odrzucić jakiekolwiek związki z faktami pożałowania godnymi, które, że tak powiem, nie zgadzają się z tradycyjnymi i postępowymi zasadami naszego Wielkiego Zakonu. Bracia, te pożałowania godne zasady są, iż tak powiem, jak słusznie powiedział Czcigodny w zasadniczej sprzeczności z tym, co… które… Ponieważ klerykałowie, że tak powiem, napadają na nas, więc skoro mamy na oku Najwyższe Interesy Ludzkości, przeto wnoszę, abyśmy w całym znaczeniu słowa wyrazili zgodę z wydarzeniami pożałowania godnymi, jak słusznie powiedział Czcigodny.

Judex Formidabilis powstał.

– Bracie Czcigodny, proszę o głos. Stwierdzam, że tu się mówiło w pożałowania godny sposób o pewnych zdarzeniach. Uważam, że te zdarzenia nie są takie pożałowania godne, jak sądzi nasz Brat Drugi Strażnik. Nie wiem wprawdzie, o jakich wydarzeniach Brat Drugi Strażnik mówi, ale jeśli ma na myśli zgromadzenia religijne, na których ja bywam, to oświadczam, że się myli, a nawet powiem otwarcie, że jest w błędzie.

– Proponuję – ozwał się inny Brat – abyśmy głosowali, czy wzmiankowane wydarzenia są pożałowania godne, czy nie są.

– A ja – zawołał inny – proponuję wybór ściślejszego komitetu do zbadania zdarzeń pożałowania godnych. Komitet, składający się z trzech członków.

– Z pięciu członków.

– Z dwunastu!

– Pozwólcie Bracia – ozwał się Judex Formidabilis – jeszcze nie skończyłem.

Czcigodny uderzył młotkiem.

– Głos ma Brat Judex Formidabilis.

– Bracia – rzekł Judex miękko – nie będziemy się spierali o słowo. Zdarzenia, o których padły tu pożałowania godne wyrazy, są tego rodzaju, że zasługują na zastanowienie, rozważanie, a nawet na uwagę. Ja nie przeczę, że uczestniczyłem w pobożnych zebraniach, na których spoczęła specjalna łaska boża. Mam nadzieję, że to nie jest w niezgodzie z karnością Wolnego Mularza.

– Bynajmniej – ozwało się kilka głosów.

– Dalej, przyznaję się, że i mnie spotkał zaszczyt, iż mogłem był wykonać kilka pomniejszych cudów. Sądzę, że to nie sprzeciwia się mojemu Stopniowi i mej Godności.

– Zaiste nie.

– Mogę więc oświadczyć wam – na podstawie własnego doświadczenia – że wzmiankowane zdarzenia są przeciwnie dostojne, wzniosłe i cnotliwe, że przyczyniają się ku Szczęściu Ludzkości i Sławią Najwyższego i dlatego ze stanowiska wolnomularskiego nie może przeciwko nim być zastrzeżeń. Wnoszę, aby Loża wyraziła swą neutralność wobec wszystkich tych przejawów obecności boskiej.

Powstał Pierwszy Strażnik i rzekł:

– Bracia, ja co prawda w to wszystko nie wierzę, nic nie widziałem, nic nie wiem, ale sądzę, że powinniśmy raczej wypowiedzieć się za tą religią. Sądzę, że w tym wszystkim nic nie ma, ale po co zaraz o tym gadać? Więc ja proponuję, abyśmy tajnie dali znać, iż mamy o tym jak najlepsze informacje i że wyrażamy swą zgodę, aby wszystko było tak, jak jest.

Czcigodny wzniósł oczy i rzekł:

– Zwracam uwagę Braci, że Związek Przemysłowców wybrał Absolut na swego prezesa honorowego. Dalej, że akcje MEAS, nazywane akcjami Absolutu, mogą jeszcze podnieść się w kursie. Nawiasem mówiąc, ktoś, kto nie chce podawać swego imienia, ofiarował na rzecz Wdowiej Skarbonki naszej Loży tysiąc sztuk tych akcji. Proszę, mówcie Bracia dalej.

– Więc ja – oświadczył Drugi Strażnik – cofam, że tak powiem, pożałowania godne zdarzenia. Z wyższego stanowiska zgadzam się najzupełniej. Proponuję, abyśmy o sprawie pomówili z wyższego stanowiska.

Czcigodny podniósł oczy i rzekł:

– Polecono mi zwrócić waszą uwagę, że Loża Najwyższa ma wydać instrukcje o ostatnich zdarzeniach. Loża Najwyższa zaleca Braciom Mistrzom, aby wstępowali do kółek religijnych i aby je organizowali w duchu wolnomularskim, jako Warsztaty Uczniów. Nowe Warsztaty mają być prowadzone w duchu postępowym i przeciwkościelnym. Zaleca się poznawanie różnych nauk: monistycznej, abstynenckiej, fletcherowskiej, wegetariańskiej i tak dalej. Każde kółko niechaj będzie nauczane innej wiary, aby można było wypróbować, która jest najlepsza dla Szczęścia Ludzkości i Sławy Najwyższego. Czynność taka na rozkaz Loży Najwyższej obowiązuje wszystkich Mistrzów. Proszę, Bracia, możecie rozprawiać dalej.

70Czasław, czes. Nové Město (Čáslav) – miasto w środkowej części Czech. [przypis edytorski]
71Slaný – miasto w Czechach, położone ok. 30 km na płn.-zach. od Pragi. [przypis edytorski]
72handel – tu daw.: zakład handlowy. [przypis edytorski]
73samaż – zaimek sama uzupełniony o partykułę wzmacniającą -ż. [przypis edytorski]
74trieder – tu: przyrząd optyczny, lornetka. [przypis edytorski]