Za darmo

Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IV

Wyleciał więc Rupert pełen złości z komnaty, i zbiegł na dół gdzie go Majster z Suchym oczekiwał. Po minie Ruperta poznali od razu ze mu się cóś złego przytrafić musiało, ale Rupert wstydził się wyznać i chodził tylko włożywszy ręce w kieszenie, zgrzytając zębami i układając plany zemsty.

Po chwili, Suchy przerwał milczenie.

– Kolego! o czém znowu myślisz? czas do roboty – czy cię co opętało?

Mała poczwarka usiłowała przybrać minę pogodną.

– Więc idziem, rzekł, niech Majster niezapomni wziąć z sobą narzędzi.

– Idziemy.

– Idziemy.

– Idziemy.

To mówiąc zeszli; kręcili się różnemi ulicami tam i ówdzie, aż nareście stanęli u drzwi pałacu, położonego na ulicy Biskupiej. Rupert zapukał – otworzono bramę i trzej majstrowie weszli. Służący młody i przystojny poprowadził ich po wschodach do małej sali – od której drzwi im otworzył.

Była ona wykładana białym marmurem – ogromny stół, stał na środku, na nim paliło się kilkanaście świec jarzęcych – okna zapuszczone były czarnemi zasłonkami – żywej duszy nie było widać.

W kącie na wielkim kominie, palił się ogień, a w kotle ogromnym wrzała woda. Zegar, i kilkanaście wąsatych, jaskrawych portretów, zdobiło to mieszkanie po którém niedowierzając oglądał się nieufnie P. Majster. Suchy i Rupert szepcząc cóś pomiędzy sobą, złożyli na stole paczki przyniesione z sobą – spójrzeli na zegar, zawołali sługi – powiedzieli mu że już czas – i sługa zniknął w momencie.

W sali parno było jak w łaźni, a cicho jak na cmętarzu, tylko zegar w takt maszerował, i ogień trzaskał pod kotłem i woda wrzała posępnym szmerem.

Wszyscy trzej dumali głęboko, kiedy otwierające się nareście drzwi, zwróciły ich uwagę. Suchy i Rupert przybrali miny poważne, Bartłomiej stanął z tyłu za niemi i spoglądał im przez ramiona.

Zgrzybiały starzec wszedł o kiju do sali, kaszląc i drżąc cały jak galareta, ubrany był w ciepłą suknią adamaszkową, bardzo starego kroju i czapkę futrzaną, na twarzy krzyżowało się tyle marszczek, ile kropel w morzu, oczy wyglądały z głowy, jak iskry z popiołu, a tak był łysy że mu ani pół włosa nie pozostało. Prowadziło tego starca trzech hajduków młodych i posadzili go na krześle a sami odeszli. Zaledwie znikli, starzec odezwał się do Suchego.

– No – a maszże trzeciego do roboty?

– Jest Panie – odpowiedział ów i wskazał Bartłomieja, który skłonił się tak nisko, jak tylko brzuch mu dozwalał.

– Pamiętaszże na przepisy?

– Pamiętam Panie!

– Widziałeś się z Gimmelem?

– Tak jest – Panie.

– I cóż mówił?

– Nic – Panie.

– Ale przecie?

– On się nie sprzeciwia.

– A warunki?

– Wiadome – Panie, jak zawsze, jak zawsze – trzeba mu zapłacić duszą.

– Duszą! no! no! zaczynajciesz robotę.

Gdy to mówił trzej majstrowie zbliżyli się do niego, porwali go i wrzucili w kocioł z wodą wrzącą, aż para buchnęła. Suchy pilnował ognia, Rupert patrzał na zegar, Bartłomiej był gotów nazad go z tej łaźni wydobyć. Gdy już trzej robotnicy miarkować zaczęli, że starzec należycie się przysmażył, wyjęli go ostróżnie, położyli na stole, przykryli prześcieradłami i zaczęli chodząc w około śpiewać i kadzić różném zielem, bursztynem, ambrą i aloesem. Bartłomiejowi zaś kazano za każdą strofą ciąć siekierą kłodę, leżącą na ziemi. Ten obrzęd trwał z półtory godziny. Suchy przystąpił wreście do stołu polał jakimś płynem leżące na nim ciało, odkrył prześcieradło i podał rękę do wstania…..

Majster Bartłomiej mało nie omdlał z podziwienia widząc wyskakującego ze stołu, ledwie dwudziestoletniego młodzieńca na miejscu starca, który natychmiast pobiegł do wielkiego Weneckiego źwierciadła wiszącego na ścienie, uśmiechnął się do siebie, skłonił się trzem majstrom i zawołał na sługę.

Sługa szukał pana oczyma, i dziwował się że go nie było.

– Kto mię wołał? zapytał hajduk – zdawało mi się żem słyszał głos pański.

– Ja, wołałem odpowiedział stary młodzieniec – ja twój pan.

– Jegomość? a cóż pan potrzebuje?

– Przynieś tu wina.

– To dobrze, ale gdzież mój pan?

– Toż ja nim jestem przecie.

– W Imie Oyca i Syna! czysto zwarjował – czyż to ja już nie znam swego pana – patrzajcie no go?

– No! słuchaj hultaju! powtórzył młodzieniec marszcząc czoło, ja jestem twój pan, chociaż z pomocą tych panów młodziej teraz wyglądam.

– Pleciesz Waszmość, z pozwoleniem – jakbym to ja był z rozumu obrany, żeby temu wierzyć! odparł obrażony sługa – czyż ja oczu nie mam! ot to!

– No! patrzajże na mnie – krzyknął przeraźliwie młodzieniec; i kiedy sługa spójrzał na niego, on przybrał postać dawną zgrzybiałą i w mgnieniu oka odmłodniał znowu.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! wrzasnął zakrywając oczy rękoma przelękniony hajduk – To czary! w Imie Ojca i Syna! tfu! zgiń maro! przepadnij tfu! tfu! To mówiąc zaczął pluć na wszystkie strony i uciekać co siły.

Tym czasem już było po północy – pozabierano flaszki i przyniesione narzędzia i zabierano się wychodzić, kiedy Bartłomiej szepnął Rupertowi na ucho.

– A gdzież moje pieniądze?

– Poźniej – poźniej się znajdą, odpowiedział Rupert.

– Oho! nieoszukasz mię paniczu! zawołał śmielej Bartłomiej, głos podnosząc, nie ruszę ztąd krokiem bez pieniędzy.

– Panie przerobiony! rzekł obracając się do młodego, gdzież obiecana zapłata?

– Już jest u ciebie w domu – odpowiedział zagadniony, znajdziesz tam kufer pod łóżkiem, który kazałem zanieść do ciebie – o tajemnicę, prosić cię nawet niepotrzeba, bo nierostropne słowo, głową przypłacisz.

Bartłomiej niedowierzający z natury, trochę jeszcze skrobał się w głowę, ale go prawie gwałtem wyciągnięto ztamtąd, a Rupert prosił towarzyszów z sobą, na wino.

Po hałasie i wesołych śpiewach poznali o kilka kroków winiarnię na Sto Jańskiej ulicy i weszli. Oszczędny Bartłomiej, który nigdy w takich miejscach nie bywał, chyba go kto prosił z sobą, usiadł bardzo skromnie.

Suchy i Rupert kazali dać trzy dzbany wina węgierskiego i zobowiązawszy się każdy wypić po dzbanie; ostatni przysunęli Bartłomiejowi. Trunek rozjaśnił czoło Majstra, a dotąd milczący, zaczął okazywać chętkę do rozmowy; wypiwszy trzecią część dzbana – już gawędził, około połowy, śpiewać zaczął, a kiedy na dnie niewiele już pozostało, podniósł się z ławki i chciał przejść się po izbie. Nieszczęściem stary węgrzyn szedł mu w głowę, nogi pochylały się jak trzcina wiatrem kołysana – chodził z kąta w kąt, zataczał się. Suchy i Rupert patrzali nań złośliwie, gdyż po wypróżnieniu swoich dzbanów, oba byli trzeźwi, jak wprzódy – reszta zgromadzonych osób niezważała na niego. Tymczasem Majster używał przechadzki po izbie – idzie – idzie – osmala czuprynę koło świecy – to bagatel! Trącił jakiegoś Woźnego – powadzili się – pęc, pęc – i znowu spokojnie – chodzi jeszcze, ale już mruczy, wyrabia rozmaite gesta rękoma – wywrócił stolik, świeca spadła mu na żupan, dzbanek pod nogi, Majster zachwiał się i sam padł także z ciężkiém westchnieniem. Pośpieszono na pomoc – Majster omdlał, nalano mu pół garnca wody za kołnierz, otrzeźwił się, westchnął znowu, pociągnął Ruperta za rękaw i mruknął niewyraźnie.

– Chodźmy.

– A – chodźmy, odpowiedzieli towarzysze i szepcząc pomiędzy sobą, wzięli go pod ręce i prowadzą. Noc była ciemna, niebo powlekło się czarnym futerałem, a na ziemi wiatry biegały.

– Zupełnie się spiłem – rzekł Bartłomiej.

– Lepiej spać będziesz – odpowiedział Suchy.

– Hm? zapytał Majster.

– Hm? odparł przedrzezniając Rupert.

– No! gdzież idziem? odezwał się znowu.

– Prowadzim cię do domu.

– A cóż u djabła tak daleko – a domu nie widać.

– Już blisko.

Szli – szli – prawdziwie nawet nie wiem którędy i dokąd, dość, że wedle opowiadania Bartłomieja, szli przez miasto, bo ile razy P. Majster oczy otworzył, widział, albo raczej zdawało mu się, że widział – domy. Nakoniec, sprzykrzyło się im P. Bartłomieja prowadzić i Rupert się odezwał.

– Twój dom, ztąd o trzy kroki – bądź zdrów.

– Umhu! mruknął Majster i usiłował iść prosto przed siebie, walcząc ze swemi nogami, jak człowiek który chce przejść bystry strumyk – uszedłszy trzy kroki, znalazł bramę, a że – po nocy wszystkie krowy czarne – nuż bić w tę bramę – stukał, stukał – otwierają.

– A kto tam? pyta głos ze środka.

– Ja – odpowiedział pijany pukując się gwałtem do bramy – ja ma-Majster B-bar – reszta skonała na wargach.

– Chodźże tu, Waść, chodź! odezwał się głos – i Majster wszedł, wzięli go pod boki – poprowadzili, położyli, a Majster chrapnął, jakby od lat czterech oka nie zmrużył.

Około południa budzi się – ogląda – przeciera oczy.

– Coż u licha – Hę? Szymon! Szymon! hę! – hę! Szymon, ha! – cicho, nikt nieodpowiada, zaczyna wstawać – ogląda się.

– Cóż to? cmętarz nad rozstajną drogą! i ja spałem na grobie przy dwóch trupich głowach! W Imie Oyca i Syna! To mówiąc, porywa z pod sukni konwulsyjnie różaniec, żegna się, leci, co siły z tarczą – mija bramę, nie śmiejąc patrzyć za siebie – trzepie pacierze i spocony, zmęczony, zlękniony, w pół żywy, przybywa nareście do domu.