Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pod 47° 24' szerokości i 17° 28' długości

Wskutek tej burzy zostaliśmy odrzuceni na wschód. Wszelka nadzieja ucieczki do przystani Nowego Jorku lub Św. Wawrzyńca zniknęła. Biedny Ned, zrozpaczony, oddał się, jak kapitan Nemo, zupełnej samotności. Conseil i ja nie rozłączaliśmy się ani na chwilę.

Powiedziałem już, że „Nautilus” odsunął się na wschód. Powinienem był ściślej powiedzieć: na północo-wschód. Przez kilka dni błąkał się to na powierzchni, to pod falami – wśród ustawicznej mgły, tak strasznej dla żeglarzy. Mgły owe pochodzą głównie z tajania lodów, co utrzymują niezmierną wilgoć w atmosferze. Ileż to statków zginęło na tych przestworzach, chcąc rozpoznać niepewne ognie na brzegu! Ilu nieszczęść przyczyną stały się te mgły nieprzejrzane! Ileż to rozbić o skały! Ile okrętów wpadło na siebie, pomimo owych przybrzeżnych ogni ostrzegających świstawek i dzwonów na alarm!

Toteż dno tych mórz przedstawiało obraz pola walki, na którym spoczywali wszyscy zwyciężeni przez ocean: jedni starzy, już zamuleni, drudzy młodzi i odbijający światło naszej latarni w swoich żelaznych okuciach i miedzianych spodach. Pomiędzy nimi ileż to statków do szczętu przepadłych z całą załogą swoją i tłumami wychodźców, w owych niebezpiecznych miejscach, tak smutnie zapisanych w statystyce Przylądka Race, wyspy Św. Pawła, Cieśniny Belle-Ile, ujścia Św. Wawrzyńca. A ileż to ofiar od kilku lat dostarczały tym żałobnym kronikom towarzystwa okrętowe: Royal-Mail, Inmann, Montreal! „Solway”, „Paramatta”, „Hungarian”, „Kanadyjczyk”, „Anglo-Saxon”, „Humboldt”, „Stany Zjednoczone” – osiadłe na mieliźnie; „Arctic”, „Liończyk” – rozbite jeden o drugi; „Prezydent”, „Pacyfik”, „City-of-Glasgow” – zaginione z niewiadomych przyczyn. Smutne szczątki, wśród których „Nautilus”, przepływając, odbywał jakby przegląd umarłych.

Piętnastego maja byliśmy na południowym krańcu ławicy nowofundlandzkiej. Ławica ta jest wytworem odsepów morskich, ogromnym stosem organicznych szczątków przyniesionych bądź to od równika prądem Golf-Streamu, bądź od bieguna północnego tym przeciwprądem wody zimnej idącym wzdłuż brzegu amerykańskiego. Tam także gromadzą się błędne głazy (bloki erratyczne214), sprowadzane pękaniem lodów. Tam się utworzyła ogromna kostnica ryb, mięczaków i zwierzokrzewów, ginących tu miliardami.

Głębokość morza nad ławicą nowofundlandzką nie jest zbyt wielka; co najwięcej kilkaset sążni. Ale ku południowi wyżłabia się nagle znaczna wklęsłość, jama głębokości trzech tysięcy metrów. Tutaj rozszerza się Golf-Stream. Jest to rozlew jego wód. Traci na bystrości i temperaturze, lecz za to staje się morzem.

Z ryb, które „Nautilus” spłoszył swym przejściem, wymienię krążkopłetwa długości jednego metra, z czarniawym grzbietem, pomarańczowym brzuchem, dającego zbyt mało naśladowany przykład wierności małżeńskiej, dużego unernaka, rodzaj szmaragdowej mureny wybornego smaku, karraka z wielkimi oczyma, głową nieco do psiej podobną, szlamówki żyworodne, jak węże, babki pękate albo czarne kiełbie wielkości dwóch decymetrów, na koniec długoogonice, zwane tak od długiego ogona z srebrzystym połyskiem – szparkie215 ryby zapuszczające się daleko od mórz północnych.

Dostała się także w sieci śmiała, zuchwała, silna, muskularna ryba uzbrojona kolcami przy głowie i płetwach; prawdziwy niedźwiadek wielkości dwóch do trzech metrów, zacięty wróg szlamówek, miętusów i łososi; był to północny głowacz z szarym, gruczołkowatym ciałem i czerwonymi płetwami. Rybacy „Nautilusa” mieli niejaką trudność w opanowaniu tego stworzenia, które dzięki układowi swych nakrywek, chroniących organa oddechowe od osuszającego zetknięcia z atmosferą, może przez pewien czas żyć bez wody.

Wspomnę teraz dla pamięci boskiny, drobne rybki towarzyszące długo okrętom na morzach północnych, ostropyszczki właściwe wyłącznie północnemu Atlantykowi i raszki; zwracam też uwagę na miętusy, zwłaszcza na gatunek dorszów na tej niewyczerpanej ławicy nowofundlandzkiej.

Można by nazwać te dorsze górskimi rybami, bo Nowa Fundlandia jest w rzeczy samej podmorską górą. Gdy „Nautilus” utorował sobie drogę przez ich zbite gromady, Conseil nie mógł wstrzymać się od następującej uwagi:

– Ot! Dorsze – rzekł – a ja myślałem, że dorsze są płaskie jak flądry lub podeszwice.

– Jesteś naiwny! – zawołałem. – Dorsze są płaskie tylko w sklepie korzennym, gdyż widzisz je rozpłatane i wysuszone. Ale w wodzie są to ryby wrzecionowate jak mulety i kształt ich czyni je zdolnymi do wielkiej chyżości.

– Chcę panu wierzyć – odparł Conseil. – Co za chmara! Co za mrowisko!

– Eh! Mój przyjacielu, byłoby ich daleko więcej, gdyby nie ich wrogowie: raszki i ludzie… Wiesz ty, ile naliczono jajek z jednej samicy?

– Pozwólmy sobie – odpowiedział Conseil. – Pięćkroć sto tysięcy.

– Jedenaście milionów, przyjacielu!

– Jedenaście milionów! Nie, temu nigdy nie uwierzę, chyba bym je sam obrachował.

– Rachuj, Conseil, ale łatwiej ci pójdzie uwierzyć na słowo. Zresztą Francuzi, Anglicy, Amerykanie, Duńczycy, Norwegowie łowią dorsze krociami i gdyby nie zdumiewająca płodność tych ryb, zabrakłoby ich niezadługo w morzach. W samej tylko Anglii i Ameryce pięć tysięcy okrętów z osadą216 siedemdziesięciu pięciu tysięcy marynarzy użytych jest do połowu dorszów. Każdy okręt przywozi średnio czterdzieści tysięcy sztuk, co czyni dwadzieścia pięć milionów. Na brzegach Norwegii takiż sam rezultat.

– Zgoda – rzekł Conseil – zdaję się na pana. Nie będę już liczył.

– Czego?

– Jedenastu milionów jaj. Zrobię jednak jedną uwagę.

– Jakąż?

– Oto gdyby się wszystkie jajka wykluwały, dość byłoby czterech dorszów na zaopatrzenie Anglii, Ameryki i Norwegii.

Gdyśmy płynęli nad ławicą, widziałem dokładnie te długie linki opatrzone dwustu haczykami, które każda łódź tuzinami zapuszcza. Każda linka, zanurzona jednym końcem za pomocą małej kotwiczki, utrzymywała się drugim na powierzchni przymocowana do korka. „Nautilus” musiał przemykać się zręcznie wśród tej podwodnej sieci.

Zresztą niedługo gościł w tych uczęszczanych stronach. Posunął się do czterdziestego drugiego stopnia szerokości. Było to na wysokości portu St. John na Nowej Fundlandii i Hearts Content, gdzie kończy się kabel podatlantycki.

„Nautilus”, zamiast płynąć dalej na północ, zwrócił się ku wschodowi, jakby w kierunku toru telegraficznego, na którym spoczywa lina i którego częste sondowania dały niezmiernie dokładny profil.

Było to 17 maja, kiedy w odległości około pięciuset mil od Hearts Content i głębokości dwóch tysięcy ośmiuset metrów spostrzegłem leżącą na dnie oceanu linę. Conseil, nieuprzedzony o tym, wziął ją za ogromnego węża morskiego i gotował się według zwyczaju swego klasyfikować. Wyprowadziłem zacnego chłopca z błędu i chcąc go pocieszyć po tym zawodzie, opowiedziałem mu rozmaite szczegóły jej założenia.

Pierwszą linę zapuszczono między rokiem 1857 a 1858; po przesłaniu jednak około czterystu telegramów, przestała działać. W roku 1863 inżynierowie sporządzili nową, wynoszącą trzy tysiące czterysta kilometrów i ważącą cztery tysiące pięćset ton, która odpłynęła na słynnym „Great-Eastern”. Zamiar ten powtórnie się nie powiódł.

Otóż 25 maja „Nautilus”, zanurzony w głębokości trzech tysięcy ośmiuset trzydziestu sześciu metrów, znajdował się właśnie w tym miejscu, gdzie nastąpiło zerwanie, które zniweczyło całe przedsięwzięcie. Stało się to w odległości sześciuset trzydziestu ośmiu mil od brzegów Irlandii. O godzinie drugiej po południu spostrzeżono, że komunikacja z Europą ustała. Inżynierowie na statku postanowili przed wyciągnięciem z wody przeciąć linę i o jedenastej w nocy uszkodzona część została wydobyta. Nawiązano i spojono końce, po czym na powrót ją zatopiono. Po kilku dniach jednak zerwała się znowu i nie zdołano już wydostać jej z głębin oceanu.

Amerykanie nie dali się jednak zniechęcić. Śmiały Cyrus Field, promotor przedsięwzięcia, ryzykujący na nie cały swój majątek, ogłosił nowe zapisy, które niezwłocznie zostały pokryte. Urządzono nową linę w lepszych warunkach. Wiązka drutów przewodnich owinięta w gutaperkę, osłonięta została materacykiem z materii włókienniczej, zawartym w metalowym okuciu. Do dnia 13 lipca 1866 roku „Great-Eastern” wypłynął znowu na morze.

Zakładanie dokonywało się pomyślnie. Zdarzył się jednak następujący wypadek. Spostrzeżono parę razy przy rozwijaniu liny świeżo powbijane w nią gwoździe, widocznie w celu uszkodzenia jej rdzenia. Kapitan Anderson, oficerowie okrętu, inżynierowie – zebrali się i ogłosili, że jeśli winny schwytany zostanie na pokładzie, bez sądu wrzucony będzie do morza. Odtąd zbrodnicze to pokuszenie już się nie powtórzyło.

Dwudziestego trzeciego lipca „Great-Eastern” znajdował się już tylko o osiemset kilometrów od Nowej Fundlandii, gdy zatelegrafowano mu z Irlandii wiadomość o zawartym między Austrią i Prusami rozejmie, po bitwie pod Sadową. W dniu 27 dostrzegł wśród mgły port Hearts Content. Przedsięwzięcie zostało szczęśliwie dokonane, a pierwszą depeszą młoda Ameryka przesłała starej Europie te mądre, tak rzadko zrozumiane wyrazy: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli”.

 

Nie spodziewałem się zastać linę elektryczną w pierwotnym stanie, w takim, jak wyszła z warsztatów. Długi wąż pokryty szczątkami muszli, najeżony dziurkowcami, oblepiony był kamienistym osadem chroniącym go od dziurawiących mięczaków. Spoczywał spokojnie, wolny od morskich wstrząśnień, pod ciśnieniem sprzyjającym przebiegowi iskry elektrycznej, dochodzącej z Ameryki do Europy w trzydzieści dwie sekundy. Trwałość tej liny będzie zapewne wieczysta; zauważono bowiem, że gutaperkowa powłoka umacnia się w wodzie morskiej.

Zresztą w łożysku tym, tak szczęśliwie wybranym, lina nie zatapia się nigdy tak głęboko, aby zagrażało jej pęknięcie. „Nautilus” zapuszczał się za nią na najgłębsze dno, tj. na cztery tysiące czterysta trzydzieści jeden metrów pod wodą, a i tam leżała bez nazbyt silnego wyprężenia. Potem zbliżyliśmy się do miejsca wspomnianego już wypadku w 1863 r.

Dno oceanu tworzyło tu wąwóz szerokości 120 kilometrów, a tak głęboki, że gdyby osadzić w nim górę Mont-Blanc, to by wierzchołek jej nie wystawał z wody. Wąwóz ten zamyka na wschód pionowa ściana wysokości dwu tysięcy metrów. Przybyliśmy tam 28 maja i „Nautilus” znajdował się właśnie o sto pięćdziesiąt kilometrów od brzegów Irlandii.

Czy kapitan Nemo posunie się w górę, aby przybić do Wysp Brytyjskich? Nie. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu opuścił się na południe i zwrócił ku morzom europejskim. Okrążając Wyspę Szmaragdową, spostrzegłem na chwilę przylądek Clear i ognie latarni Fastenetu oświetlającej tysiące statków, które wypłynęły z Glasgow lub Liverpoolu.

Wówczas zastanowiło mnie ważne pytanie. Czy „Nautilus” poważy się wpłynąć na kanał La Manche? Ned Land, który zjawił się znowu od czasu, jak się zbliżano do ziemi, nie przestawał mnie wypytywać. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Kapitan Nemo był niewidzialny. Pozwoliwszy Kanadyjczykowi ujrzeć brzegi Ameryki – czyżby chciał teraz pokazać mu brzegi Francji?

Wszelako „Nautilus” opuszczał się ciągle ku południowi. Trzydziestego maja przeszedł na wprost Lands End pomiędzy najdalej wysuniętym cyplem Anglii i wyspami Scilly, pozostawiając je z prawego boku.

Gdyby zamierzał wejść do La Manche, musiałby skręcić stanowczo na wschód. Nie zrobił tego.

Przez cały dzień 31 maja „Nautilus” zataczał na morzu wciąż koła, które mnie mocno intrygowały. Zdawał się szukać jakiegoś miejsca, nie mogąc go bez pewnej trudności wynaleźć. W południe kapitan Nemo wyszedł sam na platformę, aby oznaczyć położenie statku. Nie przemówił do mnie ani słowa. Wyglądał posępniej niż kiedykolwiek. Cóż mogło tak go zasmucić? Czy bliskość brzegów europejskich? Czy przypomniał sobie porzuconą ojczyznę? Jakiegoż uczucia w takim razie doznawał – wyrzutów czy żalu? Ta myśl zalegała mi długo w głowie i miałem jakby przeczucie, że wkrótce przypadek zdradzi tajemnicę kapitana.

Nazajutrz, 1 czerwca, „Nautilus” odbywał też same ruchy. Widocznie szukał na oceanie pewnego punktu. Kapitan Nemo wyszedł jak dnia poprzedniego zmierzyć wysokość słońca. Morze było ciche, niebo czyste. W odległości ośmiu mil na wschód duży parowiec rysował się na linii widnokręgu. Nie powiewała za nim żadna flaga, nie mogłem więc rozpoznać jego narodowości.

Na parę minut przed przejściem słońca przez południk, kapitan Nemo wziął sekstant i obserwował z niezmierną ścisłością. Zupełnie spokojne fale ułatwiały mu to zajęcie. „Nautilus”, nieruchomy, nie kołysał się ani z przodu w tył, ani z boku na bok.

Byłem wówczas na platformie. Skończywszy swą obserwację, kapitan wyrzekł tylko jeden wyraz:

– Tutaj.

Po czym opuścił platformę. Czy widział ów parowiec, który zmienił swój kierunek i zdawał się do nas zbliżać? Nie wiem.

Wróciłem do salonu. Klapa się zamknęła i usłyszałem świst wody w zbiorniku. „Nautilus” zaczął zanurzać się po linii pionowej, bo zatrzymana śruba nie dawała mu żadnego ruchu.

W parę minut potem stanął w głębokości ośmiuset trzydziestu trzech metrów i spoczął na dnie.

Wówczas świetlny sufit salonu zagasł, odsunęły się zasłony i ujrzałem przez szyby morze oświetlone żywo na pół mili dokoła promieniami naszej latarni. Popatrzyłem z lewej strony, nie ujrzałem jednak nic więcej prócz niezmierzoności spokojnych wód.

Z prawego boku sterczała jakaś znaczna wypukłość, która zwróciła moją uwagę. Rzekłbyś, zwaliska przysłonięte warstwą białawych muszli jak płaszczem śniegu. Badając uważnie tę bryłowatość, zdawało mi się, że rozpoznaję zgrubiałe kształty pozbawionego masztów okrętu, który musiał zatonąć przodem. Smutny ten wypadek sięgał zapewne odległej epoki. Te szczątki, tak oblepione dziś wapnistym osadem wód, musiały przez długie lata przebywać na dnie oceanu.

Co to był za okręt? Dlaczego „Nautilus” grób jego odwiedzał? Czyż to nie burza zanurzyła ów statek pod wodę?

Nie wiedziałem, co o tym myśleć, gdy naraz usłyszałem obok siebie kapitana Nemo, mówiącego powolnym głosem:

– Niegdyś okręt ten nazywał się „Marsylianin”. Miał siedemdziesiąt cztery działa i spuszczony był na morze w 1762 r. W roku 1778, 13 sierpnia, dowodzony przez La Poype-Vertrieux'go, walczył mężnie z „Prestonem”. W roku 1779, dnia 4 lipca, znajdował się w eskadrze admirała d'Estaing przy wzięciu Grenady. W roku 1781, 5 września, uczestniczył w bitwie hrabiego de Grasse w zatoce Chesapeak. W r. 1794 rzeczpospolita francuska zmieniła mu nazwę. Szesnastego kwietnia tegoż roku połączył się w Brest z eskadrą Villaret Joyeuse, przeznaczoną do konwojowania zboża wiezionego z Ameryki pod dowództwem admirała Van Stabel. W dniach 11 i 12 prairiala II roku rzeczypospolitej eskadra ta spotkała okręty angielskie. Panie, mamy dziś 13 prairiala, 1 czerwca 1868 r. Siedemdziesiąt cztery lata temu, w tym samym dniu, w tym samym miejscu, pod 47° 24' szerokości i 17° 23' długości okręt ten po bohaterskiej walce, straciwszy trzy maszty, zalany na spodzie wodą, gdy trzecia część załogi jego poległa lub stała się niezdolna do boju, wolał pogrążyć się w morzu wraz z trzystu pięćdziesięciu sześcioma swymi marynarzami niż poddać się – i wywiesiwszy na rufie swą flagę, znikł pod falami przy okrzyku: „Niech żyje Rzeczpospolita”.

– To „Mściciel”! – zawołałem.

– Tak, panie! „Mściciel”! Piękne nazwisko! – wyszeptał kapitan Nemo, krzyżując ręce na piersiach.

Hekatomba

Sposób zimny zrazu, a potem gorączkowy, w jaki kapitan opowiadał historię patriotycznego statku, niespodziewana scena, której byłem świadkiem, ta nazwa „Mściciel”, której znaczenia nie mogłem nie pojmować, wszystko to głęboko przeniknęło mój umysł. Nie spuszczałem oczu z kapitana. Wyciągnął ręce ku morzu i rozpromienionym wzrokiem przypatrywał się kadłubowi chwalebnego okrętu. Być może, żem się nigdy dowiedzieć nie miał, kim jest ten kapitan Nemo, skąd pochodzi i do czego dąży – ale widziałem w nim coraz więcej człowieka obok uczonego. On i jego towarzysze zamknęli się w „Nautilusie” nie jako zwyczajne odludki, ale jako ludzie pielęgnujący uczucie potwornej, a jednak podniosłej nienawiści, której czas nie mógł osłabić. Czy ta nienawiść czyhała jeszcze na sposobność wywarcia zemsty? Niedaleka przyszłość miała na to pytanie odpowiedzieć.

„Nautilus” uniósł się z wolna ku powierzchni morza; kształty „Mściciela” zacierały się coraz bardziej dla oka i wkrótce lekkie kołysanie się było znakiem, żeśmy wypłynęli już zupełnie na powierzchnię morza.

W tej chwili dał się słyszeć głuchy odgłos. Spojrzałem na kapitana – ani się ruszył.

– Kapitanie! – zawołałem.

Nie odpowiedział ani słówka.

Opuściłem go więc i wyszedłem na wierzch statku; Conseil i Kanadyjczyk już tam byli.

– Co to za łoskot? – zapytałem.

Spojrzałem w kierunku spostrzeżonego poprzednio statku. Zbliżył się już do „Nautilusa”, a widać było, że wzmacniał swoją parę. Sześć mil jeszcze oddzielało go od nas.

– To huk działa – odpowiedział Ned Land.

– Co to jest za okręt?

– Z układu żagli i wysokości masztów – odpowiedział Kanadyjczyk – na pewno wnoszę, że to okręt wojenny. Ach, żeby też uderzył na nas i zatopił, jeśli trzeba będzie, tego przeklętego „Nautilusa”.

– Co on zrobi „Nautilusowi”! – odrzekłem – przecież nie będzie go gonił pod powierzchnią fal! Czy ma do niego strzelać na dno morza?

Kanadyjczyk zmarszczył brwi, przymrużył oczy i zaostrzywszy w ten sposób bystry swój wzrok, wpatrywał się przez pewien czas w okręt.

– Nie mogę rozpoznać, do jakiego kraju ten statek należy; nie wywiesił swej flagi. Ale zaręczam, że to jest statek wojenny, bo widzę długi znak (wimpel) przy głównym maszcie.

Może przez kwadrans przypatrywaliśmy się temu okrętowi, płynącemu prosto na nas. Nie przypuszczałem jednak, żeby z tego okrętu i w takiej odległości dojrzano nasz statek – tym mniej, żeby wiedziano o nim, że jest machiną podwodną.

Wkrótce Kanadyjczyk zapewnił mnie, że to jest wielki dwupokładowy pancernik wojenny z ostrogą. Gęsty dym wydobywał się z dwu jego kominów; na przodzie nie było flagi, a z powodu odległości nie można było dojrzeć, jakiego koloru jest jego znak, wąski jak wstążeczka.

Pancernik zbliżał się szybko. Jeśli kapitan Nemo przypuści go blisko, to może znajdziemy jaką sposobność do ujścia z naszej niewoli.

– Panie – rzekł Ned Land – niech tylko ten okręt zbliży się na milę, a rzucę się w morze i radzę panu to samo zrobić.

Nie odpowiedziałem na tę propozycję Kanadyjczyka i spoglądałem wciąż na okręt coraz ogromniejszy dla nas w miarę, jak się zbliżał. Niech sobie będzie jaki chce: angielski, francuski, amerykański, rosyjski, turecki – przyjmie nas niezawodnie na pokład, byleśmy się ku niemu zbliżyli.

– Niech sobie pan przypomni – mówił Conseil – że umiemy przecież trochę pływać; niech się zdadzą na mnie, już ja im pomogę zbliżyć się do okrętu, jeśli się zgodzą na to, żeby płynąć za Nedem.

Miałem coś odpowiedzieć, gdy biały obłoczek wytrysnął z przodu okrętu, a w kilka sekund potem coś ciężkiego, spadającego blisko „Nautilusa”, obryzgało wodą tylny jego koniec. Za chwilę posłyszałem huk.

– Co to? Strzelają do nas! – zawołałem.

– To jacyś dzielni ludzie – szepnął Kanadyjczyk.

– Widać, że nas nie biorą za rozbitków, którzy się przyczepili do szczątka statku.

– A to wybornie! – krzyknął Conseil, strzepując z siebie wodę, która wskutek nowej kuli bryznęła aż na niego. – Widać, że poznali narwala i do narwala strzelają.

– Ależ pewnie niezadługo spostrzegą, że to nie narwal, tylko ludzie – rzekłem.

– Kto wie, czy oni już tego nie spostrzegli i czy właśnie nie dlatego strzelają – odparł Kanadyjczyk, spoglądając na mnie.

Na te wyrazy rozjaśniło mi się w głowie. Tak, niezawodnie domyślili się, co to za jeden ten potwór podmorski. Ani wątpić, że przy spotkaniu się „Nautilusa” z „Abrahamem Lincolnem”, kiedy to Kanadyjczyk cisnął w niego oszczepem, kapitan Farragut poznał, że to nie narwal nadnaturalny, lecz daleko niebezpieczniejszy od niego statek podwodny. Niezawodnie więc szukano po wszystkich morzach straszliwego tego narzędzia zniszczenia.

Istotnie było ono straszliwe, jeśli, jak można było przypuszczać, kapitan Nemo używał „Nautilusa” do wywierania zemsty. I w ową noc, kiedy to uwięził nas w kajucie na Oceanie Indyjskim, musiał także uderzyć na jakiś statek. Ten człowiek, którego pochowano na cmentarzu koralowym na dnie morskim, był niezawodnie ofiarą uderzenia „Nautilusa” o tamten okręt. Tak, tak, niezawodnie – nie mogło to być nic innego! Wykryła się tedy część tajemniczego istnienia kapitana Nemo. Być może, że nie wiedziano, kto on jest; ale rządy sprzymierzyły się, by go ścigać, nie jako człowieka ekscentrycznego, ale jako nieprzyjaciela, który im nieubłaganą zaprzysiągł nienawiść.

Cała straszliwa przeszłość przedstawiła się memu umysłowi i zrozumiałem, że na zbliżającym się okręcie znajdują się nie przyjaciele nasi, ale wrogowie, którzy nie będą mieli dla nas miłosierdzia.

Tymczasem kule padały coraz gęściej dokoła. Niektóre uderzały prawie poziomo o powierzchnię wody i odbijając się od niej podskokiem, zapadały w morze w odległości znacznej od pierwszego zetknięcia się z morzem. Żadna jednak kula nie trafiła „Nautilusa”.

Okręt nie dalej już był od nas jak o trzy mile217; pomimo gęstych z niego strzałów, kapitan Nemo nie wyszedł na pokład. A przecież, gdyby która z rzucanych na nas ogromnych kul stożkowatych, przebijających najgrubsze pancerze okrętowe, uderzyła w „Nautilusa” i w punkt nieszczęśliwy dla niego, zraniłaby go śmiertelnie.

 

– Do tysiąca szatanów! – zawołał wówczas Kanadyjczyk – Spróbujmy się ratować! Dawajmy znaki, żeby wiedzieli przecie, że tu są ludzie.

I zaczął chustką machać w powietrzu. Ale ledwie zaczął, gdy go przygniotła ręka żelazna i Kanadyjczyk mimo swej ogromnej siły upadł na pomost.

– Nędzniku! – zawołał kapitan. – Chcesz, żebym cię nadział na ostrogę „Nautilusa” wprzód, nim ją w ten okręt zapuszczę?

Strach było słuchać głosu kapitana, straszniej jeszcze patrzeć na niego! Blady był, bo cała krew zbiegła mu do serca, którego bicie chyba musiało ustać na chwilę. Źrenice ściągnęły mu się okropnie; już nie mówił, ale ryczał. Podawszy ciało naprzód, dławił ręką ramię Kanadyjczyka. Puścił go na koniec i zwracając się do okrętu wojennego, z którego kule padały wokoło, zawołał potężnym swym głosem:

– Więc ty wiesz, sługo nienawistnej przemocy, kto ja jestem! I ja nie potrzebuję widzieć twej flagi, żeby cię poznać. Czekaj! Pokażę ci moją!

I rozwinął na przodzie swego statku czarną banderę, taką samą, jaką zatknął na biegunie południowym.

W tej chwili jedna z kul uderzyła ukośnie w „Nautilusa”, nie zrobiwszy mu żadnej szkody, odbiła się od niego i przelatując blisko kapitana, upadła w morze.

Kapitan Nemo wzruszył ramionami, a zwracając się do mnie – rzekł krótko:

– Zejdź pan i wy zejdźcie.

– Panie – zawołałem – więc pan uderzysz na ten okręt?

– Panie! Zatopię go – była odpowiedź kapitana.

– Pan tego nie zechcesz zrobić! – odparłem.

– Zechcę zrobić i zrobię – rzekł kapitan zimno. – Nie waż się pan sądzić mego postępowania. Fatalność chce, byś pan zobaczył to, czego nie powinien byś widzieć. Zaczepiono mnie, moja odpowiedź będzie straszna. Zejdź pan.

– Co to jest za okręt?

– Pan nie wiesz! tym lepiej; przynajmniej to jedno tajemnicą będzie dla was. Schodźcie!

Trzeba było być posłusznym. Z piętnastu majtków otaczało kapitana i z nieubłaganą nienawiścią patrzyli na zbliżający się statek. Widać było, że jednakowa chęć zemsty wszystkich przejmowała. Schodziłem z pokładu w chwili, gdy nowa kula otarła się o kadłub „Nautilusa”, a kapitan zawołał:

– Strzelaj, głupcze! Ciskaj bezpożytecznie swe kule! Nie unikniesz ostrogi „Nautilusa”! Ale nie w tym miejscu masz zginąć; twój kadłub nie skala schronienia, w którym spoczywają chwalebne szczątki „Mściciela”.

Poszedłem do kajuty; kapitan i jego pomocnik zostali na pokładzie, ale śruba wprowadzona została w ruch pośpieszny. „Nautilus” szybko się oddalał i wkrótce już kule z okrętu nie mogły go dosięgnąć. Wciąż jednak nas ścigał. Kapitan Nemo trzymał się w jednakowej od niego odległości.

Około czwartej popołudniu nie mogłem dać sobie rady z niepokoju i niecierpliwości i poszedłem ku głównym schodom. Wyjście na pokład otwarte było, więc wyjrzałem. Kapitan Nemo przechadzał się niespokojnie i patrzył niekiedy na okręt odległy o jakie sześć mil. W pośpiesznym swym biegu „Nautilus” wiódł za sobą okręt ku wschodowi. Czemuż go nie atakował? Może się wahał.

Chciałem jeszcze raz spróbować, czy mi się nie uda odwieść kapitana od jego zamiarów. Ale nakazał mi milczenie, mówiąc:

– Spełniam moje prawo, wykonywam sprawiedliwość. Jestem prześladowany, a tam jest prześladowca! Za jego to sprawą straciłem wszystko, com kochał i czcił: ojczyznę, żonę, dzieci, ojca i matkę, i braci – wszyscy zginęli! A tam jest wszystko, czego nienawidzę! Więc milcz!

Ostatni raz spojrzałem na okręt wojenny wzmagający swą parę – i poszedłem do Neda i Conseila.

– Trzeba uciekać – zawołałem.

– Dobrze – odparł Kandyjczyk. – Co to jest za okręt?

– Nie wiem – odpowiedziałem – w każdym razie lepiej zginąć z nim razem niż zostać wspólnikiem odwetu, którego słuszność nie jest nam wiadoma.

– I ja tak myślę – odparł zimno Ned Land. – Czekajmy, aż noc zapadnie.

Nadeszła wreszcie noc. Na naszym statku głębokie panowało milczenie. Z kompasu widziałem, że „Nautilus” nie zmienił swego kierunku; śruba jego tłukła o fale z jednakową zawsze szybkością. Płynął po powierzchni morza, kołysząc się lekko to w tę, to w ową stronę.

Postanowiliśmy, ja i moi towarzysze, uciec z „Nautilusa” wówczas, gdy okręt o tyle się do nas zbliży, że będą mogli znajdujący się na nim ludzie słyszeć nas lub widzieć – bo księżyc mający jeszcze trzy dni do pełni świecił wspaniale. Jeśli dostawszy się na pokład owego okrętu, nie zdołamy go uchronić od oczekującego go losu, przynajmniej uczynimy, co nam okoliczności będą nakazywały. Niejednokrotnie mi się zdawało, że „Nautilus” zabiera się do ataku; ale on tylko pozwalał przybliżyć się nieprzyjacielowi i znów śpiesznie uciekał.

Część już nocy przeszła bez żadnego wypadku. Szukaliśmy sposobności do wykonania naszego postanowienia, ale wobec wzruszenia, jakie nas przejmowało, bardzo mało mówiliśmy z sobą. Ned Land chciał się rzucić w morze, alem go powściągnął. Zdawało mi się, że „Nautilus” zechce uderzyć na ścigający go okręt na powierzchni – a wówczas ucieczka nasza nie tylko możebna będzie, ale i łatwa.

Nad ranem około trzeciej, niespokojny o to, co zajdzie, wyszedłem na pokład.

Kapitan Nemo nie zeszedł z platformy; stał od przodu, przy swej fladze powiewającej nad głową tego człowieka wpatrującego się w okręt. Wzrok jego niesłychanie był natężony; wzrok ten zdawał się przyciągać okręt, obezwładniać go i prowadzić za „Nautilusem”, jakby ten ostatni był holownikiem.

Księżyc był wówczas na południku; Jowisz świecił na wschodzie. Wśród ciszy przyrody niebo i ocean zdawały się współubiegać o to, które z nich spokojniej się zachowa. Księżyc przeglądał się w morzu jak w najpiękniejszym zwierciadle. Patrząc na tę ciszę i na ten spokój głęboki żywiołów, porównywałem je w myśli z namiętnościami ożywiającymi ludzi płynących w owej chwili po gładkiej powierzchni morza i drżenie mnie przenikało.

Okręt znajdował się o dwie mile od „Nautilusa”. Zbliżył się, płynąc ciągle za światłością fosforyczną, bijącą z naszego statku. Widziałem na okręcie jego latarnię zieloną, czerwoną i trzecią białą, zawieszoną na przodowym maszcie. W chwiejnym odblasku tych świateł widać było umasztowanie okrętu i buchające potężne ogniska pod jego kotłami. Snopy iskier, kawałki węgla rozżarzonego wyskakiwały z kominów okrętu i rozświecały atmosferę nad nim.

Do szóstej rano pozostałem na pokładzie „Nautilusa”. Kapitan Nemo nie zdawał się mnie widzieć. Okręt był od nas już tylko o półtorej mili: ze światłem dziennym wznowił do nas strzelanie. Widocznie zbliżała się chwila, w której „Nautilus” uderzy na przeciwnika; a wówczas ja i moi towarzysze opuścimy na zawsze tego człowieka, na którego nie śmiałem wydać wyroku.

Miałem właśnie zejść do wnętrza statku, żeby podzielić się myślami mymi z Nedem i Conseilem, gdy porucznik wyszedł na pokład, a z nim wielu żeglarzy. Kapitan Nemo albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć. Ludzie ci zaczęli niejako przygotowywać statek do walki; przygotowania te zaś były bardzo proste i nieliczne. Zdjęto balustradę drucianą, otaczającą platformę; klatki, w których się mieściła latarnia i sternik, zostały tak wsunięte w głąb statku, że prawie z niego nie wystawały. Powierzchnia tego długiego cygara żelaznego nie przedstawiała zatem nic, czym by się mógł o coś zaczepić.

Poszedłem do salonu. „Nautilus” trzymał się ciągle na powierzchni. Światło poranne wciskało się w płynne warstwy wód. Niekiedy, przy pewnym kołysaniu się fal, szyby zalewała czerwona jasność wschodzącego słońca.

To wstawał straszny ów dzień 2 czerwca.

O godzinie 5 log218 wskazywał, że „Nautilus” płynie wolniej. Widocznie pozwalał okrętowi zbliżyć się do siebie; zresztą i huk strzałów coraz wydatniej słyszeć się dawał. Kule orały otaczającą nasz statek wodę, wciskając się w nią z dziwnym jakimś świstaniem!

– Moi przyjaciele – rzekłem – nadeszła chwila działania; uściśnijmy sobie ręce i oddajmy się boskiej opiece.

Ned Land był zdecydowany, Conseil spokojny, ja zaś podniecony nerwowo, zdolny zaledwie panować nad sobą.

Przeszliśmy do biblioteki. W chwili, gdym otwierał drzwi prowadzące ku głównym schodom, usłyszałem, że wyjście na zewnątrz zamykano nagle. Kanadyjczyk rzucił się ku schodom, alem go zatrzymał. Dobrze znany nam odgłos dał się słyszeć; to woda zapełniała zbiorniki statku. Toteż po chwili „Nautilus” zagłębił się na kilka metrów pod powierzchnię morza.

Za późno zatem było już brać się do tego, cośmy zamierzali. „Nautilus” nie myślał uderzyć na powierzchni, bo tam pancernik okryty był pancerzem nie do przebicia; chciał więc uderzyć na niego pod powierzchnią wody, gdzie skorupa żelazna nie osłaniała już ścian okrętu.

Byliśmy więc znów więźniami, świadkami z musu dramatu, który miał się rozegrać niezadługo. Zresztą nie stało czasu na rozważanie sytuacji. Zebrani w mojej kajucie spoglądaliśmy w milczeniu jeden na drugiego. Ogarnęło mnie oburzenie, myśl przestała działać. Znajdowałem się w stanie tak przykrym jak człowiek oczekujący na chwilę strasznego wybuchu. Czekałem, nasłuchiwałem, żyłem tylko słuchem.

214bloki erratyczne – inaczej głazy eratyczne, czyli narzutowe; głazy przyniesione i pozostawione przez lodowiec. [przypis edytorski]
215szparki – szybki, zwinny. [przypis edytorski]
216osada – tu: załoga. [przypis edytorski]
217o trzy mile – widocznie jest tu ciągle mowa o milach morskich, których Francuzi i Anglicy liczą po 60 na jeden stopień geograficzny. Mila taka ma 1852 metry albo 6482 łokci polskich i jest cztery razy mniejsza od mili geograficznej, niemieckiej, która jest niewiele dłuższa od mili polskiej. [przypis redakcyjny]
218log – przyrząd wskazujący szybkość ruchu okrętu. [przypis redakcyjny]