Za darmo

Fabryka Absolutu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Fabryka Absolutu
Fabryka Absolutu
Audiobook
Czyta Artur Ziajkiewicz
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

9. Uroczystość

Redaktor Cyryl Keval, miejscowy sprawozdawca praskich „Lidovych Novin” przyodział się tym razem w czerń i zaraz po szóstej wieczór pędził na Sztwanicę, aby zreferować uroczyste otwarcie nowej Centralnej Karburatorowej Elektrowni dla Wielkiej Pragi. Przepychał się przez tłumy ciekawych, którzy zatłoczyli całą dzielnicę Petrowską i przebił się przez trzy szeregi strażników aż do małej betonowej budowli, poobwieszanej sztandarami.

Z wnętrza domku słychać, jak monterzy klną, bo już czas najwyższy, a tu naturalnie jeszcze nie wszystko gotowe. Spieszą się. Cała Centrala jest nie większa od publicznego szaletu. I tu spaceruje sobie, podobny poniekąd do filozofującej czajki, starusieńki pan redaktor Czwanczara z „Venkova”38. Pan Czwanczara grzecznie zagadał do młodego dziennikarza.

– Załóżcie się, panie kolego, że dzisiaj coś się stanie. Nie widziałem jeszcze parady, żeby się przy niej nie stało coś głupiego. I to się, mój paniczu, powtarza już od czterdziestu lat.

– To straszne, mistrzu – rzekł pan Keval – nieprawdaż, że ten oto domeczek ma oświetlać całą Pragę, pędzić tramwaje i pociągi aż do sześćdziesięciu kilometrów poza Pragę i dawać siłę napędową tysiącom fabryk i… i…

Pan Czwanczara pokiwał sceptycznie głową.

– Zobaczymy, panie kolego, zobaczymy. Nas, starej gwardii, już nic nie zaskoczy, ale – pan Czwanczara zniżył głos do szeptu – niech pan zwróci uwagę, panie kolego, że tu nawet nie ma zapasowego Karburatora. Gdyby się ten połamał, albo, przypuśćmy, wyleciał w powietrze, wtedy… rozumie pan?

Kevalowi zrobiło się głupio, że sam nie wpadł na ten koncept.

– To jest wykluczone, mistrzu – zaczął przeczyć. – Mam murowane informacje. Ta elektrownia została zbudowana tylko na oko. Prawdziwa centrala jest całkiem gdzie indziej… Jest… jest… – szeptał, wskazując palcem głęboko pod ziemią. – Nie wolno mi powiedzieć gdzie. Czy mistrz zwrócił uwagę, że ciągle przebrukowują Pragę?

– Już od czterdziestu lat – rzekł pan Czwanczara w zadumie.

– Otóż w tym właśnie sęk – blagował Keval zwycięsko. – Pan rozumie, względy wojskowe. Ogromny system podziemnych korytarzy. Magazyny, prochownie i tak dalej. Posiadam bardzo dokładne informacje. Mamy szesnaście karburatorowych podziemnych twierdz dokoła Pragi. Na powierzchni ani śladu, tylko footballowe boiska, budka z sodową wodą albo patriotyczny pomnik, ha, ha, rozumie pan? Dlatego właśnie budujemy tyle różnych pomników.

– Młody przyjacielu – rzekł pan Czwanczara – cóż dzisiejsze pokolenie wie o wojnie! My starzy moglibyśmy powiedzieć niejedno. Aha, oto i pan starosta.

– I nowy minister wojny. Widzi pan, mówiłem panu. Redaktor „Techniki”. Główny dyrektor MEAS. Najwyższy rabin.

– Poseł francuski. Minister robót publicznych. Panie kolego, starajmy się dostać do środka. Arcybiskup. Poseł włoski. Prezydent senatu. Naczelnik Gminy Sokolskiej. Zobaczycie, panie kolego, że o kimś zapomnieli!

W tej chwili pan Cyryl Keval ustąpił swoje miejsce jakiejś damie, co oderwało go od seniora dziennikarzy i od wejścia, przez które nieprzerwanie płynął potok zaproszonych gości. Nagle ozwały się dźwięki hymnu narodowego, zabrzmiała komenda straży honorowej i w otoczeniu świty panów w cylindrach i w uniformach wchodziła głowa państwa po czerwonym kobierczyku do betonowego budyneczku. Pan Keval wspinał się na palce i przeklinał swoją uprzejmość. Teraz już się do środka nie dostanie. Czwanczara ma rację, pomyślał jeszcze; zawsze zrobi się jakieś kapitalne głupstwo: na taki sławetny odpust zbudują taką marną budkę! Zresztą, co tam, mowy poda Agencja Telegraficzna, a sos do tego to się już dorobi: głębokie wzruszenie, niezrównany postęp, spontaniczna owacja na cześć głowy państwa…

Wewnątrz budynku nastała nagła cisza i ktoś zaczął wałkować uroczyste przemówienie. Pan Keval ziewnął i z rękoma w kieszeniach obchodził budyneczek. Dobrze już szarzało. Policjanci w białych rękawiczkach mieli odświętne gumpałki. Po nadbrzeżach tłumy ludzi stłoczonych. Uroczyste przemówienie jest zbyt długie, jak zawsze. Kto to właściwie przemawia?

Na wysokości jakich dwóch metrów ujrzał Keval w murze betonowym niewielkie okienko. Rozejrzał się i hop! Uczepił się kraty i zbliżył mądrą swą głowę do okienka. Aha, przemawia pan starosta Wielkiej Pragi, czerwony jak rak. Obok niego stoi pan G. H. Bondy, prezes MEAS, jako przedstawiciel zakładów, i zagryza wargi. Głowa państwa trzyma rękę na przełączniku, aby go na dany znak nacisnąć. W jednej chwili zapłonie uroczyste oświetlenie w całej Pradze, rozbrzmieją39 orkiestry, wystrzelą fajerwerki. Minister robót publicznych wierci się nerwowo: będzie prawdopodobnie przemawiał, gdy skończy mowę starosta. Jakiś młody oficerek podkręca wąsik, posłowie zagraniczni zachowują się tak, jakby byli całkowicie pochłonięci mową, z której nie rozumieją ani słowa, dwaj delegaci robotników stoją jak skamieniali, jednym słowem wspaniały przebieg – pomyślał pan Keval i zeskoczył.

Potem obleciał pięć razy dookoła całą Sztwanicę, powrócił do centrali i hop na okienko. Pan starosta mówił jeszcze. Gdy pan Keval dobrze nadstawił uszu, usłyszał całkiem wyraźnie: „…zbliżała się właśnie klęska białogórska40…” Szybko zeskoczył na ziemię, usiadł na boczku i zapalił. Było już porządnie ciemno. W górze między koronami drzew połyskiwały gwiazdki. Dziwne, pomyślał Keval, że i one nie poczekały, aż głowa państwa naciśnie przełącznik, aby mogły zabłysnąć. Cała Praga tonęła w mrokach. Wełtawa płynęła czarna, nie połyskująca odbiciem ani jednej lampy. Wszystko wyczekiwało w skupieniu na uroczyste okamgnienie Światłości. Gdy Keval dopalił całe Virginia, powrócił do centrali i podsadził się ku okienku. Pan starosta dobrze już purpurowy wciąż jeszcze mówił. Głowa państwa stoi z ręką na przełączniku, obecne osobistości rozmawiają z sobą półgłosem, tylko zagraniczni posłowie słuchają mowy pana starosty bez drgnienia. Gdzieś całkiem w tyle kiwa się głowa starusieńkiego pana Czwanczary.

Kiedy starosta skończył z powodu wyczerpania fizycznego, zaczął przemawiać minister robót publicznych. Widać było, jak rąbie zdania, aby mowę swoją co rychlej ukończyć. Głowa państwa przełożyła przełącznik do lewej ręki. Stary Bollington, dziekan ciała dyplomatycznego, skonał stojąc, ale nawet w śmierci zachował wyraz skupionego zasłuchania. Raptem minister skończył swoje przemówienie, jakby uciął.

Pan G. H. Bondy podniósł głowę, rozejrzał się wkoło ciężkim spojrzeniem i wypowiedział parę słów. Zdaje się, że tyle tylko, iż zakłady MEAS oddają swoje dzieło publiczności dla dobra i użytku naszej stolicy. I już. Głowa państwa wyprostowała się i nacisnęła przełącznik. Cała Praga zajaśniała nagle niezmiernym blaskiem, tłumy wydały okrzyk, rozkołysały się dzwony na wszystkich wieżach, na baszcie mariańskiej huknął pierwszy strzał armatni. Keval, wiszący u kraty, odwrócił spojrzenie ku miastu. Z Wyspy Strzeleckiej41 wyleciały ku niebu promieniste rakiety. Hradczany42, Petrzyn43 i Letna44 zajaśniały girlandami żarówek, kilka oddalonych orkiestr jęło się zmagać z sobą. Nad Sztwanicą45 krążyły oświetlone biplany46, od strony Wyszehradu47 płynął nad miastem olbrzymi V-1648 obwieszony lampionami. Tłumy obnażyły głowy, policjanci przyłożyli ręce do kasków i stali nieruchomi jak posągi. Z baszty biły teraz dwie baterie, którym odpowiadały monitory49 od strony Karlina50. Keval przycisnął znowu twarz do kraty, aby ujrzeć koniec ceremoniału w środku, przy Karburatorze. W tejże chwili krzyknął, wytrzeszczył oczy i po prostu przyssał się do okienka. Potem jęknął, jak gdyby zawołał:

 

– O mój Boże! – wypuścił kratę z rąk i ciężko opadł na ziemie. Zanim jeszcze stanął na ziemi, natknął się na niego człowiek uciekający co siły w nogach. Keval złapał go za surdut: uciekający się obejrzał. Był to G. H. Bondy, śmiertelnie blady.

– Co się tam stało, panie prezesie? – pytał Keval szczękając zębami. – Co oni tam robią?

– Proszę mnie puścić! – zawołał Bondy. – Na Boga, puść mnie pan! Uciekajmy stąd!

– Ale co się tam z nimi stało?

– Puścić! – krzyknął Bondy i pięściami odepchnął Kevala między drzewa.

Drżąc, wsparł się Keval o pień drzewa. Ze środka betonowego domku słychać było coś jak barbarzyński śpiew.

*

Po paru dniach urzędowa Agencja Telegraficzna zaprodukowała publiczności następujący mglisty tekst: „Wbrew wiadomościom pewnej miejscowej gazety, cytowanej także za granicami, komunikujemy ze źródeł jak najlepiej poinformowanych, że przy uroczystym otwarciu Centrali Karburatorowej nie zdarzyło się nic nieprzystojnego. W związku z tym starosta Wielkiej Pragi złożył swój urząd i wyjechał na kurację. Natomiast dziekan Billington jest zupełnie zdrów i krzepki. Prawdą jest jedynie to, iż wszyscy zebrani oświadczyli zgodnie, że wrażeń tak potężnych nigdy dotychczas nie doznali. Paść na ziemię i kłaniać się swemu Bogu jest prawem każdego obywatela, a czynienie cudów nie jest zakazane w państwie demokratycznym żadnemu obywatelowi, na jakimkolwiek urzędzie. W każdym razie stanowczo nie należy wciągać głowy państwa w wypadki godne pożałowania, spowodowane jedynie przez niedostateczną wentylację i nerwowe przepracowanie”.

10. Święta Elen

W kilka dni po tych wydarzeniach błądził pan G. H. Bondy ulicami Pragi z cygarem w zębach i rozmyślał. Gdyby nań kto spojrzał, to pomyślałby, że pan Bondy patrzy na chodnik; ale pan Bondy patrzył w przyszłość. Mówił sobie w duchu, że Marek miał rację. A ten biskup Linda miał tej racji jeszcze więcej. Jednym słowem nie można wprowadzić Boga na świat bez sakramenckich następstw. Ludzie to głupstwo; niech sobie robią, co im się żywnie podoba, ale nie można dopuścić do zachwiania się banków, bo nie wiadomo, jak oddziałałoby to na przemysł. Dziś wybuchnął w banku Żivno strajk religijny. Zmontowaliśmy tam Karburator i wnętrze, po dwóch dniach urzędnicy banku ogłosili majątek jego jako fundusz boży dla ubogich. Taka rzecz nigdy dawniej stać się nie mogła. Nie, stanowczo stać się nie mogła.

Zgnębiony Bondy ssał swe cygaro. No więc co? – pytał w duchu. – Cisnąć wszystko do diabła? Na dzisiaj mamy zamówień na dwadzieścia i trzy miliony. Tego zatrzymać już nie można. Może z tego będzie koniec świata czy coś w tym guście. Za dwa lata wszystko będzie leżało na kupie.

Teraz już pracuje na świecie parę tysięcy Karburatorów, a każdy z nich w dzień i w nocy zieje Absolutem. A ten Absolut jest diablo inteligentny. Ma jakąś wariacką ochotę zaprzęgnąć się do roboty. No tak, nie ma nic do robienia, już tysiąc lat nic nie robił, a teraz spuściliśmy go z łańcucha. Co on wyrabia, na przykład w banku Żivno! Sam prowadzi księgi i rachunkowość, sam załatwia korespondencję. Radzie zarządu udziela rozkazów na piśmie. Kontrahentom rozsyła ogniste epistoły o miłości czynnej. No dobrze, ale akcje Żivno są teraz makulaturą. Kilogram za gomółeczkę. Tak to bywa, gdy Bóg wmiesza się w sprawy bankierskie.

Firma Oberlander, fabryka włókiennicza w Upicy, bombarduje nas rozpaczliwymi depeszami. Przed miesiącem zamiast kotłów ustawili sobie Karburator. Dobrze, maszyny idą. All right. Ale nagle zaczynają selfaktory i krosna pracować same przez się. Gdy się rwie nitka, to się sama związuje i wszystko idzie dalej. Robotnicy z rękoma w kieszeniach gapią się tylko. O szóstej praca się kończy, przędzalnicy i tkacze idą do domu. Ale krosna pędzą dalej, same przez się, całą noc, cały dzień, całe trzy tygodnie i tkają, tkają bez ustanku. Firma depeszuje: Do wszystkich diabłów, bierzcie od nas towar, posyłajcie surowce, zatrzymajcie maszyny! Teraz zaczęło się to samo w fabryce braci Buxbaumów, Morawtza i Sp. przez prostą zarazę na odległość. Na miejscu nie ma już surowców. W panice wrzucają do selfaktorów szmaty, słomę, ziemię, co im wpadnie w ręce. Ale proszę, i z tego tkają się kilometry ręczników, perkalików, kretonów i tak dalej. Straszliwy popłoch. Ceny wyrobów włókienniczych walą się na łeb na szyję. Anglia podnosi cła ochronne, państwa sąsiednie grożą bojkotem. A fabryki biadają: Rany boskie, zabierzcie precz przynajmniej towar! Wywieźcie to gdziekolwiek, poślijcie nam ludzi, wagony, autopociągi, zatrzymajcie maszyny! Wnoszą do sądu skargi o odszkodowanie. Przeklęte życie! A wiadomości takie przychodzą zewsząd, gdziekolwiek zaprowadzono sobie Karburator. Absolut szuka pracy. Chce mu się wściekle żyć! Dawniej tworzył światy, teraz rzucił się na fabrykację. Zagarnął już Liberec, brneńskie bawełnianki, Trutnow, dwadzieścia cukrowni, tartaki, Mieszczański Browar w Pilźnie; zagraża fabrykom Škody; pracuje w Jabłońcu i w kopalniach jachimowskich. Tu i ówdzie zwalniają robotników, gdzie indziej pozamykali fabryki i ze zgrozą pozwalają zamkniętym maszynom pracować. Straszliwa nadprodukcja. Fabryki bez Absolutu wstrzymują produkcję. Przewrót i zamęt.

Ale ja – rzekł do siebie pan Bondy – jestem patriotą. Nie pozwolę rujnować naszej mateczki ojczyzny. Zresztą mamy tutaj swoje własne fabryki. Dobrze. Od dzisiaj stornujemy zamówienia z Czech. Co się stało, to się stało, ale od tej chwili nie ustawimy w Czechach już ani jednego Karburatora. Zarzucimy nimi Niemcy i Francję, potem będziemy Absolutem bombardowali Anglię. Anglia jest konserwatywna, zamyka się przed naszymi Karburatorami. Będziemy rzucać je tam z powietrza, niby wielkie bomby. Cały świat przemysłowy i finansowy zarazimy Bogiem i tylko u nas pozostawimy sobie taką kulturalną bezbogą wysepkę rzetelnej pracy. Jest to, że tak powiem, obowiązkiem patriotycznym, a prócz tego chodzi przecie i o nasze własne fabryki. G. H. Bondy poweselał przy tej myśli. Przynajmniej zyskamy u nas na czasie, dopóki nie zostaną wynalezione jakieś ochronne maski przeciwko Absolutowi. Do diabła, ja sam wypiszę trzy miliony na badania ochrony przeciwko Bogu. Albo powiedzmy na razie dwa miliony. Wszyscy Czesi będą chodzili w maskach, a tymczasem tamci inni będą się topić w Absolucie, cha, cha. Przynajmniej ich przemysł diabli wezmą.

Pan Bondy zaczął spoglądać na świat jasnymi oczyma. Aha, tu oto idzie jakaś młoda kobitka. Idzie sobie ładnie i elastycznie. Jaka też jest od frontu? Pan Bondy przyśpieszył kroku, prześcignął ją i uchylił się nagle grzecznym łukiem. Ale widocznie się rozmyślił, bo obrócił się na pięcie tak szybko, że omal nie zderzył się z nią nosem w nos.

– Pani, panno Elen – rzekł z pośpiechem. – Nie przypuszczałem, że… że…

– Wiedziałam, że pan idzie za mną – mówiło dziewczę, spuściwszy oczy i przystanąwszy.

– Pani przeczuwała – mówił Bondy uradowany. – Właśnie myślałem o pani.

– Ja czułam pańską zwierzęcą chuć – rzekła Elen cicho.

– Moją co…?

– Pańską zwierzęcą chuć. Pan mnie nie poznał. Tylko obmacywał mnie pan oczami, jakbym była na sprzedaż.

G. H. Bondy się zachmurzył.

– Panno Elen, czemu pani pragnie mnie obrażać?

Elen zakręciła głową.

– Wszyscy to robią. Wszyscy, wszyscy są jednacy. Tak rzadko spotyka się czyste oczy.

Pan Bondy złożył usta do gwizdnięcia. Aha, już wiemy: gmina religijna starego Machata!

– Tak – odpowiedziała Elen na jego myśl. – Powinien pan zachodzić czasem między nas.

– Ależ z przyjemnością! – zawołał pan Bondy i pomyślał przy tym, że szkoda tak ładnej dziewczyny.

– Dlaczego szkoda? – zapytała Elen łagodnie.

– Hola, panno Elen – zaprotestował Bondy – pani czyta moje myśli. To nieuczciwie. Gdyby ludzie odczytywali swoje myśli, nie mogliby utrzymywać z sobą przyzwoitych stosunków. Przecież to niedelikatność, żeby wiedzieć, co sobie myślę.

– Cóż ja zrobię? – mówiła Elen. – Każdy, kto pozna Boga, ma ten dar. Każda pańska myśl myśli się równocześnie we mnie. Ja jej nie czytam, ja mam ją sama. Gdyby pan wiedział, jak to człowieka oczyszcza, gdy może osądzić każdą utajoną nikczemność!

– Hm – mruknął pan Bondy drżąc, aby czego nie pomyśleć.

– Naprawdę – zapewniała go Elen. – Mnie to z pomocą bożą wyleczyło z miłości do bogactwa. Starsznie byłabym rada, gdyby i panu spadło bielmo z oczu.

– O, nie daj Boże! – przeraził się Bondy. – A, proszę pani, czy pani rozumie wszystko to, co pani hm, w ludziach no… widzi?

– O, jak najdokładniej.

– No to niech pani słucha, panno Elen – rzekł Bondy – mogę pani powiedzieć wszystko, i tak by to sobie pani we mnie przeczytała. Nigdy nie mógłbym pojąć żony, która czytywałaby moje myśli… Święta mogłaby sobie być, owszem; miłosierna wobec ubogich bez ograniczeń; zarobię na to i jest to reprezentacyjne. Nawet cnotę zniósłbym ostatecznie, z miłości dla pani. Wszystko bym zniósł. Kochałem panią na swój sposób, panno Elen. Mówię to pani, bo pani sama to czyta. Ale bez skrytych myśli, panno Elen, nie ma ani handlu, ani obcowania z sobą. Głównie zaś bez skrytych myśli nie ma małżeństwa. To jest wyłączone, panno Elen. I choćby pani znalazła najświętszego człowieka, niech pani nie wychodzi za niego, dopóki może pani odczytywać jego myśli. Trochę ułudy, to jedyny nie zawodzący środek łączący ludzi. Święta Elen, nie wychodź za mąż!

 

– Dlaczego nie? – rzekła święta Elen słodko. – Nasz Bóg nie jest przeciwny naturze. Uświęca ją tylko. Nie żąda od nas umartwienia. Nakazuje nam życie i płodność. Chcę, abyśmy…

– Hola! – przerwał jej G. H. Bondy. – Wasz Bóg tego nie rozumie. Jeśli pozbawia nas złudy, to jest zdecydowanie przeciwny naturze. Jest po prostu niemożliwy, Elen, absolutnie niemożliwy. Musi to zresztą i sam zrozumieć. Albo jest zupełnie niedoświadczony, albo też zupełnie i zbrodniczo destrukcyjny. Szkoda, panno Elen. Ja nie jestem wrogiem religii, ale ten wasz Bóg nie wie, czego żądać, a czego nie żądać. Niech pani idzie na pustynię ze swoim jasnowidztwem, święta Elen. Dla nas, ludzi, taka rzecz się nie nadaje. Żegnaj, święta Elen, i raczej do niewidzenia.

11. Pierwsze starcie

Dotychczas nie ustalono, w jaki sposób to się stało, ale właśnie wtedy, kiedy to fabryczka inżyniera R. Marka (Brzewnow, ul. Mixa 1651) była obsadzona przez detektywów i otoczona kordonem policyjnym, nieznani sprawcy skradli doświadczalny Karburator Marka. Pomimo usilnych dochodzeń wszelki ślad skradzionej maszyny zaginął.

W jakiś czas potem właściciel karuzeli, Jan Binder, kupował naftowy motorek dla karuzeli i orkiestrionu u handlarza starym żelastwem na placu Hasztalskim. Handlarz zaproponował mu duży miedziany wałek z kołem pędnym i powiedział mu, że to bardzo tani motor. Nasypiesz troszeczkę węgla do środka i pędzi maszyna całe miesiące. Jan Binder powziął wprost ślepe zaufanie do miedzianego wałka i kupił go za trzy setki. Sam go sobie potem podwiózł na wózku do swej karuzeli, która stała właśnie koło Zlichowa51 i miała zepsuty napęd.

Jan Binder zrzucił marynarkę, zdjął z wózka miedziany wałek i pogwizdując zabrał się do roboty. Na walcu umocował koło pędne, na koło założył pas i przerzucił go na inny walec, który miał jednym końcem uruchamiać karuzelę, drugim zaś orkiestrion. Potem naoliwił łożyska, pchnął koło i wsadziwszy ręce w kieszenie i pogwizdując sobie, stał w pasiastym trykocie, czekając w zamyśleniu co też się stanie. Koło obróciło się trzy razy dokoła swej osi i stanęło: potem zadygotało, zatrzęsło się i zaczęło kręcić się cicho, poważnie. Raptem ozwał się orkiestrion wszystkimi swoimi bębenkami i piszczałkami, karuzela otrząsnęła się i zaczęła kręcić się płynnie. Zaiskrzyła się srebrna frędzla, białe konie w czaprakach pociągnęły czerwonymi lejcami książęce karoce, jeleń o dziko wytrzeszczonych oczach płynął wokoło, wspięty do skoku, łabędzie o szlachetnych szyjach wlokły za sobą swe bielutkie i błękitne łodzie… Iskrząc się, brzęcząc muzyką, roztaczała karuzela swoją rajską krasę przed nieruchomymi oczami trzech Gracyj wymalowanych na orkiestrionie zachłystującym się własną muzyką.

Jan Binder stał ciągle z ustami złożonymi do gwizdania i z rękoma w kieszeniach. Spoglądał na swoją karuzelę jak we śnie, oczarowany czymś nowym i przepięknym. Ale już nie był sam. Zapłakane i umorusane dziecko ciągnęło ku karuzeli swoją młodą piastunkę i stanęło przed nią z oczyma ogromnymi i z buzią otwartą szeroko w zachwycie. I piastunka wytrzeszczyła oczy i stała jakby w olśnieniu. Karuzela krążyła, cudownie płonąca, majestatyczna, wspaniała jak święto. Raz pędziła w szalonym namiętnym wirze, to znów kołysała się jak statek ciężki woniami Indyj52, albo płynęła jak złoty obłok wysoko na niebie. Zdawało się, że wznosi się oderwana od ziemi, że goreje, że śpiewa. Nie, to śpiewa orkiestrion. Teraz zachłystuje się kobiecymi głosami, na które spada złocisty deszcz harfianych tonów, to znów huczy jak dziewiczy las czy organy, ale z głębi dziewiczego lasu lecą śpiewając ptaki i siadają ci na ramionach. Złote trąby zwiastują wjazd zwycięzcy, czy może całego wojska, połyskującego ognistymi mieczami. A kto tu śpiewa taki uroczysty hymn? Tysiące machają palmami, niebo się otwiera i przy łomocie bębnów spływa na ziemię śpiew samego Boga.

Jan Binder podnosi rękę, ale karuzela zatrzymuje się nagle i nachyla się rozwartymi objęciami ku dziecięciu. Dziecię drepce ku karuzeli, jakby szło do rozwartej bramy raju, a piastunka jak we śnie idzie za nim i sadowi je w łabędziej łodzi.

– Dzisiaj darmo – rzekł Binder ochryple, orkiestrion zaśpiewał i karuzela popłynęła, jakby się wznosiła do nieba. Co to? Przecież nie kręci się już karuzela, ale cała ziemia wiruje w koło, Zlichów ze swoim kościołem opisuje olbrzymie kolisko, podolskie sanatorium sunie razem z Wyszehradem i przetacza się na drugi brzeg Wełtawy. Ależ tak, cała ziemia obraca się dokoła karuzeli, krąży coraz szybciej, wiruje jak turbina. Tylko karuzela stoi pośrodku, kołysząc się łagodnie niby statek, na którego pokładzie chodzą białe konie, jelenie, łabędzie i małe dziecko, które za rękę prowadzi piastunkę i głaszcze zwierzęta. Ależ tak, ziemia kręci się jak szalona i tylko karuzela jest lubą wysepką spokoju i odpoczynku. I Jan Binder, zataczając się, z żołądkiem wzburzonym, porażony wirowaniem ziemi, z rękoma wzniesionymi idzie, utykając ku karuzeli, chwyta się tyki i wskakuje na jej spokojny pokład.

Teraz dopiero widać, jak dygoce ziemia, falując niby wzburzone morze, lecz co to? Z domków wybiegają wystraszeni ludzie, wymachują rękoma, zataczają się i padają, unoszeni jak na olbrzymim wirującym kole. Binder mocno trzyma się tyki, nachyla się ku nim i ryczy: – Do mnie, ludkowie, do mnie!

A ludzie widzą promieniującą karuzelę, spokojnie wznoszącą się nad wirującą ziemią i zataczając się pędzą ku niej. Binder trzymając się tyki podaje im wolną rękę i wyciąga ich z fal ziemi. Dzieci, babki i wujaszkowie stoją teraz uratowani na pokładzie karuzeli, oddychają spokojniej po tym wielkim lęku i dziwują się widząc, jak ziemia obraca się dokoła. Już wszystkich Binder wyratował i wciągnął na pokład, ale jeszcze biega tu jakieś czarne psisko, skuczy ze strachu i chciałoby dostać się na wierzch, ale ziemia unosi je coraz szybciej i szybciej, kręcąc się dokoła karuzeli. Więc Binder kucnął, wysunął rękę na dół, schwycił psa za obrożę i wciągnął na karuzelę.

Teraz zaintonował orkiestrion pieśń dziękczynienia. Brzmiała ona niby chór rozbitków, w którym szorstkie głosy marynarzy mieszają się z dziecięcymi modlitewkami. Nad rozpętaną burzą sklepia się melodyjna tęcza (h-moll) i niebo rozgarnia się uszczęśliwionym blaskiem skrzypcowego pizzicata. Rozbitkowie na karuzeli Bindera stoją, milcząc, z głowami obnażonymi. Kobiety poruszają ustami w niemej modlitwie, a dzieci zapominają już o przeżytych okropnościach i odważają się głaskać twardy pyszczek jelenia i wiotkie szyje łabędzi. Białe konie cierpliwie pozwalają dziecięcym nóżkom wdrapywać się na siodła: czasem który z nich zarży i mądrze grzebnie kopytem. Ziemia kręci się już znacznie wolniej, a Jan Binder, wysoki w pasiastym trykocie bez rękawów, zaczyna nieumiejętnie przemawiać:

– Tak, ludkowie, zebraliśmy się tutaj, uciekłszy mitręgom wszelkim i zamętowi świata tego. Tutaj jest pokój boży śród burzy, tu jesteśmy poukładani w Panu Bogu jak w pościeli. To jest znak, że mamy uciekać z tej ziemskiej kołowacizny i uchylać się w objęcia boże, amen.

W podobny sposób przemawiał tedy Jan Binder, a ludzie na karuzeli słuchali słów jego jak w kościele. Wreszcie ziemia się zatrzymała, orkiestrion cicho i pobożnie preludiował53, a ludzie zeskakiwali z karuzeli. Jan Binder zaznaczył jeszcze, że to było darmo, i odpuszczał ich nawróconych i zbudowanych. A gdy potem koło godziny czwartej spacerowały mamusie z dziećmi i starzy emeryci między Zlichowem i Smichowem, orkiestrion znowu się rozdźwięczał, a ziemia znowu krążyć zaczęła, Jan Binder ponownie wszystkich uratował na pokładzie karuzeli i uspokoił ich przygodnym kazaniem. O szóstej szli robotnicy z pracy, o ósmej wynurzyli się ze zmierzchu kochankowie, a jeszcze po dziesiątej włóczyły się łaziki idące z szynków i kin. Wszyscy po kolei bywali porywani wirem ziemi i ratowani na pokładzie karuzeli, gdzie uspokajały ich odpowiednie słowa Jana Bindera.

Po tygodniu tej duszozbawczej działalności karuzela pana Bindera opuściła Zlichów i wędrowała dalej wzdłuż Wełtawy do Chuchli54, Zbrasławia55, a w końcu do Sztiechowic. W Sztiechowicach pracowała już cztery dni z ogromnym religijnym powodzeniem, gdy doszło do zdarzenia nieco niejasnego.

Jan Binder dokończył właśnie kazanie i z błogosławieństwem odpuszczał nowych uczniów swoich, gdy wtem z mroku wynurzył się ciemny milczący tłum. Na jego czele kroczył wysoki, brodaty mężczyzna i podszedł prosto do Bindera.

– Więc tak – rzekł, przezwyciężając wzburzenie – spakuj pan swoje manatki, bo jak nie, to…

Wierni binderowcy usłyszeli te słowa i zawracali ku swemu nauczycielowi. Binder, czując za plecami swoich ludzi, odpowiedział stanowczo:

– Jak będzie po deszczu.

– Miarkuj się pan – rzekł inny wzburzony mąż. – Mówi z panem sam pan Kuzenda.

– Daj pan spokój, panie Hudec – rzekł brodaty mąż. – Ja załatwię z nim tę sprawę sam. Więc mówię wam po raz drugi: spakuj się pan, bo wam cały ten kram rozwalę w imię Pańskie.

– No to wy sami idźcie do domu – odpowiedział Binder – bo wam w imię Pańskie wybiję zęby.

– Do stu tysięcy! – zawołał maszynista Brych, wysuwając się na czoło tłumu. – Niech spróbuje!

– Bracie – rzekł łagodnie Kuzenda – najprzód po dobremu. Panie Binder, pan tu robisz oszukańcze gusła, a my tego nie ścierpimy tak blisko naszej bagrownicowej świątyni.

– Szwindlowa bagrownica – rzekł Binder z wielką pewnością siebie.

– Coś pan powiedział? – zawołał Kuzenda dotknięty do żywego.

– Szwindlowa bagrownica.

Co było potem trudno rozwikłać i ustalić. Zdaje się, że pierwszy ruszył piekarz z obozu Kuzendy, ale Binder dał mu pięścią w łeb. Gajowy uderzył Bindera kolbą fuzji w pierś, ale w następstwie fuzję stracił, a pewien młodzieniec ze Sztiechowic (z obozu Bindera) wybił nią Brychowi przednie zęby i zrzucił kapelusz panu Hudecowi. Pocztowiec (zwolennik Kuzendy) dusił jakiegoś smyka Binderowego. Binder przyskoczył mu na pomoc, ale dziewczyna ze Sztiechowic rzuciła się na niego od tyłu i ugryzła go w ramię, gdzie pan Binder miał wytatuowanego czeskiego lwa56. Któryś z ludzi Bindera dobył noża, gromada Kuzendy cofała się pozornie, ale mniejsza jej część rzuciła się na karuzelę, strąciła jeleniowi poroże i skręciła jeden ze szlachetnych karków łabędzich. Raptem westchnęła karuzela, pochyliła się i jej strzecha spadła na walczącą grupę. Kuzenda uderzony tyką stracił przytomność. Wszystko odbywało się w ciszy i w ciemności. Gdy przybiegli ludzie, Binder miał złamany obojczyk, Kuzenda leżał w omdleniu, Brych wypluwał zęby i krew, a dziewczę ze Sztiechowic histerycznie szlochało. Inni się porozbiegali.

38„Venkov” (pol. „Wieś”) – czeski dziennik, wychodzący w pierwszej połowie XX w., reprezentujący interesy rolników. [przypis edytorski]
39rozbrzmieją – dziś popr. forma 3 os. lm. cz. przysz.: rozbrzmią. [przypis edytorski]
40klęska białogórska, właśc. bitwa na Białej Górze – bitwa rozegrana w 1620 r. w okolicy wzgórza Biała Góra (dziś w granicach Pragi). Protestanccy Czesi zostali pokonani przez katolickich Habsburgów. Konsekwencją tej klęski było zniemczenie elit i degradacja czeskiej kultury, trwająca aż do XIX w. [przypis edytorski]
41Wyspa Strzelecka, czes. Střelecký ostrov – wyspa na Wełtawie w Pradze, połączona z brzegami mostem Legii. [przypis edytorski]
42Hradczany, czes. Hradčany – dzielnica Pragi, powstała w XIV w. na wysokim brzegu Wełtawy, wokół średniowiecznego zamku królewskiego, jako samodzielne miasto; do Pragi zostały Hradczany włączone w 1784 r. [przypis edytorski]
43Petrzyn, czes. Petřín – kompleks parkowy w Pradze, na wzgórzu sąsiadującym z Hradczanami. Znajduje się tam m.in. powstała w 1891 r. wieża widokowa, w kilka lat po ukazaniu się Fabryki Absolutu wybudowano tam obserwatorium i największy na świecie stadion piłkarski. [przypis edytorski]
44Letna – wzgórze w Pradze, położone nad Wełtawą, na północ od centrum miasta. [przypis edytorski]
45Sztwanica, czes. Ostrov Štvanice – wyspa na Wełtawie w Pradze. [przypis edytorski]
46biplan – dwupłat, samolot o dwóch płatach nośnych (tj. dwóch parach skrzydeł), umieszczonych jeden nad drugim. Samolot taki jest bardziej zwrotny, ale nie tak szybki, jak maszyna z jedną parą skrzydeł. [przypis edytorski]
47Wyszehrad – tu: wzgórze w Pradze, na prawym brzegu Wełtawy (w innym znaczeniu: miasto na Węgrzech). [przypis edytorski]
48V-16 – najprawdopodobniej mowa o sterowcu. [przypis edytorski]
49monitor – tu: okręt artyleryjski. [przypis edytorski]
50Karlin, czes. Karlín – dzielnica Pragi. [przypis edytorski]
51Zlichow, Zlíchov – dzielnica Pragi. [przypis edytorski]
52Indyj – dziś częstsza forma D.: Indii. [przypis edytorski]
53preludiować – grać preludia. [przypis edytorski]
54Chuchla, czes. Malá Chuchle, Velká Chuchle – dziś część Pragi, w płd. części miasta. [przypis edytorski]
55Zbrasław, czes. Zbraslav – dziś część Pragi, do 1974 samodzielna miejscowość położona na płd. od stolicy Czech. [przypis edytorski]
56czeski lew – herb dawnych czeskich władców i godło Czech. [przypis edytorski]