Za darmo

Macocha, tom trzeci

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Po bliższem rozpatrzeniu, ogień też widocznie się pokazywał podłożonym ze wnętrza… W zborze, gdzie książki, papiery i różne drzewo mocno gorzało, sklepienie się spękało tak, że kaplicę i salę z góry widzieć było można… Ks. kanonik z podziwienia wyjść nie mógł, dopatrzywszy tych tak długo a starannie ukrywanych tajemnic… Z jego rozkazu wydobyto niestopiony kielich i kilka niedopalonych ksiąg… Były to żywe dowody tego skrytego kacerstwa, które dopiero pożar odsłonił.

Zamek leżał już teraz w ruinie na wieki pewnie, gdyż mury jeszcze cały następny dzień kawałami z łoskotem wielkim waliły się, a ogromny ich ciężar trzaskał sklepienia tak, że gdzie dawniej bezpiecznie przechadzać się było można, teraz kroku kanonik nie mógł zrobić, bo mu się z pod stóp usuwały gruzy… Paliłosię do wieczoru, gorzało następną noc… i lejąc wodą, ledwie trzeciego dnia zupełnie wygaszono tlejące w głębinach reszty drzewa i sprzętów.

Ks. Żagiel uważał to zniszczenie za jawny znak pomsty bożej nad kacerzami, których gniazdo, jak Sodoma i Gomora, ogniem strawione zostało.

Prawie równocześnie z potajemnym wyjazdem Eliasza, Będziewicz przerażony straszliwym pożarem, który zamek zniszczył do szczętu, namyśliwszy się i za poradą ks. Żagla wyruszył z doniesieniem do pani do Warszawy. Szkody były tak znaczne, a rozprzężenie w gospodarstwie od niejakiego czasu tak się mocno czuć dawało, iż mimo całej swej energji, młodzieniec ten nie mógł sobie dać rady.

Dniem i nocą zdążając do Warszawy, przybiegł nareszcie, gdy już pani Dobkowa nieco ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i strachu, włożywszy żałobę, w której bardzo jej było do twarzy, rozmyślała, czyliby jako strapiona wdowa, nieszczęśliwa sierota bez opieki, jeszcze ze swego położenia nie mogła jakiego uczynić użytku. Generał dotąd wstrzymywał się od uczęszczania do jej domu i o sobie znać wcale nie dawał; innemi wszakże drogami spodziewała się niezawodnie pani Dobkowa wyzyskać sobie posiadanie Borowiec choćby czasowo, które rachunkami przeciągaćby się dało do nieskończoności. W istocie rada pana generała co do ucieczki Dobka była może trafna, ale w wypadku śmierci nie przewidywała praw córki i reszty rodziny Dobków do pozostałości. P. Tyszko widząc, że z Laurą nie ma co o tem mówić, wysłał zawiadomienie do Konopnicy. Tymczasem przybyły Będziewicz, którego sam widok przeraził wdowę, bo jej coś nadzwyczajnegozwiastował, na pierwsze pytanie, z czem przyjeżdża? oznajmił iż Borowce, zamek i dworskie zabudowania ze szczętem spalone zostały. Dodawał, iż nie było wątpliwości najmniejszej o podpaleniu, pożar bowiem wybuchł nagle z podziemi zamkowych. Na tę wieść bez ogródki jej przyniesioną i rzuconą bez przygotowania, Dobkowa mdleć zaczęła ze spazmatycznym krzykiem; a Rózia i Będziewicz ratować ją musieli. Dotknęła ona nieszczęśliwą niewiastę silniej pewnie niż wiadomość o śmierci męża… Z załamanemi dłońmi padła w krzesło płacząc i zachodząc się… Dopieroż nastąpiły mnogie pytania o poniesionych szkodach, o szczegółach tego nieszczęścia, o dacie i trwaniu ognia, o tem co potrafiono ocalić, a czego było bardzo mało… Będziewicz przywiózł i list ks. kanonika z opisem pogorzeli a domysłami jego o jej przyczynach i o wypróżnieniu skarbczyka.

Ta nowa klęska dotknęła tak panią Dobkową, i wyrwała ją z apatji, w której jakiś czas wyczekiwała wypadków, iż nie oglądając się na to, jak będzie przyjęta, postanowiła jechać do generała.

Sapory nigdy nie można było zastać w domu, nie przyjmował u siebie i starał się być tam jak najmniej. Ode drzwi więc odprawiono ją grzecznie, odpowiadając, iż nie mogą przewidzieć dnia ani godziny, gdy generała zastaćby mogła. Przygotowany list zostawiwszy, pani Dobkowa powrócić musiała. Prosiła ona w nim generała, ażeby do niej przybył co najrychlej.

Ponieważ ze sprawy Lassy, którą ścigano listami gończemi, żadna odpowiedzialność nie spadała na panią Dobkową, generał udobruchał się, nabrał odwagi i przybył do niej wieczorem. Wdowa miała się czasnamyślić nad postępowaniem względem niego, i przywitała go chłodniej niż zwykle.

– Darujesz mi, moja królowo, rzekł generał na wstępie, jestem w takiem położeniu, iż najmniejsza kompromitacja mogłaby mnie zgubić; mam wielu nieprzyjaciół, potrzebuję być bardzo ostrożnym. Wiadomo powszechnie, iż ta nowa Brinvillers bywała u asindźki…

– Bywała przecież w tysiącu domach w Warszawie… odezwała się Dobkowa.

– Tak, ale struła tylko jednego męża jejmości dobrodziejki, odparł generał. Łajdaki te adwokaty mają przysłowie, którego szczęściem asindźka, nie rozumiejąc po łacinie, nie znasz: Is fecit cui prodest. Ten to zrobił, komu służy… Mogliby z tem daleko zajść.

– Ale cóż to mnie obchodzi! co to się do mnie ma ściągać!

– Przypuszczam chętnie, iż w tem udziału mieć nie mogłaś, dodał Sapora, ale zbytnia gorliwość głupiej kobiety wyprzedziła może jej… życzenia; w tłomaczeniu mogłaby te życzenia przypomnieć… i koniec końców skompromitować…

– Przecież jej nie ma nawet!

– I daj Boże, aby resztką tego proszku sukcessyjnego sama się poczęstowała, rzekł generał; jest to, coby mogła najrozumniejszego uczynić.

– A wiesz pan co mnie za nieszczęście spotkało?

– Czy jeszcze co nowego?

– Podpalono dwór w Borowcach i zniszczał zupełnie.

– A! to fatalnie, odparł Sapora, chociaż na miejscuwaszem, szanowna starościno, jabym to wyzyskał, bo juściż mogłaś tam mieć ogromnego szacunku swoje sprzęty i ruchomości, co ci się do zwrotu należy. O interesie mówiłem z prawnikami, radziłem się, powiadają: zawsze córka coś wziąć musi, ale nie mniej i wy. Tymczasem zaś majątek trzymać i wytrzymywać będziecie. Na to przywilej czyli też wyrok da się wyrobić za jakie tysiąc dukatów, ale trzeba dobrze chodzić, bo są inni Dobkowie, a ci przyjdą też z pretensjami i w obronie praw swoich…

– A gdybyś mnie generał przedstawił N. Panu? zapytała wdowa.

Sapora popatrzał na nią i rozśmiał się.

– E, kochana Sabinko, zawołał, jeśli myślicie, że jego tak łatwo oczkiem ująć, jak nieboszczyka pana Dobka, to się mylicie… Widzi on codzień uśmiechających mu się gąbek bez miary; myślę, że to go prędzej już nudzi niż bawi. To się na nic nie zdało i pieniędzy ci nie oszczędzi. Będziemy chodzili około interesu w inny sposób…

– Jednąbym rzecz doradził tylko, jeśli możliwa, żebyś waćpani przez dobrą politykę choć spróbowała zbliżyć się do córki nieboszczyka…

– A! uchowaj Boże! krzyknęła starościna, ona mnie ani przyjąć, ani mówić ze mną nie zechce!

– W takim razie pójdzie to też na waszą korzyść… Będziesz waćpani miała za sobą, że pierwsza pragnęłaś zgody, że od niej nie odbiegasz i że cię do kroków tych zmuszono.

Dobkowa zamilkła.

– Widzisz moja dobrodziejko, dodał z szatańskim uśmiechem Sapora, gdy się ma komu stołka podstawić, trzeba zawsze tak rzeczy stroić, by się wydawało, iż się go siedzieć prosiło; gdy się robi dla siebie, niech się zdaje, iż z najczystszych pobudek poświęcenia!.. Co acani chcesz? rzekł: świat stoi na takich szalbierstwach, i znam ludzi co za Arystydesów uchodzą, choćby dawno stryczka byli godni.

Wdowa oceniając wysoką politykę swojego mentora, nic odpowiedzieć nie mogła.

– Już to z aryjańskiej beczki trudno co zaczerpnąć, wszystko ze zgonem jegomości się skończyło. Procesa kryminalne z nieboszczykami się też nie prowadzą; ale beatus qui tenet: jejmość trzymasz majątek, i umiejąc chodzić koło tego, możesz go wytrzymywać do nieskończoności, coś kapnąwszy dla córki…

Po dłuższej jeszcze, równie praktycznej naradzie z panem generałem, Dobkowa pożegnała odjeżdżającego prośbą, aby o niej nie zapominał, a sama nazajutrz, choć z wielkiem dąsaniem i rzucaniem się przeciw nieznośnemu przymusowi, kazała konie zaprządz, by Laurę odwiedzić. Ludzie jej doskonale wiedzieli gdzie się znajdowała.

W południe tedy zaszła kareta, i Dobkowa w grubej żałobie, wyruszyła do dworku Tyszków. Gdy powóz zatoczył się przed ganeczek a służący poszedł oznajmić o swej pani, długa minęła chwila nim przyniósł odpowiedź.

W istocie Laura nie mogła od razu pojąć zuchwalstwa tych odwiedzin, nie dowierzała uszom, gdy jej tę wizytę oznajmiono… Byłaby może sługę w gniewie odprawiła nie wiem jak, gdyby nie pośrednictwo Basi, która zastępując ją, kazała powiedzieć, że pani chora… Kareta potoczyła się, krok był zrobiony… Dobkowamogła już głosić, iż wyciągnęła rękę, ale została odtrącona. Cel był osiągnięty.

Tyszko nie wiedząc wcale o stosunku Laury do Dobków Konopnickich, wyprawił ku nim potajemnie list z oznajmieniem o tragicznej śmierci pana Salomona. W chwili, gdy tam spodziewano się wiadomości cale innej, przeraził posłaniec przynoszący złowrogą nowinę; chorąży ruszyć się nie mógł, Honory nastręczał i śpieszył, tak, że Zosia urażoną się nawet czuła tym pośpiechem, w chwili, gdy miała wielkie prawo żądać, by pozostał przy niej, będąc blizką słabości.

Tłómaczył go nadzwyczajny wypadek i nagłość interesu… Wyjechał więc, mimo łez Zosi, tegoż samego dnia, wziął konie pocztowe i przybył wprost do dworku Tyszki. Laura od śmierci ojca jedyną pociechę znajdowała w Biblji i siedziała w niej zatopiona, sama jedna, gdy ujrzała przed sobą Honorego, który zobaczywszy ją tak zmienioną i bladą, padł na kolana przy powitaniu, korzystając z tego, że nikogo nie było.

Laura też zapomniawszy się, chwyciła go za głowę i pocałowała w czoło, ale natychmiast opamiętawszy się odepchnęła… Wstała odrzucając włosy, i załamawszy ręce zawołała:

– Dotknął mnie Bóg! a! strasznie dotknął, może za karę… Śmierć, niczemby była śmierć, ale taka, jaką on poniósł, męczeńska, straszna, której obraz i pamięć nie wychodzi mi dotąd z myśli. Biedny ojciec! Przeczuwałam to dawno… ale do dna przepaści oko sięgnąć nie śmiało.

– Co ja teraz pocznę z sobą? zawołała, gdzie się podzieję?

– Ale nasz dom jest twoim, przerwał Honory… a Laura usłyszawszy to, potrzęsła głową i rękami.

– Nie, nie, rzekła, to być nie może… ani do Borowiec nie wrócę, niepodobna mi, choćby tam nawet nie królowała ta nienawistna kobieta, która śmiała grać rolę wspaniałomyślną i przyjeżdżała tu domnie. Ona! do mnie! Brońcie waszego majątku, poczęła żywo, bo ja go ani wezmę, ani korzystać będę z tego cmentarza moich najdroższych pamiątek, ale nie chcę, by go profanowały ręce tej przeklętej, które śmierć zadały ojcu mojemu…

 

– Jakto? ona?

– Nie rękami, lecz… natchnieniem pewnie była współuczestniczką tej zbrodni. Któż może wątpić o tem? Co miała za interes ta jędza, jej posłannica, spełniając takie morderstwo na starcu bezbronnym?

– A! to okropnie! rzekł Honory, tego nawet odsłonić niepodobna…

– Aby plamy na imię, które nosi jeszcze nie ściągnąć… Lecz wygnać ją z tamtąd, lecz wydrzeć jej to, co nieprawie posiada, wy macie obowiązek i prawo… dodała Laura. Do tego wzywam chorążego i ciebie, zrzekając się nawet praw do spadku…

– Ale ty sama… szepnął Dobek.

– Mnie niepotrzeba wiele, a mieć będę więcej niż mi potrzeba! Borowce wasze, jeśli je odebrać potraficie…

Po chwili milczenia, Honory zbliżył się chcąc ją uspokoić.

– Przekaż interes panu Tyszce, rzekła po chwili, a sam powracaj. Dla Zosi i dla mnie nie życzę sobie dłuższego pobytu waszego. Nie umiem kłamać, mójHonory… miłymbyś był dla mnie, ale każdy dowód twego przywiązania jest odkradzionym ze skarbonki biednej Zosi… Niechcę byś ty był złodziejem dla mnie, a ja…

– Przecież choć w tej chwili żałoby, odezwał się chorążyc, wolno mi przynieść ci pociechę, otuchę i pomoc…

– Życie moje niepocieszonem już być musi, rzekła Laura, takie przeznaczenie. Miałam szczęśliwe dni dzieciństwa i ich wspomnieniem żyć będę…

– Lecz nie pozostaniesz tu przecie? spytał Honory.

– Nie wiem co uczynię z sobą, rzecz to obojętna teraz… Wszędzie gdzie będę, poniosę z sobą dolę moją… mój Honory, niechże jej nie obciążają zgryzoty… i wstyd samej siebie, niech zostanę godną mojego dobrego ojca i tego ideału, jaki sobie dla Laury wymarzyłam w młodości…

Honory stał milczący, poglądając na nią z boleścią…

– Życie się moje skończyło dla mnie, rzekła, trzeba je zużytkować dla ludzi…

VIII

W Teperowskim banku, który naówczas był jednym z najsłynniejszych w Europie, i miał jeszcze kredyt prawie nieograniczony, przy pulpicie, z piórem w ręku nad ogromną księgą, którą jeszcze dziś jako osobliwość widzieć można złożoną w archiwach Królestwa, stał średniego wieku mężczyzna ubrany według najostatniejszej mody i ziewał…

W oddaleniu rzędem idące pokoje pełne były zajętych kancellistów przy pulpitach i stołach… ów pierwszy komissant Teperów, w bardzo starannie ułożonej peruce, w pończochach i trzewikach, z batystową chusteczką zatkniętą za kamizelkę, przestępował z nogi na nogę, patrzał w okno, spoglądał na zegarek, tupał niekiedy niecierpliwemi nogami; maczał pióro i na końcu jego przeciw światła szukał włosa, kładł je i brał znowu… ale ostatecznie nie robił nic… Ze stolika obok stojącego chwytał list z kupki na nim przygotowanej, patrzał nań oczyma osowiałemi i rzucał nazad, nie wiedząc, jak się zdaje, o co chodziło. Z dziesięć razy przeszedł się po pokoju i wrócił do pulpitu, tyleż zaglądał na kameryzowany zegarek z łańcuszkiem wysadzanym brylantami, poprawiał i odgarniał mankietki… Każda z tych czynnościkończyła się takiem ziewnięciem, iż godziło się chyba domyślać nocy spędzonej na maskaradzie w pałacu Radziwiłłowskim.

Gdyby nie stał przy pulpicie i kiedy niekiedy nie trzymał pióra, nigdyby się domyślać nie było można, że grał tu jakąś czynną rolę w banku, bo na biuralistę pracowitego nie wyglądał wcale…

Prawda, że i bank Tepera nie był podobny do tych innych zagranicznych, w których od kilku pokoleń jedne meble, stoły i zestarzali officjaliści, z regularnością zegarka biuru służą. Tu wszystko było tak elegancko i fantastycznie jak naówczas u nas wszędzie… a wesoło, a ochoczo… Pieniądze sypały się i wysypywały przy odgłosie radosnych uśmiechów i oklaskach publiczności, rachunki prowadziły się od niechcenia, a biuraliści Tepera byli ludzie z gustem i wykształceniem. Nikt tak nie tańcował menueta i kadryla jak oni. I nie byli to starzy nudziarze drobnostkowi w rozpatrywaniu bagatelnych rzeczy, lecz ludzie bardzo przyzwoici, salonowi, po przyjacielsku zajmujący się pieniędzmi publiczności. W teatrze, na balach, przy stolikach gry mógłeś ich spotkać, zapoznać się, zbliżyć z nimi i nawet czasami zrobić mały interesik jaki.

W biurze sam Teper nie pokazywał się prawie nigdy, synowie nogą w niem nie postali… Za to ekwipaże jego i ich, i pani, i tych pań, które były w przyjaźni ze starym i z młodymi, za najświetniejsze w Warszawie, ich stajnie za najpiękniejsze, ich obiady za najwytworniejsze uznane były.

Pierwszy kommissant Teperowskiego banku musiał na coś oczekiwać, bo widocznie był niespokojny; kwadranse upływały nadaremnie.

Naostatek wszedł jegomość niepoczesny, otyły, starą modą ubrany, przygarbiony, a elegant od biura poskoczył ku niemu.

– A cóż? spytał, a co?

– Rzecz jeszcze niezupełnie zdecydowana, ale – prawdopodobnie wpłynie do kassy ten kapitał.

– Cały? spytał chciwie elegant.

– Wątpię, bo chcą coś kupić.

– Na cóż mają kupować? po co? majątki stoją wysoko, procent dają lichy!

– Chcieliby pewności.

– Jakąż większą im może kto dać nad Teperowski bank zawołał elegant z dumą i szyderskiem podziwieniem, iż ktoś na świecie mógł tę prawdę nad słońce jaśniejszą podać w wątpliwość. Ale, mój panie – dodał skwapliwie: my się nie nabijamy… nie wpraszamy, pieniędzy mamy aż nadto, nie wiemy co robić z niemi… czynimy im łaskę przyjmując summę tak znaczną, która rozchwytana przez innych, narażona być może na stratę. Zresztą, jak sobie chcą… jak sobie tam chcą!

I począł widocznie zmięszany, ręce włożywszy w kieszenie, chodzić po pokoju.

– Waćpan mnie może nie zrozumiałeś, rzekł po chwili: musiałeś postąpić sobie nietrafnie. Nie należało się nabijać… ale uczynić tak, by oni sami nas prosili o przyjęcie.

– Właśnie się to w ten sposób robiło, odparł stary. Jak tylko się dowiedziałem o kapitale, na który szukano pewnej lokaty, natychmiast przez trzecie osoby poddałem myśl lokowania u Tepera… rzucając nawet wątpliwość, czy Teper przyjmie… Tymczasem ktoś inny poddał im kupienie majątku…

– To ich otną! facjendarze podadzą im inwentarz przesadny, na grunt nikt nie zjedzie, pochwycą pieniądze i na tem się skończy… Waćpan powiadasz, że to tam jedna panna ma wszystko w ręku? Czyż nie ma opiekuna? czy nie ma krewnych? doradców? Około tychby chodzić trzeba, żeby – w interesie ludzkości, nie dać jej uczynić krzywdy.

– Tak! tak! w interesie ludzkości, powtórzył niepoczesny jegomość; ja też to w ten sposób im mówiłem… Rzecz jeszcze nie zdecydowana, ale dziś pewnie się rozstrzygnie.

– Od kogoż to zależy?

– Jest tam pewny dziwak, Tyszko… jest archiwista regent… także niejasna figura – i – młody krewniak panny Dobkówny z Konopnicy… Ale podobno sama tam panna wyrokuje… choć jeszcze bardzo młodziuchna, a mówią, energiczna i rozumna.

– Tego Dobka co to go otruto…

– Córka… tak, rzekł niepoczesny, piękna bardzo panna… Szczęśliwy kawaler co jej rączkę pochwyci… Parę miljonów w złocie… i osoba urody wielkiej a rozumu szczególnego.

– Któż im dobra stręczy? zapytał niecierpliwie elegant; to chyba nieprzyjaciel. Któż teraz kupuje ziemię?

– Wszystko im to mówiłem, iż ziemia na nic, że teraz przemysł, mości dobrodzieju, grunt, banki, giełdowe obroty… ale oni tego nie rozumieją… to są ludzie ciemni.

– I z ciemnoty ich ktoś skorzysta! zawołał elegant. Ale idźże bo waćpan tam nazad, nastręczaj się, podchodź, i w interesie ludzkości obroń ich od rabusiów.

Niepoczesny jegomość stał przed progiem poprawiając pasa.

– A jeżeli się uda… tam? spytał, to…

Elegant spojrzawszy nań, resztę niedopowiedzianą z oczu wyczytał; przystąpił doń blizko i rzekł cicho:

– Ćwierć procentu… to jest zawsze bardzo piękna sumka!

– Bardzo piękna sumka, nie przeczę, gładząc nieogoloną od dwóch dni brodę, szepnął niepoczesny; nie ma słowa, lecz i interes też – nieszpetny!

– Cóż waćpan myślisz, iż dla Tepera tych nędznych trzykroć sto tysięcy czerwonych złotych…

– Przepraszam pana Salezego, nie są one wcale nędzne, rzekł niepoczesny, nawet dla Teperów… i Szulca.

Elegant ruszył ramionami.

– Pół procentu, przebąknął stojący w progu – tam?

– To się obejdziemy bez tego… zawołał elegant…

– Do nóg upadam, kłaniając się chłodno dosyć odezwał się niepoczesny; nóżki całuję.

Już miał wychodzić, gdy komissant za nim poskoczył, spozierając na zegarek:

– Waćpan jesteś wydrwigrosz… jak to można? jak to można żądać takich datków, gdy my im łaskę robimy?.. gdy wspaniałomyślnie pańską pracę oceniamy i przez wzgląd…

Wstrzymawszy się w progu, rękę położywszy na klamce, niepoczesny słuchał impetycznej mowy eleganta, a w końcu śmiechem parsknął. Scena się zmieniła, elegant zacofał i zaczerwienił, niepoczesny z innego począł tonu, ale cichutko, aby rozmowa do drugiego nie dochodziła pokoju.

– Kogoż jegomość chcesz durzyć? hę? Kto tu wydrwigrosz? hę? Wolno tym żółtobrzuchom nie wiedzieć jak wy stoicie i w Tepera wierzyć jak w Pana Boga, ale ja jestem mały człeczyna, biedota, i umiem przecież rachować!

Gdybyście nie byli bankructwa blizcy, z czegożbyś waćpan utrzymywał konie i panienki? z czegoby stary Teper dostarczał na marnotrawstwa pani B… a pani Teperowa panu K…? z czegoby synowie konie po pięćset dukatów płacili? czembyście wy grali i zkąd na przegrane starczyli?

Widząc, że elegant stał struchlały ze strachu, by go w drugim pokoju nie usłyszano, niepoczesny mówił ciągle:

– Ja się będę tylko śmiał, gdy wszystkich trutniów i marnotrawców, i bogaczów wpędzicie w matnię! Dobrze! niechaj pracują! niech razowego chleba spróbują! niech też rączki namulać raczą! Mnie to wszystko jedno… Ich zrujnować wam wolno, a mnie biedaka krzywdzić! wara! nie godzi się! Jać wam służę… a chcecie zbyć mnie psim swędem… niedoczekanie!

Miał już wyjść i drzwi za sobą zamknąć, gdy elegant go dopadł.

– Czyś waćpan oszalał? zawołał.

– Nie, przy zdrowiuteńkich jestem zmysłach, wierzcie mi… i dla tego nie zrobię nic, aż mi zapłacicie jak należy.

– No! no! klepiąc go po ramieniu i uśmiechając się odezwał elegant: to i to były żarty, waćpan się na tem nie znasz… Da się ile należy, zgoda! mniejsza o to.

– W interesie ludzkości! po cichu zakończył przybyły. A zatem idę do roboty. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

To pozdrowienie po tej rozmowie dziwnie brzmiało; elegant na nie odpowiedział ukłonem tylko.

W kwadrans potem zahuczało przed oknami, i czterokonny faeton zaprzężony angielskiemi końmi z liberją o herbach wydatnych zatoczył się przed ganek, a z niego wysiadł mężczyzna już niemłody, pańsko a raczej spanoszało wyglądający, z maltańskim krzyżykiem u fraka… Elegant stanął co najprędzej przy pulpicie, umoczył pióro i przyłożył je nawet do papieru… drzwi się otworzyły, przybyły wszedł głośno i posuwisto…

Był to sam Teper, głowa domu.

Zbliżył się do swego pierwszego komissanta oglądając niespokojnie po pokojach, przystąpił doń tak, że prawie do ucha mu rzucił.

– A co? a co?

– Jeszcze nic… tylko co był tutaj ten co się o to stara… furfant to… chce już pół procentu…

– Daj mu cały, ale na miłość Bożą, potrzeba chwycić ten kapitał, waćpan wiesz, nie potrzebuję mówić… Za granicą zachwiany kredyt, potrzeba naprawić… w kraju także pilniejsze, krzyczące należności pozapłacać, choćby procenta… a kassa jest próżna..

– Prawie… to prawda.

– Więc nie ma się co drożyć…

– Zgodziłem się na pół procentu… Najgorsza rzecz, dodał po cichu elegant, iż już pono całych trzechkroć nie oddadzą… Chcą dobra kupować.

– Należało im to odradzić.

– Z tem poszedł właśnie.

– Ale kiedyż się to rozwiąże?

– Myślę, że dziś jeszcze… Tak znacznych summ w domu trzymać nie chcą…

– Bardzo słusznie! Teper zatarł ręce. Pracuj waćpan nad tem… wszystko zależy od tego kroku… zaufanie powróci, nous payerons à bureaux ouverts przez parę dni, potem nam pieniądze nosić będą więcej niż potrzeba.

To mówiąc, Teper wbiegł już do drugiego i trzeciego potem pokoju, kłaniając się z lekka swym biuralistom: dobył zegarka… spojrzał na listy przygotowane dla niego, zabrał je do kieszeni, zawrócił się, przeszedł śpiesznie wszystkie pokoje nazad… pożegnał eleganta i skoczywszy do powozu odjechał.

Zaledwie powóz odszedł od zamku, gdy już drugi się zatoczył… Był on równie wytworny jak pierwszy, a tem się różnił od niego, iż młody człowiek w nim siedzący sam powoził. Oddawszy cugle mastalerzowi wyskoczył i wpadł do biura, witając eleganta wesołym uśmiechem.

 

Poklepał go po ramieniu, odprowadził do okna, poszeptał coś do ucha i dokończył głośno. Tylko prędko.

– Niepodobieństwo! zawołał elegant.

– Ale proszęż cię? taka bagatela?

– Tak, istotnie, bagatela, lecz dziś właśnie mamy ich tyle…

– A dla mnie? mój drogi! Ojciec tu był przed chwilą?

– Był, i właśnie…

– Nieznośny stary… Traci na tę Karolinę, a my musimy głód cierpieć!

Elegant się rozśmiał.

– Czyż głód?

– Naturalnie, że głodem to nazywam, bo kogo wychowano do pewnych wygód, należy mu ich dostarczać, c’est strictement logique! A więc?

– Dziś, słowo daję, nie mogę!

– Cóż ja pocznę? biorę cię za sędziego, dług honorowy!

– Trzeba się udać do ojca.

– Gdzie ja go znajdę? Lata po mieście, oddaje wizyty… Wiesz, daje wielkie śniadanie…

Elegant nie odpowiadając stał w miejscu dosyć znudzony.

– Więc jakże będzie?…

– Nie mogę…

– Niechże cię kaduk porwie! krzyknął wybiegając młodzieniec, trzasnąwszy drzwiami za sobą.

Przez okno elegant popatrzał tylko i ziewnął.

Godzina obiadu jego na Tłomackiem zbliżała się, chciał bardzo wyjść z tego nudnego biura od ciężkiej nad miarę pracy… a coś go tu jeszcze snadź przytrzymywało. Naostatek znudzony brał się już do kapelusza, gdy znowu zaturkotało. Powóz podobny do Teperowskiego, w którym siedział mężczyzna i młoda, nieładna, lecz bardzo wykwintnie ubrana, mała, zręczna i ruchawa kobiecina, zatrzymał się przed zamkiem znowu. Na twarzy eleganta znać było, że żałował tego, iż się nie wyniósł zawczasu. Chciał nawet wybiedz i skryć się w sieni, gdy wpadł młody mężczyznaz kapeluszem na głowie. Był to Szulc, zięć Tepera i wspólnik.

– A! dobrze, żem waćpana zastał, zawołał: tysiąc dukatów! trzeba mi zaraz tysiąc dukatów, tylko prędko!

Biuralista stał zmięszany z początku, potem nagle dobył zegarka i wskazał godzinę.

– Kassa zamknięta.

– Ba! dla mnie…

– Kassjera nie ma.

– A! coż znowu! krzyknął Szulc; jakiż u was porządek, proszę cię?

Elegant zamilczał.

– Więc, bardzo dobrze, dodał Szulc z wyraźnem nieukontentowaniem: to mi je proszę przysłać po południu.

Popatrzali na siebie, komisant ruszył ramionami.

– Dla czego mi nie odpowiadasz? zapytał Szulc.

– Cóż panu powiem? rzekł biuralista: w tej chwili są ogromne wypłaty, od których kredyt domu zależy. Z zagranicy chybiły nam wpływy; bank holenderski, który wczoraj miał nadesłać, milczy; tymczasem nas tu napierają. Niepodobieństwo…

– Ale, mój panie, tysiąc dukatów dla Tepera i Szulca! ha! ha!

– Są chwile… odezwał się elegant.

– Mais cela n’a pas le sens commun! Tout le monde puise à la caisse, a gdy ja przychodzę z taką fraszką…

– Być może, iż jutro rano…

– A ja potrzebuje dziś! podchwycił Szulc.

Komisant zmilczał.

– Gdzież jest le Chevalier Teper?

– Był tu przed chwilą.

– Muszę się z nim rozmówić, bo widzę, że z waćpana nic nie dobędę…

– Szczególniej pieniędzy, dziś – to istne niepodobieństwo, odezwał się elegant; trzeba mieć trochę cierpliwości.

– Miałem jej aż do zbytku, teraz jednak zaczyna mnie ona opuszczać, dodał Szulc nakładając kapelusz zdjęty przed chwilą.

I bez pożegnania powrócił do powozu, w którym kręcąc się oczekiwała nań młoda kobiecina.

Patrzał na zawracający się powóz, szczęśliwy, że się uwolnił M. Louis, i już rękawiczki nakładać zaczynał, gdy jeszcze raz się drzwi otworzyły… Hajduk tak wysoki, iż ledwie się mieścił w nie, wiódł pod rękę mało co mniejszego niż sam był pana, w stroju paradnym, ze wstęgą, ale w aksamitnych ciepłych butach i o lasce… Długa nad miarę, nalana twarz, którą podgolona czupryna jeszcze czyniła na oko ogromniejszą, z podstrzyżonym wąsem, oczyma wypukłemi, nosem rzymskim wielkiego kalibru, miała wyraz okrutnie pański i rozkazujący… Powoli rękę zgrubiałą podniósł do czapki przypatrując się elegantowi z pewnym rodzajem pogardy.

– Kto acan jesteś? zapytał.

– Jestem głównym urzędnikiem banku panów barona Tepera i Szulca.

– Barona? kiego djabła? jakiego barona? hę? spytał gruby, którego hajduk prowadził do kanapy.

– A tak… przecież wiadomo…

– Komu wiadomo? trzeba było ogłosić przez gazety, mówił sapiąc otyły jegomość. A gdzież sam ten baron Teper?

– Pan baron rzadko tu bywa.

– Nie raczy? hm… Wszystko jedno, a waćpan płacisz co komu należy? zapytał.

– Wypłacam, jeśli termin…

– Dawno minął… patrzajno acan, oto wasza karta… przeczytaj (to mówiąc wyciągnął z za kontusza fascykuł papierów, dobył z niego kartę i podsunął ją elegantowi). Pięć tysięcy czerwonych złotych z procentem…

Niezmiernie długo rozczytywał się, przewracał na wszystkie strony ową kartę Mr. Louis, patrzał na nią, namyślał się, i rzekł w końcu:

– Termin w istocie minął, hm! ale pan wojewoda pozwoli uczynić uwagę, iż nieodebrane na terminie pieniądze… zwykliśmy uważać za przedłużone na rok następujący i, do tego się regulujemy… Więc te pięć tysięcy zapisane są u nas jako płatne na przyszły Ś-ty Jerzy.

– A u mnie są zapisane jako płatne dzisiaj, rozumiesz mnie asindziej? hę? pretenduję, żeby mi były wypłacone, stantepede.

– To nie może być, panie wojewodo!

– Musi być, kochanku… inaczej powiem na rynku, że Teper i Szulc są bankruty, i oddam tem prawdziwą przysługę łatwowiernym, coby jeszcze gotowi wam pieniądze nosić.

Elegant pobladł straszliwie.

– Potrzebuję się odnieść do pana Tepera, rzekł cicho.

– Choćby do samego djabła, a ja mosterdzieju ztąd nie ruszam, póki rezolucji nie będzie.

– Ale biuro się zamyka…

– Gdyby się zamknęło niepotrzebnie, to moi hajducy wam drzwi wyłamią, odparł wojewoda, jam człek uparty.

Słysząc ten spór wszyscy pracujący w dalszych pokojach zbliżyli się z piórami w rękach i za uszami, tak, że drzwi całe zajęli. Elegant bladł i pocił się.

– Poszlej acan jednego z tych gryzipiórków, rzekł wojewoda do barona Tepera, i każ mu powiedzieć odemnie, że ja tu siedzę a z miejsca się nie ruszam, dopóki mi moich pięciu tysięcy nie zapłaci… a żadnym Jurym jak rak świśnie, i odkładką nie dam się wyruszyć. Co u kata! bankier, który kiepskich pięciu tysięcy dukatów nie może zapłacić… to łapserdak!

Elegant był oburzony, krew mu biła do głowy, porwał kapelusz i w passji zawołał:

– Jadę sam! ale pan wojewoda żałować będzie słów wyrzeczonych…

– Ja nigdy ani słów wyrzeczonych, ani pieniędzy wyrzuconych nie żałuję, rozumiesz acan! stukając pięścią o stół krzyknął wojewoda… A zwijaj mi się prędko, bom nie jadł…

M. Louis wybiegł jak z procy lecąc… Wojewoda sapał okrutnie. Hajdukowi kazał sobie szukać stołeczka pod chorą nogę, rozłożył się na kanapie i stękał. W pokojach dalszych gdzie pracowała młodzież, cichość była uroczysta, powoli wracano do stolików.

Upłynęło zaledwie kilka minut, gdy trzy osoby weszły do tegoż pokoju… Był to pan Tyszko, pan Honory i stary Eljasz.

Wojewoda popatrzał na nich, a że siedział naprzeciw okien przyłożył rękę do czoła.

– Hę? Tyszko zdaje się? rzekł cicho.

– Do usług…

– Cóż ty tu robisz? z interesem?… zapytał wojewoda.

– Tak jest… i ze znacznym.

– Masz co do odebrania…

– Nie, do umieszczenia…

Wojewoda spojrzał na hajduka stojącego za nim.

– Staszku, rzekł spokojnie, na rany Chrystusowe, weź ty mi ich za plecy i grzecznie a pięknie wypchnij co najrychlej!

– A to co znaczy? spytał Tyszko…

– Żeś chyba oszalał u Tepera pieniądze umieścić! A toż bankructwo lada dzień, albo raczej lada godzina… To marnotrawcy! Ja tu siedzę dla pięciu kiepskich tysięcy dukatów i burzę tę Jeruzalem… a oni mi się jak piskorze wykręcają. Człowiecze! Panu Bogu dziękuj żeś mnie tu zastał, nogi za pas i uciekaj…

Tyszko osłupiał.

– Co? Teper i Szulc?

– Ja ci mówię, że bankruty! grosza w kasie nie mają! Skończyły się bachanalje! Teraz przyjdzie rachunek sumienia. Tyszko, czyjeż to pieniądze?..

– Sieroce, panie wojewodo…

– Wracając, wstąpcie wszyscy do kościoła i pomódlcie się. Znajdziecie gdzie może ołtarz Aniołów Stróżów…

Tyszko, Honory i Eliasz zbledli, słuchali przez chwilę, a tuż stary pierwszy ruszał do drzwi dawszy znak Honoremu.

– Pan Bóg sierotę uratował, rzekł; jak tylko wątpliwość jest… idźmy ztąd, idźmy! idźmy!

Honory wyszedł z nim razem, Tyszko pozostał.

– Widzę, że mnie masz za warjata, mój Tyszko, a ja ciebie też za takiego, mówił wojewoda, żeś mógł patrząc na postępowanie tych ludzi mieć w nich wiarę. A toć marnotrawcy! a toć szubrawce! Tytuliki sobie za nasze pieniądze kupowali, krzyżyki do pętelek. Marmuzele trzymali, konie z Anglji sprowadzali… ostrygi im poczta woziła dla delikatnych żołądków… gdy my za to kapustą żyć musimy. Poczekaj tylko trochę, zobaczysz, jak mi tu moje pięć tysięcy płacić będą…