Za darmo

W osiemdziesiąt dni dookoła świata

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pan Fogg, nie przejmując się wcale, zaproponował Hindusowi kupno zwierzęcia za tysiąc funtów. Hindus nie chciał sprzedać. Być może przeczuwał świetny interes.

Pan Cromarty wziął pana Fogga na stronę i radził dobrze się namyślić, zanim znowu podniesie cenę. Pan Fogg odrzekł swemu towarzyszowi, że nie zwykł nic czynić bez zastanowienia, że tu idzie o zakład dwudziestu tysięcy funtów szterlingów, że słoń ten jest mu niezbędny i że choćby mu przyszło dwadzieścia razy przepłacić wartość zwierzęcia, musi go mieć.

Pan Fogg zaofiarował Hindusowi tysiąc dwieście funtów, następnie tysiąc pięćset, potem tysiąc osiemset, w końcu dwa tysiące funtów. Gdy doszło do dwóch tysięcy funtów, Hindus się zgodził.

– Na moje pantofle! – wykrzyknął Obieżyświat. – Drogo nicpoń sprzedaje mięso słonia.

Po ubitym targu trzeba się było rozejrzeć za przewodnikiem. Znaleziono go niebawem. Młody Pars o inteligentnym wyglądzie zaofiarował swoje usługi.

Pan Fogg przyjął go, obiecując sowitą zapłatę. Przyprowadzono słonia i zajęto się jego wyekwipowaniem.

Pars dobrze znał rzemiosło przewodnika. Okrył grzbiet słonia rodzajem dery i umocował po bokach dwa kosze, niezbyt jednak wygodne.

Pan Fogg zapłacił Hindusowi banknotami wyjętymi ze znanej nam już torby podróżnej i zaproponował panu Cromarty'emu, by zabrał się wraz z nim do stacji Allahabad. Generał przyjął propozycję; jedna osoba więcej nie stanowiła różnicy dla tak olbrzymiego stworzenia.

Kupiono zapasy żywności, pan Cromarty zajął miejsce w jednym koszu, pan Fogg w drugim. Obieżyświat dosiadł słonia okrakiem między generałem a swym panem. Pars usadowił się na szyi słonia i o godzinie dziewiątej zwierzę, opuściwszy wioskę, weszło w gęsty las.

Rozdział XII. W lesie

By skrócić sobie drogę, przewodnik pozostawił po prawej stronie rozpoczętą linię kolejową. Linia ta, przerywana ciągle kapryśnymi odnogami gór Windhja, nie była najkrótsza. Przewodnik, bardzo dobrze obeznany ze wszystkimi drogami i ścieżkami swego kraju, przypuszczał, że przecinając las, skróci sobie drogę o jakieś dwadzieścia mil. Podróżni pozostawili mu w tym względzie zupełną swobodę.

Panowie Fogg i Cromarty, zagłębieni po szyję w swych koszach, z powodu szybkiego kroku słonia byli co chwila podrzucani w górę, co znosili z iście angielską flegmą, niewiele z sobą rozmawiając i nie widząc się prawie wcale. Co do Obieżyświata, to umieszczony na barkach zwierzęcia zajmował najmniej wygodną pozycję, wystawiony na uderzenia ze wszystkich stron; poczciwy chłopak znosił to wszystko z prawdziwym stoicyzmem41.

Po dwugodzinnej jeździe przewodnik zatrzymał się na odpoczynek. Zwierzę pożerało gałązki i krzaczki. Pan Cromarty cieszył się z tego postoju; był po prostu rozbity tą jazdą, pan Fogg zaś czuł się jak najlepiej.

– Ależ to człowiek z żelaza! – rzekł generał, patrząc nań z podziwem.

– I to z kutego żelaza – dodał Obieżyświat, zajmując się przygotowaniem śniadania.

W południe przewodnik dał znak do odjazdu. Kraj, który przebywali, nabierał coraz dzikszego wyglądu. W ślad za ogromnymi lasami ciągnęły się gaje palm, potem obszerne równiny pokryte rzadkimi krzakami. Cała ta część górnego Bundelkundu, mało uczęszczana przez podróżnych, zamieszkana jest przez ludność fanatyczną, zatwardziałą w swych okropnych praktykach religii hinduskiej.

Anglicy nie mogli utrwalić swojej władzy w tym kraju, poddanym wpływowi radżów42, których trudno było dopaść w ich niedostępnych schronieniach w górach Windhja. Kilka razy po drodze spotykano dzikich Hindusów, którzy na widok szybko idącego słonia gestami i mimiką okazywali swój gniew i niezadowolenie. Pars unikał jak mógł spotkania z nimi. Zwierząt tego ranka widziano mało, ukazało się zaledwie kilka małp, które zaraz uciekły.

Tymczasem Obieżyświat był niezmiernie zajęty myślą, co też pan Fogg zrobi ze słoniem, gdy przybędą na stację Allahabad. Czy zabierze go ze sobą? Nie, to niemożliwe, koszty transportu dodane do ceny kupna zrujnują pana Fogga. A może sprzeda słonia lub wypuści na wolność? To poczciwe zwierzę zasługiwało na względy.

Tego dnia przebyto dwadzieścia pięć mil, tyle samo pozostawało jeszcze do stacji Allahabad. O ósmej wieczorem zatrzymano się w lesie na odpoczynek. Pars rozniecił z suchych gałęzi ogień. Przygotowano wieczerzę z zapasów żywności zakupionych w Kholby i zajadano z wielkim apetytem. Rozmowa, wlokąca się wskutek zmęczenia podróżnych, urwała się wkrótce i niebawem dało się słyszeć głośne i przeciągłe chrapanie. Przewodnik pozostał przy Kiuni, który również zasnął, oparty o pień grubego drzewa.

Noc minęła bez żadnego wypadku. Od czasu do czasu tylko ryk pantery, tygrysa lub ostry pisk małpy na chwilę przerywał ogólną ciszę. Generał spał głęboko jak po walnej bitwie; Obieżyświat w gorączkowym i niespokojnym śnie raz jeszcze przeżywał wszystkie wypadkipoprzedniego dnia, a pan Fogg odpoczywał tak spokojnie, jak gdyby był w swym mieszkaniu przy Saville Row.

O siódmej ruszono w dalszą podróż. Przewodnik miał nadzieję, że jeszcze tego samego dnia wieczorem staną w Allahabadzie. Tym sposobem pan Fogg straci tylko część z czterdziestu ośmiu godzin zaoszczędzonych w ciągu podróży. Zjechano już z ostatnich stoków gór Windhja.

Około południa przewodnik minął wioskę Kallenger, położoną nad rzeką Kani, jednym z dopływów Gangesu. Omijał jak mógł miejsca zaludnione, czując się pewniej w opuszczonych wioskach. Do stacji Allahabad było tylko dwanaście mil w kierunku północno-wschodnim. Zatrzymywano się pod palmą, której owoce, równie zdrowe jak chleb, również smaczne jak śmietana, jak mówią podróżni, są niezwykle cenione.

Po upływie dwóch godzin przewodnik wszedł do lasu, w którego gęstym cieniu miano przejść kilka mil. Dotychczas podróż odbywano bez żadnych przeszkód i sądzono, że tak będzie do końca, gdy wtem słoń się zaczął niepokoić i w końcu stanął, nie chcąc iść dalej. Była czwarta po południu.

– Co się stało? – spytał pan Cromarty, wysuwając się ze swego siedzenia.

– Nie wiem, panie oficerze – odparł Pars, przysłuchując się szmerowi dochodzącemu z gęstwiny leśnej. W kilka chwil później szmer stał się wyraźniejszy. Dało się słyszeć coś w rodzaju koncertu, jeszcze bardzo odległego, złożonego z ludzkich głosów i miedzianych instrumentów. Obieżyświat zamienił się cały w słuch i wzrok.

Pan Fogg czekał cierpliwie, nie mówiąc ani słowa. Pars zeskoczył na ziemię, przywiązał słonia do drzewa i zapuścił się w głąb lasu.

Po kilku chwilach powrócił.

– Procesja braminów43 – rzekł – zbliża się ku nam. Jeśli to możliwe, ukryjmy się.

Przewodnik zaprowadził słonia w gąszcz, prosząc podróżnych, żeby nie schodzili na ziemię. Sam zaś był przygotowany w razie potrzeby wskoczyć szybko na kark słonia. Sądził jednak, że dzięki nieprzejrzystej gęstwinie pochód wiernych przejdzie, nie zauważywszy go.

Szum głosów z dźwiękami instrumentów coraz bardziej się zbliżał. Monotonne śpiewy mieszały się z uderzeniami bębnów i dźwiękami cymbałów. Niebawem między drzewami ukazało się czoło procesji. Pan Fogg i jego towarzysze mogli, nie będąc sami widziani, przypatrywać się ciekawej ceremonii religijnej.

Na samym przodzie posuwali się kapłani w spiczastych czapkach i długich, obramowanych szatach. Otaczała ich grupa mężczyzn, kobiet i dzieci, śpiewających pogrzebowe psalmy, przerywane uderzeniami tam-tamu44 i dźwiękami cymbałów. Za nimi, na wozie o szerokich kołach, których szprychy i obręcze przedstawiały splecione węże, ciągniętym przez czwórkę zebu przystrojonych w piękną uprząż, ukazał się szkaradny posąg. Figura ta miała cztery ciemnoczerwone ramiona, wypukłe oczy i rozczochrane włosy, wywieszony język i pomalowane karminem usta. Naszyjnik z czaszek i pas z obciętych rąk służyły jej za ozdobę. Stała na powalonym bezgłowym olbrzymie.

Franciszek Cromarty poznał tę statuę.

– To bogini Kali – rzekł półgłosem – bogini śmierci i miłości.

– Śmierci, na to się zgodzę, ale miłości, takie szkaradzieństwo? – rzekł Obieżyświat. – Nigdy.

Pars dał znak, żeby zamilkli.

Wokół posągu trzęsła się, poruszała, łamała w konwulsyjnych ruchach grupa starych fakirów o ciałach ochrą45 pomalowanych w pasy, pokrytych ranami w kształcie krzyża, z których kropla po kropli płynęła krew, fanatyków, którzy podczas wielkich ceremonii rzucali się pod koła wozu Juggarnauta46.

 

Za nimi widać było kilku braminów, odzianych w pełne przepychu wschodnie szaty, ciągnących kobietę ledwie mogącą się utrzymać na nogach. Kobieta była młoda, biała jak Europejka. Jej głowa, szyja, plecy, ręce, uszy i palce były obwieszone naszyjnikami, bransoletami, kolcami i pierścieniami. Jej kształty okrywała lamowana złotem tunika, przysłonięta lekkim muślinem.

Za tą młodą kobietą straż, z obnażonymi szablami w ręku i pistoletami za pasem, dźwigała na noszach trupa.

Były to zwłoki starca w bogatym odzieniu radżów, w wysadzanym perłami turbanie, w jedwabnej szacie przetykanej złotem, przepasanej kaszmirowym pasem z brylantami, ze wspaniałą bronią książąt hinduskich. Procesję zamykali muzykanci i banda fanatyków, których przeraźliwe wrzaski zagłuszały hałaśliwe dźwięki instrumentów.

Pan Cromarty z przejęciem przypatrywał się konduktowi i zwracając się do przewodnika, rzekł:

– To sati.

Pars skinął głową na znak potwierdzenia i przyłożył palec do ust. Długa procesja posuwała się powoli między drzewami i wkrótce skryła się zupełnie w głębi lasu.

Stopniowo śpiewy nikły w oddali i nastąpiła zupełna cisza.

Phileas Fogg usłyszał słowa wypowiedziane przez Franciszka Cromarty'ego i gdy tylko procesja znikła, spytał:

– Co to jest sati?

– Sati, panie Fogg – odpowiedział generał – to ofiara ludzka, ale ofiara dobrowolna. Kobieta, którą pan widział, jutro o świcie zostanie spalona.

– O niegodziwcy! – wykrzyknął Obieżyświat, nie mogąc powstrzymać objawów oburzenia.

– A te zwłoki? – spytał pan Fogg.

– To zwłoki księcia, jej męża – odparł przewodnik – udzielnego radży Bundelkundu.

– Jak to – ciągnął dalej pan Fogg, głosem niezdradzającym najmniejszego wzruszenia – te barbarzyńskie zwyczaje istnieją jeszcze w Indiach i Anglia nie zniosła ich dotąd?

– W większej części Indii – odparł pan Cromarty – ofiary takie już się nie odbywają, ale my nie mamy najmniejszego wpływu na te dzikie kraje, zwłaszcza na tereny Bundelkundu. Cała północna strona gór Windhja jest areną ciągłych morderstw i grabieży.

– O, biedna! – mruczał Obieżyświat. – Spalona żywcem.

– Tak – ciągnął dalej generał – gdyby jej nie spalono, nie uwierzycie, w jaki okropny sposób obchodziliby się z nią jej krewni. Obcięto by jej włosy, dano zaledwie garść ryżu jako strawę, odpychano by ją od siebie. Byłaby uważana za istotę nieczystą i umarłaby gdzieś w kącie jak nędzny pies. Dlatego obawa przed tak strasznym losem znacznie silniej niż miłość lub fanatyzm religijny skłania do ofiary te nieszczęsne istoty. Czasami jednak ofiara jest rzeczywiście dobrowolna, nieraz rząd musi użyć swej władzy, aby temu przeszkodzić. Przed paroma laty, gdy mieszkałem w Bombaju, młoda wdowa prosiła gubernatora, żeby pozwolił na spalenie jej wraz ze zwłokami męża. Łatwo się domyśleć, że gubernator odmówił. Wtedy wdowa opuściła miasto, schroniła się pod opiekę niezawisłego radży i tam spełniła ofiarę.

Podczas opowiadania przewodnik kiwał głową i gdy generał skończył, rzekł:

– Ofiara, która odbędzie się jutro, nie jest dobrowolna.

– Skąd o tym wiesz?

– W Bundelkundzie wszyscy znają tę historię – odrzekł przewodnik.

– Ale ta nieszczęśliwa nie okazywała żadnego oporu – zauważył Franciszek Cromarty.

– To dlatego, że odurzono ją dymem z konopi i opium.

– Ale dokąd ją prowadzą?

– Do świątyni Piladżi, o dwie mile stąd. Tam spędzi noc, oczekując godziny, w której odbywają się ofiary.

– Kiedy nastąpi ofiara?

– Jutro o świcie.

Po tej odpowiedzi przewodnik wyprowadził słonia z gęstwiny i wskoczył mu na szyję. Ale w chwili, gdy chciał zagwizdać na zwierzę, aby zachęcić je do biegu, pan Fogg powstrzymał go i zwracając się do pana Cromarty'ego, rzekł:

– A gdybyśmy ją uratowali?

– Tę kobietę, uratowali?! – wykrzyknął Cromarty.

– Mam jeszcze dwanaście godzin do dyspozycji, mogę je poświęcić.

– Ależ pan ma szlachetne serce – rzekł pan Cromarty.

– Czasami – odparł spokojnie pan Fogg – zwłaszcza, gdy czas mi na to pozwala.

Rozdział XIII. Szczęście sprzyja odważnym

Zamiar był trudny, pełen przeszkód, może nawet niewykonalny. Pan Fogg narażał swe życie, a co najmniej wolność, a tym samym szczęśliwy rezultat swej podróży. Nie wstrzymywało go to jednak. Zresztą znalazł w panu Cromartym pomocnika, a Obieżyświat także chętnie zaofiarował swe usługi. Plan jego pana wprawiał go w zachwyt, przekonał się bowiem, że pod tą lodową powłoką biło serce pełne ciepła. Od tej chwili serdecznie polubił swego pana.

Jak się wobec tej sprawy zachowa przewodnik? Czy nie stanie po stronie Hindusów? Jeśli nie można liczyć na jego pomoc, trzeba się upewnić co do jego bierności.

Pan Cromarty spytał go otwarcie.

– Panie oficerze, jestem Parsem, a ta kobieta Parsyjką. Rozporządzaj mną.

– Dobrze – odparł pan Fogg.

– W każdym razie powinniście wiedzieć, panowie – ciągnął dalej Pars – że nie tylko narażamy swoje życie, ale w razie gdyby nas schwytano, czekają nas straszne męki.

– Rzecz postanowiona – odparł pan Fogg. – Sądzę, że zabierzemy się do dzieła dopiero z nadejściem nocy.

– Ja też tak sądzę – odparł przewodnik.

Dzielny Hindus przybliżył niektóre szczegóły z życia ofiary. Była to niezwykle piękna kobieta pochodzenia parskiego, córka bogatego kupca z Bombaju. W tym mieście otrzymała angielskie wychowanie. Nazywała się Aouda. Osierocona, została wbrew swojej woli wydana za mąż za starego radżę z Bundelkundu, a w trzy miesiące potem została wdową. Wiedząc, jaki los ją czeka, próbowała uciec, lecz została schwytana i skazana na spalenie przez krewnych radży, którym zależało na jej śmierci.

Opowiadanie to mogło tylko umocnić pana Fogga i jego towarzyszy w szlachetnym zamiarze. Postanowiono, że przewodnik przeprowadzi słonia do świątyni Piladżi i umieści go w jej pobliżu. Pół godziny później zatrzymano się w gąszczu o pięćset kroków od pagody, której wprawdzie nie widziano, ale wyraźnie dawały się słyszeć wrzaski i wycia fanatyków.

Zaczęto się naradzać nad sposobami przedostania się do ofiary. Przewodnik znał świątynię Piladżi, w której, jak twierdził, więziona jest młoda kobieta. Czy będzie można przedostać się do wnętrza podczas snu całej bandy, czy też trzeba będzie zrobić otwór w murze?

Sprawę tę można było rozstrzygnąć dopiero na miejscu. Zgodzili się jednak, żeby uprowadzenie ofiary odbyło się w nocy, a nie o świcie, w chwili prowadzenia jej na stos; wtedy już żadna siła ludzka nie zdoła jej ocalić.

Pan Fogg ze swymi towarzyszami oczekiwał nadejścia nocy; jak tylko się ściemni, obejdą dokoła świątynię. Według zwyczaju Hindusi, po spożyciu hang, napoju z opium zmieszanego z wywarem z konopi, zapadli w głęboki sen. Można więc było ostrożnie prześliznąć się obok nich do samej świątyni. Cicho, bez szmeru przesuwali się odważni ludzie przez las. Po dziesięciu minutach dotarli brzegu małej rzeczki i tu przy świetle pochodni zauważyli stos narąbanego drzewa. Był to stos z drzewa sandałowego, skropionego pachnącymi olejkami. Na nim leżały zabalsamowane zwłoki starego radży. O sto kroków od stosu znajdowała się świątynia, której wieże wznosiły się ponad wierzchołki drzew.

– Chodźcie – rzekł cicho przewodnik.

Nasi znajomi, poprzedzani przez Parsa, zaczęli posuwać się przez wysoką trawę. Panowała głęboka cisza. Po paru chwilach, w miejscu, gdzie las się przerzedzał, przewodnik się zatrzymał. Kilka pochodni oświetlało to miejsce.

Jak na polu bitwy, podobni do trupów, leżeli na ziemi pogrążeni w głębokim upojeniu, mężczyźni, kobiety i dzieci. Tu i ówdzie odzywały się jęki.

W głębi, w masie drzew, rysowała się świątynia Piladżi. Ale ku największemu rozczarowaniu przewodnika okazało się, że drzwi świątyni strzeże straż z bronią w ręku. Można było przypuszczać, że wewnątrz kapłani również czuwali. Widząc, że nie sposób dostać się do wnętrza, nasi śmiałkowie zawrócili i stojąc w cieniu, cicho rozmawiali.

– Poczekajmy – rzekł generał – dopiero ósma, możliwe, że strażnicy pogrążą się we śnie.

– To bardzo możliwe – odparł Pars.

Położyli się pod drzewami i wyczekiwali. Jak nieskończenie powoli wlókł im się czas. Przewodnik od czasu do czasu oddalał się, by zbadać sytuację. Strażnicy ciągle czuwali i trudno było przypuszczać, że kiedykolwiek zasną. Trzeba więc było posłużyć się innym sposobem i dostać się do wnętrza przez otwór wybity w murze. Najpierw jednak należało zbadać, czy kapłani strzegą swej ofiary równie pilnie jak strażnicy wejścia. Umówiwszy się ostatecznie, jak postąpić, przewodnik wraz z towarzyszami udali się w drogę i po zatoczeniu sporego kręgu dotarli do tylnej części świątyni.

Około wpół do pierwszej przybyli do stóp muru. Z tej strony nie było żadnej straży, nie było tu też ani drzwi, ani okien.

Noc była zupełnie ciemna. Księżyc, otulony w gęste mgły, opuścił horyzont.

Nie wystarczyło jednak dotrzeć do muru; trzeba było zrobić w nim otwór, a nasi znajomi nie mieli żadnych narzędzi oprócz scyzoryków. Na szczęście mur sklecono z cegieł i drzewa, więc nietrudno było go przedziurawić.

Po wyjęciu pierwszej cegły robota szła coraz łatwiej. Przy pracy zachowywano jak największą ostrożność. Przewodnik z jednej, Obieżyświat z drugiej strony wyciągali cegłę po cegle. Uzyskano już dość spory otwór, gdy nagle z wnętrza świątyni rozległ się krzyk, na który prawie jednocześnie odpowiedziano z zewnątrz. Obieżyświat i przewodnik przerwali pracę. Czyżby ich odkryto? Rozsądek nakazywał oddalić się, co też wszyscy czterej zaraz zrobili. Schroniwszy się w gęstwinie, oczekiwali, aż hałas ucichnie, by na nowo zabrać się do dzieła. Lecz, o zgrozo, oto na tyłach świątyni rozstawiono straże, uniemożliwiając wszelkie zbliżenie się.

Trudno sobie wyobrazić zniechęcenie naszych śmiałków wobec takiego obrotu sprawy. Jak ratować ofiarę, nie mogąc się do niej przedostać?

Pan Cromarty gryzł palce, zrozpaczonego Obieżyświata przewodnik ledwie zdołał uspokoić, tylko pan Fogg zachował równowagę, nie zdradzając swych uczuć.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak odejść? – spytał półgłosem generał.

– Niech pan poczeka – odezwał się pan Fogg. – Przecież w Allahabadzie muszę być dopiero jutro przed dwunastą.

– Lecz czego się pan spodziewa? – odparł Franciszek Cromarty. – Za parę godzin zacznie dnieć, a wtedy…

– Szczęśliwa sposobność może się nadarzyć w ostatniej chwili.

Generał brygady chciałby w tej chwili umieć czytać w duszy pana Fogga. Na co liczył ten chłodny Anglik? Czyżby miał w ostatniej chwili rzucić się ku młodej kobiecie i wyrwać ją z rąk katów? Byłoby to szaleństwo! W każdym razie postanowił czekać na koniec tej strasznej sprawy.

Przewodnik zaprowadził swych towarzyszy na przeciwny koniec polany, skąd ukryci w gęstwinie drzew mogli obserwować śpiący tłum.

Tymczasem Obieżyświat, usadowiwszy się wśród dolnych konarów drzewa, zaabsorbowany był jedną myślą, która mignąwszy mu z początku w umyśle lotem błyskawicy, utkwiła następnie mocno w głowie, nie dając mu spokoju. Z początku mówił do siebie: „Co za szaleństwo!”, lecz potem powtarzał ciągle: „A dlaczegóżby nie? Może to jedyny środek na takie bydlęta”.

W takiej mniej więcej formie wyrażała się ta myśl i ciągle nią zajęty, Obieżyświat zręcznie jak małpa zsunął się na najniższe gałęzie drzewa, których końce zwisały tuż nad polaną.

Godziny mijały, zaczęło dnieć. Zbliżała się krytyczna chwila. Senne, na wpół martwe tłumy, zaczęły się ożywiać. Rozległy się uderzenia bębna, krzyki i śpiewy. Wybiła godzina śmierci nieszczęsnej ofiary.

Drzwi świątyni otworzyły się i pośrodku jasnego światła wydobywającego się z wnętrza panowie Fogg i Cromarty wyraźnie widzieli dwóch kapłanów wlokących biedną kobietę.

 

Zdawało im się nawet, że nieszczęsna, idąc za głosem instynktu samozachowawczego, stara się przezwyciężyć odurzenie i usiłuje wyrwać się z rąk swych katów.

Pan Cromarty, któremu na ten widok ścisnęło się serce, schwycił konwulsyjnym ruchem rękę pana Fogga i… poczuł, że tkwi w niej nóż!

Między dzikimi zapanował ruch. Młodą kobietę, omdlałą od kadzideł z konopi, prowadzono przez tłumy fakirów śpiewających pobożne pieśni.

Phileas Fogg i jego towarzysze, zmieszawszy się z tłumem, znaleźli się wkrótce o pięćdziesiąt kroków od stosu, na którym spoczywało ciało radży. Obok trupa, nieruchoma, na wpół martwa, leżała nieszczęśliwa ofiara.

Zbliżono pochodnie do stosu i drzewo, przesiąknięte oliwą, zajęło się jasnym płomieniem. W tej chwili Cromarty i jego towarzysz przemocą zatrzymywali pana Fogga, który w szlachetnym szale chciał dopaść stosu. Silnie ich odepchnąwszy, już miał wykonać swój zamiar, gdy cały obraz nagle się zmienił. Rozległ się straszny krzyk i zebrany tłum z wielkim przerażeniem rzucił się na ziemię. Stary radża więc wcale nie umarł; widziano wyraźnie, jak podniósłszy się ze swego miejsca, straszny jak upiór, schwycił w swe ramiona swą młodą żonę i przesuwając się jak duch, przez obłoki dymu wynosił ją ze stosu.

Fakirzy, straże, kapłani w śmiertelnym strachu padli na ziemię, nie śmiąc podnieść oczu na ten cud.

Silne ramiona unosiły omdlałą postać młodej kobiety. Panowie Cromarty i Fogg stali jak wryci, nie wiedząc, co myśleć, przewodnik spuścił głowę. Zmartwychwstały zbliżył się tymczasem do pana Fogga i jego towarzyszy i wyszeptał: „Uciekajmy!”.

Był to Obieżyświat, który przez obłoki dymu przecisnął się do stosu. On to, korzystając z panującej jeszcze ciemności, wydarł śmierci młodą kobietę, to on z niesłychanym męstwem, wystawiając swoje życie na próbę, przechodził przez sparaliżowane strachem tłumy.

W jednej chwili usadowiono się na szerokim grzbiecie słonia i poczciwe zwierzę uniosło ich w szybkim pędzie. Ale szybko krzyk, wycia i wystrzelone w ślad za nimi kule powiadomiły ich, że poznano się na podstępie. Rzeczywiście, ochłonąwszy z przerażenia, zauważyli przy świetle płonącego stosu ciało starego radży. Nieobecność Aoudy kazała domyślać się porwania. Strażnicy, ruszywszy w ślad za nimi, strzelali z karabinów, ale nasi rabusie umknęli już daleko, tak że ani kule, ani strzały dosięgnąć ich nie mogły.

41stoicyzm – kierunek filozoficzny zalecający sumienność w obowiązkach, zachowanie umiaru i spokoju wewnętrznego niezależnie od okoliczności zewnętrznych, zapoczątkowany w III w. p.n.e. w Atenach przez Zenona z Kition. [przypis edytorski]
42radża – tytuł lokalnego władcy w Indiach. [przypis edytorski]
43bramin – kapłan hinduski. [przypis edytorski]
44tam-tam – tu: odmiana gongu, azjatycki instrument muzyczny w postaci zawieszanej pionowo metalowej tarczy, w którą uderza się pałką o miękkiej główce. [przypis edytorski]
45ochra – naturalny barwnik z żółtej lub brunatnej glinki. [przypis edytorski]
46wóz Juggarnauta (z sanskr. Dźagannath: Pan Świata) – używany podczas corocznych procesji ogromny wóz z posągiem boga Kryszny. Rzekomy zwyczaj rzucania się wiernych pod koła tego pojazdu wzmiankuje XIV-wieczne dzieło podróżnicze Johna Mandeville'a. [przypis edytorski]