Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przechadzka po równinie

Celka ta, właściwie mówiąc, była arsenałem i szatnią „Nautilusa”. Z tuzin przyrządów nurkowych, rozwieszonych na przepierzeniu, oczekiwał wybierających się na przechadzkę.

Ujrzawszy je, Ned Land okazał widoczny wstręt do przywdziania tego ubioru.

– Ależ, mój dzielny Nedzie – rzekłem – lasy wyspy Crespo są to lasy podmorskie.

– Tak… – mruknął oszczepnik, widząc rozwiane swoje marzenia o świeżym mięsie. – I pan się w to, panie Aronnax, ubierzesz?

– Trzeba, mości Nedzie.

– Wolno panu – odrzekł, wzruszając ramionami. – Ja zaś, jeżeli mnie gwałtem nie zmuszą, nie włożę tego za nic w świecie.

– Nie będę cię zmuszać, mości Nedzie – odezwał się kapitan Nemo.

– A Conseil czy się odważy? – zapytał Ned.

– Ja wszędzie pójdę za panem – odparł Conseil.

Na zawołanie kapitana przybyło dwu ludzi z załogi, żeby nam pomóc do przywdziania tych ciężkich, nieprzemakających sukien zrobionych bez szwu z kauczuku i przyrządzonych w ten sposób, żeby zdołały wytrzymać wysokie ciśnienie. Rzekłbyś, że to zbroja zarazem giętka i mocna. Składała się z kaftana i spodni zakończonych grubym obuwiem z ołowianymi podeszwami. Tkanina kaftana nasadzona była miedzianymi blaszkami, które opancerzały pierś, chroniły ją od parcia wód i dozwalały płucom swobodnie działać; rękawy kończyły się w kształcie giętkich rękawiczek niekrępujących bynajmniej poruszeń ręki.

Co za ogromna różnica pomiędzy tym udoskonalonym przyrządem a niekształtnymi przyborami nurkowymi, jak np. korkowe pancerze, kaftany bez rękawów, suknie morskie, skrzynie – wynalezionymi i używanymi w XVIII wieku.

Kapitan Nemo, jeden z jego towarzyszów, rodzaj olbrzyma posiadającego zapewne ogromną siłę, Conseil i ja – oblekliśmy się wkrótce w owe suknie nurkowe. Pozostawało już tylko wsunąć głowę w metalową banię. Poprosiłem jednak przedtem kapitana, by mi pozwolił obejrzeć nasze strzelby.

Jeden z załogi „Nautilusa ”podał mi pojedynkę z dużą, a wewnątrz pustą kolbą ze stalowej blachy. Kolba ta służyła za zbiornik zgęszczonego powietrza, które klapka otwierająca się za pociągnięciem kurka wpuszczała do metalowej lufy. Pudełko na kule, wyżłobione w kolbie, zawierało dwadzieścia pocisków elektrycznych, które za pomocą sprężyny same wsuwały się w lufę. Po każdym wystrzale broń była zaraz nabita.

– Kapitanie Nemo – rzekłem – jest to broń doskonała i łatwa w użyciu. Rad bym co żywo ją wypróbować. Lecz jakże dostaniemy się na dno morza?

– W tej chwili, panie profesorze, „Nautilus” spoczywa na dnie dziesięć metrów pod wodą i pozostaje nam tylko wyruszyć.

– Ale jak przyjdziemy?

– Zobaczysz pan.

Kapitan Nemo włożył głowę w metalową banię. Conseil i ja zrobiliśmy to samo, słysząc, jak Kanadyjczyk życzył szyderczo „szczęśliwych łowów”. Górna część naszej odzieży zakończona była podziurkowanym miedzianym kołnierzem, do którego przyśrubowywano metalowy szyszak. Trzy wycięte w nim otwory opatrzone grubymi szkłami dozwalały widzieć w każdym kierunku, przy obrocie głowy wewnątrz bani. Po przymocowaniu hełmu jak należy przyrządy Rouquayrola zaczęły natychmiast działać i, co do mnie, oddychałem zupełnie dobrze.

Z lampą Ruhmkorffa zawieszoną u pasa i z fuzją w ręku, gotów byłem do drogi. Wyznam jednak otwarcie, że w tym ciężkim odzieniu i przykuty do pomostu ołowianymi podeszwami nie zdołałbym postąpić kroku.

Ale wypadek ten był przewidziany, poczułem, że mnie popchnięto do małego, przyległego do szatni pokoiku. Towarzysze moi, również popychani, postępowali za mną. Usłyszałem, jak się zamknęły za nami drzwi opatrzone w szczelne zasuwy i ogarnęła nas głęboka ciemność.

Po kilku minutach obiło mi się o uszy przeraźliwe świśnięcie. Oczywiście, wpuszczono za pomocą rury z zewnątrz statku wodę, która zalewając nas, napełniła wkrótce cały pokój. Wówczas otworzyły się drugie drzwi z boku „Nautilusa” i ujrzeliśmy blade półświatło. W chwilę potem stąpałem po dnie morskim.

A teraz jakże mam skreślić wrażenia pozostałe mi z tej podwodnej przechadzki! Wyrazy są bezsilne na opowiedzenie tylu cudownych zjawisk. Skoro pędzel nawet niezdolny jest oddać w zupełności właściwych płynnemu żywiołowi uroków, jakżeby pióro mogło temu podołać?

Kapitan Nemo szedł naprzód, a towarzysz jego postępował o kilka kroków za nami. Conseil i ja trzymaliśmy się obok siebie, jak gdyby wymiana słów przez nasze metalowe skorupy była możliwa. Nie czułem już ciężaru mej odzieży, obuwia, zbiornika z powietrzem, ani nawet tej grubej bani, w której głowa moja kołatała się jak migdał w łupinie. Wszystkie te przedmioty zanurzone w wodzie traciły część swej wagi równą wadze wypychanego przez nie płynu – i było mi bardzo wygodnie z tym prawem fizycznym odkrytym przez Archimedesa. Przestałem być ociężałą masą i posiadałem swobodę ruchów względnie nawet dość znaczną.

Jasność oświetlająca grunt na trzydzieści stóp pod powierzchnią oceanu zadziwiła mnie swoją mocą. Promienie słoneczne z łatwością przenikały wskroś wodną masę, rozpraszając jej zabarwienie. Rozróżniałem wyraźnie przedmioty w odległości stu metrów. Dalej nieco tło ich nieznacznie i stopniowo zaciemniało się ultramarynową barwą, błękitniało w oddali i zacierało w mglistej pomroce. Naprawdę otaczająca mnie woda zdawała się rodzajem powietrza gęstszego od naszej atmosfery ziemskiej, lecz niemal równie przezroczystego. Nad sobą widziałem spokojną powierzchnię morza.

Szliśmy po drobniutkim, gładkim piasku, niepomarszczonym, jak piasek wybrzeży noszący ślady kołysania się fali. Lśniący ten kobierzec, istny reflektor, z zadziwiającą siłą odbijał promienie słońca – i stąd to pochodził ów niezmierny blask przenikający wszystkie atomy płynu. Czy uwierzą mi, gdy powiem, że w tej trzydziestostopowej głębinie widziałem tak wyraźnie jak wśród jasnego dnia na ziemi?

Przez kwadrans stąpałem po tym iskrzącym się piasku, posianym nieujętym pyłkiem muszel. Pudło „Nautilusa” zarysowane w kształcie długiej skały powoli znikało nam z oczu – ale latarnia jego w razie, gdyby ciemność nastała w wodzie, miała ułatwić nam powrót, roztaczając z niezmierną wyrazistością swoje promienie. Dla tych, którzy na lądzie tylko widzieli te żywe białawe smugi rysujące się wydatnie, efekt ten trudny jest do zrozumienia. Tam bowiem kurzawa nasycająca powietrze nadaje im pozór mgły świetlnej; ale na morzu i pod morzem rzuty elektrycznego światła rozchodzą się z niezrównaną czystością.

Szliśmy wciąż dalej, a rozległa, piaszczysta równina zdawała się nie mieć granic. Odgarniałem ręką zapadające za mną płynne zasłony, a ślad moich kroków zacierał się natychmiast pod ciśnieniem wody.

Wkrótce niektóre kształty przedmiotów zaledwie majaczących w oddali zarysowały się przed mymi oczyma. Ujrzałem na pierwszym planie skały zasłane najpiękniejszymi okazami zwierzokrzewów i stanąłem zdumiony zjawiskiem właściwym tylko podmorskiej otchłani…

Była wówczas godzina dziesiąta rano. Promienie słońca padały na powierzchnię fal pod kątem dosyć ukośnym i za dotknięciem ich światła, rozłożonego przez załamanie się jakby w pryzmacie, kwiaty, skały, odziomki, muszle mieniły się po brzegach siedmiu kolorami słonecznego widma. Był to cud, uroczystość dla oka – owa gra barwnych odcieni, istny kalejdoskop kolorów: zielonego, żółtego pomarańczowego, fioletowego, niebieskiego, błękitnego; słowem, cała paleta szalonego kolorysty. Czemuż nie mogłem podzielić się z Conseilem żywymi wrażeniami bijącymi mi do mózgu i współzawodniczyć z nim w okrzykach uwielbienia? Czemuż nie umiałem jak kapitan Nemo i jego towarzysz wymieniać swych myśli za pomocą umówionych znaków? Toteż w braku czego lepszego mówiłem sam do siebie; krzyczałem w miedzianem pudle zamykającym mi głowę, zużywając może na próżne wyrazy więcej powietrza, niż należało.

Na ten wspaniały widok Conseil również jak ja przystanął. Oczywiście wobec tylu rozlicznych okazów zwierzokrzewów i mięczaków dzielny chłopiec klasyfikował, wciąż klasyfikował. Polipy i jeżowce zalegały obficie grunt. Różne odmiany izyd, cornularie żyjące samotnie, pęki okulin dziewiczych oznaczanych dawniej nazwą białych korali, gąbkowate najeżone w kształcie grzyba, anemony lgnące żylastą koroną tworzyły kwiecisty ogród ubarwiony jeszcze porpitami strojnymi kryzką lazurowych macek, gwiazdami morskimi tworzącymi swe konstelacje na piasku i asteroptytami brodawkowymi mającymi pozór cieniuchnej koronki utkanej rękami najad, której festony kołysały się przy lekkim falowaniu wody sprawionym naszymi krokami. Z niekłamaną przykrością deptałem nogami te świetne gatunki mięczaków zalegających grunt tysiącami; owe spiralne pogrzebyki, młotki, donaksy opatrzone krzewistymi mackami, prawdziwie skaczące muszle, wartołki gruszkowate, czerwone kassydy, stromby białoskrzydłe i tyle innych tworów oceanu. Ale trzeba było iść – i szliśmy dalej, a tymczasem przepływały nam nad głowami gromady żegawnic, ciągnąc za sobą rozkołysane ultramarynowe macki; meduzy, których opalowe lub bladoróżowe parasole osłaniały nas od promieni słonecznych, i pelagie ogonkowe, które w ciemności posiały nam drogę fosforycznymi światełkami.

Przejrzałem wszystkie te dziwy na ćwierćmilowej przestrzeni, zatrzymując się ledwie na chwilę i zdążając za kapitanem Nemo, który mnie przyzywał skinieniem. Niezadługo zmieniła się natura gruntu. Po piaszczystej równinie nastąpił pokład lekkiego iłu zwany przez Amerykanów „oazą”, złożony wyłącznie z krzemistych lub wapiennych muszel. Następnie przebiegliśmy łąkę wodorostów, podmorskich roślin niewyrwanych jeszcze przez wodę i rozradzających się z niezmierną bujnością. Te gęsto splecione trawniki miękkie w dotknięciu stopą mogłyby iść o lepsze z najdelikatniejszymi dywanami utkanymi ręką człowieka. Zieloność rozścielająca się nam pod stopami rozwijała się jednocześnie ponad głowami. Lekka altana z roślin morskich zaliczonych do obfitej rodziny wodorostów, z której poznano już dwa tysiące gatunków, splatała się na powierzchni wód. Widziałem kołyszące się długie wstęgi fukusów, jedne kuliste, inne rurkowate, rośliny z gatunków wawrzynowatych, gałęzistych, a z cieniutkim liściem, palmowate, podobne do kaktusowych wachlarzy. Zauważyłem, że rośliny zielone trzymały się najbliżej powierzchni morza, a czerwone pośredniej głębokości, pozostawiając szarym i czarnym tworzenie ogrodów i klombów w odleglejszych warstwach oceanu.

 

Wodorosty te są prawdziwym cudem stworzenia, jednym z dziwów flory ogólnej. Rodzina ta wydaje zarazem najdrobniejsze i najogromniejsze na kuli ziemskiej rośliny. Jak bowiem naliczono czterdzieści tysięcy owych niedostrzeżonych odziomków na przestrzeni pięciu kwadratowych milimetrów, tak znowu widziano fukusy, których długość przechodziła pięćset metrów.

Upłynęło półtorej godziny od chwili opuszczenia „Nautilusa”. Było blisko południa. Poznałem to po pionowym padaniu promieni słonecznych, które przestały już łamać się. Czarodziejskie zjawisko barw niknęło powoli; szmaragdowe i szafirowe odcienie zatarły się na naszym widnokręgu. Szliśmy miarowym krokiem rozlegającym się z dziwnym rozgłosem po gruncie. Najmniejszy szelest rozchodził się z szybkością, do której ucho nie przywykło na lądzie. W rzeczy samej woda jest lepszym przewodnikiem głosu niż powietrze i ten przebiega w niej z poczwórną prędkością.

W tym miejscu grunt zniżył się znaczną pochyłością. Światło przybrało ton jednostajny. Doszliśmy głębokości stu metrów, znosząc wtedy ciśnienie dziesięciu atmosfer. Ale mój przybór nurkowy był tak wybornie urządzony, że nie doznałem żadnej dolegliwości. Uczułem tylko pewne stężenie stawów w palcach, lecz i to rychło minęło. Znużenie zaś po dwugodzinnej przechadzce w chomącie, do którego tak mało byłem przyzwyczajony, było żadne. Ruchy me z pomocą wody odbywały się z zadziwiającą łatwością.

Promień słońca dochodził jeszcze do tej głębokości, ale już słabo. Miejsce silnego blasku zajął zmrok czerwonawy, coś pośredniego pomiędzy dniem a nocą. Widzieliśmy jednak dostatecznie drogę przed sobą i nie było jeszcze potrzeby użyć przyrządu Rhumkorffa.

Naraz kapitan Nemo przystanął, czekając, aż się doń zbliżę – i wskazał mi ręką kilka brył czarnych, wystających w cieniu w niewielkiej odległości.

Las podmorski

Przybiliśmy nareszcie do krańca tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmiernej posiadłości kapitana Nemo. Dowódca uważał las za swoją własność i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie w pierwszych dniach stworzenia. Któż by zresztą mógł mu zaprzeczyć prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, co by z toporem w ręku przyszedł tu przerzedzać te ciemne gęstwiny?

Las podmorski tworzyły wielkie rośliny drzewne; gdyśmy się znaleźli pod jego szerokimi sklepieniami, uderzył mnie najpierw szczególny układ rozgałęzień, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem.

Ani jedna trawka wyściełająca dno, ani jedna z gałązek sterczących na drzewkach nie leżała, nie zginała się, nie rozciągała się według płaszczyzny poziomej. Wszystkie wystrzeliwały ku powierzchni oceanu. Najcieńsze włókienka sterczały prosto niby druty żelazne. Fukusy i pnące rośliny rozrastały się wyprężone i prostopadłe, odpowiednio do gęstości żywiołu, z którego powstały. Roślinność ta zwykle nieruchoma, odchylona ręką powracała natychmiast do pierwotnego położenia. Było to prawdziwe królestwo prostopadłości.

Wkrótce przywykłem do tego dziwnego układu i do względnej, otaczającej nas ciemności. Grunt w lesie usiany był ostrymi głazami, które trudno było omijać.

Flora podmorska wydała mi się dość kompletna, a nawet bogatsza od znajdującej się w strefach północnych lub zwrotnikowych, gdzie jej twory nie są tak liczne. Mieszałem z początku mimowolnie dwa królestwa: zwierzokrzewy z wodnymi porostami, zwierzęta z roślinami. Któż zresztą nie byłby się omylił? Fauna i flora tak blisko się stykają w tym podmorskim świecie! Uważałem, że te wszystkie twory królestwa roślinnego trzymały się gruntu nader powierzchownie. Pozbawione korzeni, obojętnie się zachowując względem ciał stałych, piasku, muszli lub kamieni, które je podtrzymują – rośliny podmorskie potrzebują od tych ciał tylko punktu podpory, nie zaś warunków żywotności, podstawę istnienia mając w wodzie, która je odżywia. Większa część roślin wypuszcza zamiast liści płatki fantastycznych kształtów, zabarwione pewną określoną gamą kolorów obejmującą różowy, karmin, zielony, oliwkowy, płowy i brunatny.

Ujrzałem tam znowu, ale już nie zasuszone jak okazy „Nautilusa”, bedłki rozwinięte jak wachlarz i niby wabiące do siebie wietrzyk ceramie szkarłatne, blaszecznice ze sterczącymi jadalnymi odrostkami, toiny nitkowate i wystrzelające na wysokość piętnastu metrów, bukiety acetabulów120 z łodygami rozrastającymi się u wierzchołka i mnóstwo innych roślin morskich zupełnie kwiatu pozbawionych. „Ciekawa anomalia, dziwny żywioł (oświadczył pewien dowcipny przyrodnik), w którym królestwo zwierząt kwitnie, a królestwo roślinne kwiatów jest pozbawione”.

Wśród tej roślinności rozmiarami przypominającej drzewa umiarkowanej strefy i pod jej wilgotnym cieniem gromadziły się prawdziwe krzaki żywych kwiatów: żywe płoty ze zwierzokrzewów, na których rozkwitały meandryny pręgowane krętymi, wyżłobionymi pasami, dzwonki żółtawe z przezroczystymi mackami, pęki zwierzo-kwiatów rozściełające się jak kępy traw, a dla dopełnienia złudzeń – ryby-muchy latające z gałązki na gałązkę jak rój kolibrów, żółte łuskoskrzele ze szczękami najeżonymi, z ostrą łuską, ryby latające jedno- i rozdzielnopłetwe zrywały nam się spod nóg niby stada bekasów.

Około pierwszej kapitan Nemo dał hasło do wypoczynku. Co do mnie, byłem z tego bardzo zadowolony. Wyciągnęliśmy się wszyscy w rodzaju altanki z alarii, których długie i cienkie paski dążyły w górę prosto jak strzały. Ta chwila wytchnienia wydała mi się rozkoszną. Do zupełnego uroku brakło jeszcze tylko rozmowy. Ale niepodobna było ani pytać, ani odpowiadać. – Przybliżyłem tylko moją wielką mosiężną głowę do głowy Conseila. Spostrzegłem błyszczące zadowoleniem oczy tego dzielnego chłopca, który na znak radości poruszył się w swej skorupie w najpocieszniejszy sposób.

Dziwiło mnie to, że po czterogodzinnej przechadzce nie doświadczałem bynajmniej gwałtownego głodu. Nie umiem powiedzieć, co mianowicie było przyczyną tego usposobienia żołądka. Ale za to uczułem nieprzezwyciężoną chęć do snu, co się zwykle zdarza wszystkim nurkom. Toteż wkrótce oczy mi się zamknęły za grubą szybą i wpadłem w głęboką senność, zwalczaną dotychczas tylko ruchem. Kapitan Nemo i dzielny jego towarzysz dali mi dobry przykład, wyciągnąwszy się także w łonie tego płynnego, przejrzystego kryształu.

Jak długo byłem pogrążony w uśpieniu?… Nie mógłbym ściśle oznaczyć – ale kiedym się obudził, zdawało mi się, że słońce nachyliło się ku widnokręgowi. Kapitan Nemo już wstał, a ja zacząłem się przeciągać, kiedy niespodziewane zjawisko postawiło mnie na nogi.

O kilka kroków od nas potworny pająk morski wysokości metra patrzał zezowatymi ślepiami i gotów był rzucić się na mnie. Jakkolwiek mój ubiór nurka był dość gruby i mógł mnie ochronić od ukąszeń tego zwierzęcia, nie mogłem przecież powściągnąć poruszenia zgrozy. Conseil i majtek „Nautilusa” przebudził się w tej chwili. Kapitan Nemo wskazał swemu towarzyszowi obrzydłego skorupiaka, który został powalony uderzeniem kolby; widziałem, jak straszne łapy tego potwora wiły się w ostatnich konwulsjach.

To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny – i że mój ubiór nie zawsze by mnie zasłonił od ich napaści. Dotychczas o tym nie pomyślałem, postanowiłem zatem mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był kresem naszej przechadzki: lecz omyliłem się, gdyż kapitan, zamiast powracać na statek, puścił się dalej jeszcze na tę zuchwałą wycieczkę.

Grunt obniżał się ciągle, ale po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie godzina trzecia, kiedyśmy doszli do doliny wyżłobionej między dwiema pionowymi, wysokimi opokami i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura zdawała się dotychczas zakreślić wycieczkom podmorskim człowieka.

Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej głębokości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przeniknąć nie mogą. A tu właśnie zupełna otaczała nas ciemność. O dziesięć kroków nic niepodobna było dostrzec. Szedłem po omacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo zastosował tu swój przyrząd elektryczny; towarzysz jego naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Zakręciwszy śrubki, połączyłem cewkę z wężem szklanym, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów.

Kapitan Nemo zapuszczał się coraz dalej w ciemne głębie lasu, którego zarośla rzedniały coraz bardziej. Uważałem, że życie roślinne prędzej ustawało niż zwierzęce. Rośliny morskie opuszczały już grunt coraz niewdzięczniejszy, a jeszcze niesłychaną mnogość zwierząt, zwierzokrzewów, stawowatych, mięczaków i ryb spotykaliśmy pod naszymi stopami.

Idąc, myślałem sobie, że światło przyrządu Ruhmkorffa przywabi niechybnie niektórych mieszkańców tych ciemnych otchłani. Ale jeśli się zbliżali, to zawsze na odległość dla myśliwych niedogodną. Parę razy nawet widziałem, jak kapitan Nemo zatrzymywał się i brał na cel, ale po chwili rozwagi opuszczał broń i szedł dalej.

Nareszcie około godziny czwartej skończyła się ta cudowna wycieczka. Ściana wspaniałej opoki, imponującej masą, stanęła przed nami; było to nagromadzenie olbrzymich głazów, potworne urwisko granitowe, z ciemnymi pieczarami, ale bez śladu krawędzi, której by się można było uchwycić.

Dotarliśmy do wybrzeży wyspy Crespo. Ziemia była przed nami.

Kapitan Nemo zatrzymał się nagle. Gwałtem wstrzymał nas w pochodzie i, mimo żem gorąco pragnął przebyć tę ścianę, trzeba było być posłusznym. Tu kończyły się posiadłości kapitana Nemo i granicy ich nie chciał przekroczyć. Z tamtej strony ciągnęła się ta część globu, po której nigdy już noga jego nie miała stąpać.

Zaczął się odwrót. Kapitan Nemo stanął znów na czele naszej gromadki i szedł zawsze bez wahania. Zdawało mi się dostrzegać, że inną drogą powracaliśmy do „Nautilusa”. Ta nowa droga, bardzo stroma, a zatem niezmiernie przykra, zbliżyła nas szybko do powierzchni morza. Jednakże ten powrót do warstw górnych nie był tak nagły, ażeby zmniejszenie się nacisku wody zbyt szybko nastąpiło, co by mogło nadwerężyć nasz organizm, dając powód do zaburzeń w nim, fatalnych w ogóle dla wszystkich nurków. Wkrótce światło się ukazało, stopniowo zwiększało się, a ponieważ słońce nisko już było na widnokręgu, łamiące się światło odbijało na brzegach różnych przedmiotów pierścień widmowy. Na głębokości dziesięciu metrów postępowaliśmy pośród mnóstwa małych rybek wszelkiego gatunku, liczniejszych i zwinniejszych niż ptaki w powietrzu; ale nie natrafiliśmy na żadną morską zwierzynę godną wystrzału. W tej chwili postrzegłem, jak broń kapitana, szybko do ramienia przyłożona, śledziła między krzakami ruchy jakiegoś przedmiotu. Nastąpił wystrzał, posłyszałem lekkie syknięcie, a potem zwierzę jakieś padło rażone strzałem o kilka kroków od nas.

Była to wspaniała wydra morska, enhydra, jedyny czworonóg wyłącznie morski. Wydra owa, długości metra i pięćdziesięciu centymetrów, musiała mieć ogromną wartość. Skóra jej, barwy brunatno-kasztanowatej z wierzchu, a srebrzysta pod spodem, daje to przepyszne futro, tyle poszukiwane na targach rosyjskich i chińskich: delikatność i połysk sierści nadawały jej cenę najmniej dwu tysięcy franków.

Podziwiałem to ciekawe zwierzątko ssące, z głową okrągłą, ozdobioną krótkimi uszami, z oczami okrągłymi i białymi wąsami jak u kota, a nogami płetwowatymi, uzbrojonymi w pazury, z puszystym ogonem. Ten mięsożerny czworonóg, ścigany z powodu swej cenności przez rybaków, staje się coraz rzadszy; obecnie schronił się do północnych okolic Oceanu Spokojnego, gdzie gatunek jego prawdopodobnie w zupełności z czasem wyginie.

Towarzysz pana kapitana Nemo podniósł zwierzę, przewiesił je przez ramię, następnie wszyscy znów ruszyli w drogę.

 

Godzinę całą szliśmy po piaszczystej płaszczyźnie, która często wznosiła się mniej niż na dwa metry od powierzchni morza. Widziałem wtedy własny obraz dokładnie odbity, rysujący się na odwrót, tak że ponad nami widać było taką samą gromadkę powtarzającą nasze ruchy i gesty z tą tylko różnicą, że postępowała głową na dół, a nogami do góry.

Zauważyłem jeszcze jedno zjawisko: przechodzenie dużych obłoków, szybko się zbierających i jeszcze szybciej się rozpraszających. Ale zastanowiwszy się lepiej, pojąłem, że te mniemane obłoki pochodziły od nierównej gęstości długich fal spodnich, i widziałem białą pianę zdobiącą połamane wierzchołki bałwanów. Potrafiłem nawet wyśledzić cienie wielkich ptaków przelatujących nad naszymi głowami; ślizgały się one szybko po powierzchni spienionego morza.

Przy tej sposobności byłem świadkiem jednego z najpiękniejszych strzałów, jaki kiedykolwiek wstrząsnął nerwami myśliwego. Wielki ptak o szerokich skrzydłach, wyraźnie z wody widzialny, szybując, zbliżał się do nas. Towarzysz kapitana Nemo wycelował i strzelił, kiedy ptak był już tylko o kilka metrów od powierzchni morza. Rażone zwierzę padło i ciężarem swym opuściło się aż do stanowiska myśliwego, który też zabrał zaraz swą zdobycz. Był to żaglościg najpiękniejszego gatunku, wspaniały okaz ptaków morskich.

Ten wypadek nie zatrzymał naszego pochodu. Przez dwie godziny szliśmy to po płaszczyznach piaszczystych, to po łąkach morszczyzny nader przykrych do przebywania. Co prawda umierałem ze zmęczenia, kiedy spostrzegłem światło rozpraszające ciemność wód w promieniu pół mili. Była to latarnia „Nautilusa”. Nim upłynie dwadzieścia minut, mieliśmy być na jego pokładzie, a tam spodziewałem się odetchnąć swobodnie, bo zdawało mi się, że mój zbiornik dostarcza mi powietrza bardzo już ubogiego w tlen. Ale nie liczyłem na spotkanie, które opóźniło nieco nasze przybycie.

Pozostałem o jakie dwadzieścia kroków w tyle, kiedy spostrzegłem kapitana Nemo wracającego nagle ku mnie. Silnie nachylił mnie ręką ku ziemi, a jego towarzysz to samo zrobił z Conseilem. Zrazu nie wiedziałem, co myśleć o tym niespodzianym napadzie, ale uspokoiłem się, widząc, że kapitan kładł się koło mnie i nie poruszał się wcale.

Leżałem więc na ziemi osłonięty krzakiem morszczyzny, kiedy, podniósłszy trochę głowę, spostrzegłem niezmierne masy przemykające się nad nami i rzucające światło fosforyczne.

Krew zastygła mi w żyłach! Poznałem grożące nam olbrzymie ryby żarłoczne. Była to para strasznych rekinów o wielkich ogonach, o mętnych i szklistych ślepiach; wydawały one materię fosforyczną przez dziurki około pyska poumieszczane. Co za potworne „świecące robaczki”, które potrafią w swych żelaznych szczękach zetrzeć na miazgę całego człowieka! Nie wiem, czy Conseil zajmował się ich klasyfikacją; co do mnie, przypatrywałem się ich srebrzystemu brzuchowi, paszczy straszliwej, najeżonej zębami, niekoniecznie z punktu naukowego. Obserwowałem raczej w charakterze ofiary niżeli naturalisty.

Na szczęście te żarłoczne zwierzęta niedobrze widzą. Przepłynęły, nie spostrzegłszy nas i musnąwszy zaledwie brunatnymi płetwami; uniknęliśmy cudem prawie niebezpieczeństwa nierównie straszniejszego niż spotkanie tygrysa w lesie. W pół godziny potem, kierując się smugą elektryczną, doszliśmy do „Nautilusa”. Zewnętrzne drzwi stały otworem, a kapitan Nemo zamknął je natychmiast po naszym wejściu do pierwszego pudła. Potem przycisnął sprężynę; usłyszałem działanie pomp wewnątrz statku i w kilka chwil potem pudło całkiem było próżne. Wtedy otworzyły się drzwi wewnętrzne i weszliśmy do garderoby.

120acetabule – prawdopodobnie nazwa potoczna dla rodzaju Acetabularia (łac.); rodzaj jednokomórkowych, jednojądrzastych glonów morskich. [przypis edytorski]