Za darmo

Macocha, tom trzeci

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A jak się go pozbyć?

Generał nucić zaczął, wino wypił i po czole się bił, jakby z niego wysztukać chciał radę zdrową.

– Dokąd asindźka sądzisz, że mógł uciec? spytał.

– Do krewnych swych Dobków w Konopnicy.

– Posłać się zaraz dowiedzieć tam, a człowieka takiego franta, żeby niby sprzyjając Dobkowi, ostrzegł go, aby sobie co najrychlej uciekał. Jeśli go tam nie ma, to wiedzą o nim i znać mu dadzą.

– Kogóż posłać?

– A maszże asindźka tego z czerwonym nosem… kuzyna…

– Ten się na nic nie zdał, bo go znają, że mój.

– Niech on innego poszuka! Kogoś wynaleźć potrzeba, a brać się żywo… aby się Dobek nie znalazł i nie bruździł…

Zamyśliła się starościna mocno i poczuła dopiero jak bardzo ludzi jej brakło. Trzeba było słać chyba – Przepiórkę… Generał pełny gorliwości, zachęcał, zagrzewał, okazywał się niezmiernie wylanym, a w końcu, gdy już nikogo nie było, ujął starościnę za rączkę.

– Interes się zrobi, ale wierz mi, Sabinko, trzeba ludzi ujmować, bez grosza nic… Na pierwsze wydatki radbym mieć coś, bo swoich mi zawsze brak.

Zmieszała się trochę starościna… napaść ta zawczesna nie była jej do smaku; lecz raz poszedłszy tą drogą, cofnąć się było niepodobna. Została na łasce starego adoratora…

Spytała skłopotana ile tam na pierwsze danie było potrzeba?

– No, ile możesz, rzekł generał, ja ci się święcie dogrosza wyliczę, możesz być pewna… Zawsze kilkaset dukatów muszę mieć…

Musiała starościna pójść do biurka i wyjąć ruloniki, które generał natychmiast schował, i zaledwie je miał w kieszeni, począł zaglądać do zegarka na godzinę… Zimniej się daleko rozstali niż się z razu zanosiło, jego osiągnięty cel, ją dane pieniądze bardzo ostudziły. Czułości jednak zostały formy serdeczne, któremi się do progu częstowali.

Tajemnica tego niezręcznego dosyć kroku pana generała cała w tem była, że się nieborak dnia tego zgrał i nie miał grosza, pożyczać nie chciał, a zdało mu się, że w ten sposób najłatwiej kassę swą zapomoże. Obracając ogromnemi często summami, Sapora był wiekuiście potrzebny, żądny pieniędzy i goły. Znano go z tego, że jednego dnia wypłacał kilkanaście tysięcy czerwonych złotych, a drugiego pożyczał u przyjaciół po dziesiątku.

W istocie życzył starościnie jak najlepiej, ale w jej interesie żadnego jeszcze kroku uczynić nie mógł, a to co powiedział, było osobistem jego natchnieniem…

Starościna jednak chwyciwszy się raz rady i opieki Sapory, słuchać go musiała. Tegoż wieczoru zawołała Przepiórkę, najzdolniejszego z ludzi, jakich miała przy sobie.

– Musisz asan jechać do Konopnicy, odezwała się.

– Gdzież to ta Konopnica? spytał blady chłopak. Ano, prawda, odpowiedział sam sobie, na końcu języka… znajdzie się.

– W Konopnicy mieszkają Dobkowie, krewni pana Salomona, mówiła dalej, jeśli się on gdzie ukrywa, to chyba tam. Trzeba się dowiedzieć czy go nie ma? i puścić wieść, z wielkiej o niego troskliwości… że mu grozi niebezpieczeństwo, ażeby co najprędzej uciekał za granicę…

– Hh! hm! mruknął Przepiórka, to po cóż z tem do Konopnicy?

– Jakto po co? żeby się dowiedzieć, czy go tam nie ma?

– Tam go nie ma… rzekł Przepiórka.

– Jakże ty o tem wiesz?

– Wiem, juścić, przypadkiem…

– I wiesz może gdzie on jest?

– A tu, w Warszawie! spokojnie odpowiedział Przepiórka.

Dobkowa aż skoczyła ku niemu.

– Tu! w Warszawie? co pleciesz? jakim sposobem mógłby tu być? zkąd ty się o tem dowiedziałeś? kiedy?

– Dopiero dziś, począł Przepiórka. W ulicy zdybałem Eliasza… choć on mnie nie widział… poszedłem za nim i wywąchałem wszystko… Jest on i córka, i już koło sprawy się krzątają.

Załamała ręce pani Dobkowa i poczęła nie chodzić, ale latać po pokoju, chwytając się to za głowę, to za serce.

– Biegaj natychmiast do generała, i powiedz mu o tem, a proś niech do mnie przyjdzie o której porze chce… Muszę się z nim widzieć. Idź natychmiast! chwili nie ma do stracenia… Biegaj!

Przepiórka, który do biegania był najochotniejszy ruszył natychmiast kłusem do mieszkania generała. Tam go nie zastał, choć już było dosyć późno. Wskazano mu dwa czy trzy domy, w których powinien gobył znaleźć. Obiegł je wszystkie, lecz generała nie było w żadnym z nich. W ostatnim ludzie śmiejąc się powiedzieli mu:

– O tej godzinie, jeśli go u Zuzi na Krakowskiem nie ma, to jest na Złotej sali, przeciw Ś-go Krzyża.

Mimo okrutnego zmęczenia, Przepiórka dostał się jeszcze do owej Zuzi, u której było dwóch wojewodów, dwóch szambelanów i jeden książę, ale generała ani słychu… Pozostawała Złota Sala, w której u pana P… grywano po całych nocach. Nie trudno ją było znaleźć, bo w dzień i późno aż do rana stały tu marznąc konie i powozy panów, którzy szczęścia próbując często wszystko i te ekwipaże przegrywali, tak, że kto inny niemi do domu powracał. Obok w szynczku woźnice i służba rozrywali się także zatłuszczonemi kartami i talary brzęczały. Wstęp do P… był tak łatwy, że Przepiórka nie pytany nawet (a był ubrany dosyć porządnie), wśliznął się do przybytku.

Ogromny stół, zielonem suknem zasłany, obsiadło mnóztwo osób, po za któremi stał drugi rząd ciekawych na nogach, a trzeci na krzesłach… Gwar, brzęk i hałas był ogromny… Ludzie wchodzili, wychodzili, łajali się i ściskali, pożyczali i oddawali sobie pieniądze, wyzywali i godzili niezmiernie podnieceni. Przepiórka nader zręcznie wyszukał oczyma generała, którego widział, i ujrzał go za stołem, przed kupką złota, medytującego nad stawką.

Docisnąć się do niego mógł tylko człowiek tak chłodno umiejący rachować jak pan Przepiórka. Stanął w trzecim rzędzie, skorzystał z ruchu jego, by się dostać w drugi, potem party i prąc nawzajem, pod łokieć generała wepchnięty został, i tu kotwicę zarzucił.

– Panie generale!

Odwrócił się Sapora, i zobaczywszy nieznajomego, wnet do gry oczyma poszedł nazad.

– Panie generale, przychodzę w pilnym interesie.

– Idź do djabła! zawołał generał.

– Przysyła mnie pani starościna Dobkowa…

– Choćby cię królowa tu przysłała… to ci powiem jeszcze raz: idź do djabła!

Przepiórka wyczekał chwilę.

– Panie generale!

– Jeszcześ ty tu?

– Ja nie mogę odejść z niczem…

– Mówię ci: idź z djabłem… a nie przeszkadzaj mi:

Znowu była chwila milczenia.

– Panie generale…

– Łeb ci rozbiję!

– Twardy, panie generale…

– Czegóż chcesz? koźle uparty! czego chcesz?

– Pani starościna na gwałt potrzebuje się z panem widzieć.

– O tej godzinie?

– O którejkolwiekbądź.

– Cóż się stało?

– Nic, tylkośmy się dowiedzieli, że pan Dobek tu jest w Warszawie.

Sapora odwrócił głowę… a wtem karta jego przegrała, i generał, przypisując to niepowodzenie natręctwu Przepiórki, schwyciwszy talię, cisnął mu ją w oczy. Zręczny chłopak cios ten potrafił odbić rękami, po których się posypały karty, ale nie ustąpił.

– Jeśli nie chcesz, żebym ci lichtarzem głowę rozbił, ruszaj pókiś cały, i powiedz twojej pani, żeby ciętu więcej nie posyłała. Choćby nie Dobek ale dwudziestu czterech ich przyjechało, nie pójdę… Co znowu za baba despotyczna? Gdyby choć dziesięć lat mniej miała!… Jutro będę! krzyknął generał; a widząc, że Przepiórka się nie rusza, wstał, aby go ująć za kołnierz i wyrzucić precz.

Na to już nie czekał posłaniec i uszedł. Powróciwszy do domu, stawił się jejmości, która chodziła jeszcze po sali, rozpuściwszy tylko włosy dla większego effektu, bo się generała spodziewała.

– A cóż? spytała.

– Ledwiem mógł wyszukać generała, rzekł Przepiórka.

– Gdzie?

– W kancelarji, uśmiechając się, odparł chłopiec, bardzo ważnemi papierami wojskowemi zajęty, kłania się i przeprasza, że dopiero jutro rano służyć może…

VI

Po nieszczęśliwej bytności u kasztelanowej, do której wracać nie było już po co, Laura miała do wyboru kilka osób z tego towarzystwa, poznanych w czasie teatralnej zabawy, lecz przeczuła trafnie, że gdy ta, na której polegała najwięcej, pomocą jej być nie chciała, inne ją też zbędą słowy, czczemi obietnicami, lub drzwi jej zamkną jak ona…

Na myśl przyszedł Bogusławski, lecz cóż mógł ten człowiek, który sam miał tyle do zwalczenia, a za sobą tylko jednego króla, co teatr popierał? Dowiedzieć się nawet nie było łatwo gdzie go szukać? Już naówczas pierwsze próby polskich sztuk z wielkiem powodzeniem w gmachu przy placu Krasińskich odegrane zostały. Moda, nowość, królewskie poparcie, otwierały teatrowi świetne widoki, chociaż znaczna część wyższego towarzystwa znajdowała to śmiesznem, by od języka, którym ona obracać nie umiała, wymagać oddania tych mnóztwa odcieni, jakie delikatne uczucia rodzą. Uśmiechano się z tego zuchwałego przedsięwzięcia, lecz że król klaskał, bili wszyscy w dłonie i udawali niezmiernie zachwyconych i szczęśliwych… Bogusławskiego wychwalali głośno ci nawet, co się z niego śmieli po cichu… Mężny zapaśnik nie zrażał się ani szyderstwy których się domyślał, ani przesadzonemi pochwałami, które za ukryte sarkazmy brać było można. Zbierał on z nadzwyczajną trudnością pierwszy ten zastęp szermierzy, co mieli talentem wywalczyć przyszłość scenie.

Stary żołnierz, kawał szlachcica, nadał od razu gronu swych artystów karność, obudzającą poszanowanie, i pewne stanowisko wyższe, jakiego inni artyści zdobyć nie mogli. Około niego wszystko było nacechowane powagą sztuki, czuć było cel wyższy w całej pracy, dla której zapłata i oklaski nie starczyły. Trzeba się było praw obywatelskich dorabiać i stać ich godnymi. Rozumiał to on najlepiej, a przezeń natchnieni towarzysze, których z dziwnem szczęściem dobrać, wyszukać, usposobić umiał.

Dziś, gdy i przesądy obalone są, i społeczność z innych się składa żywiołów, nie trudno o artystów; ale w końcu XVIII wieku, cudem było wynalezienie tych predestynowanych na pierwszych kapłanów sztuki, dotąd najbardziej sponiewieranej. Artysta był dla znacznej części widzów kuglarzom i skoczkom równy. Sztukę pojmowano jako rodzaj lekarstwa przeciw melancholji, którego posłannictwem była: exhilaracja.

 

Teatr już istniał, a jeszcze niedowierzającem nań spoglądano okiem.

Bogusławski na scenie okrzykiwany, którego imię było już we wszystkich ustach, zapraszany przez króla na obiady czwartkowe, pomimo czci, jaka go spotykała, i współczucia które mu okazywano, twarde miał do przebycia chwile…

Wszystko stworzyć było potrzeba, a na ostatek i chleb którym żyć musiano… Król wiecznie obdłużony sam, choć chętny był do ofiar, często nie mógł ichspełnić; publiczność ciekawością pędzona tylko, raz zalegała wszystkie miejsca, tak, że się docisnąć nie było podobna, potem zbiegała cała i zostawiała je pustemi. Ówczesne życie stolicy nie sprzyjało też teatrowi. Przyjmowano nieustannie i zapraszano do domów pańskich, wieczory były codzienne, bale, maskarady, pikniki, obiady i śniadania często po dwadzieścia cztery godziny trwające. Historyczne jest to jedno, na które posłów sejmowych, mających stanąć w opozycji przeciwko uchwalanemu prawu, zaproszono i przyjmowano tak serdecznie, iż o sessji zapomnieli, a projekt został prawie jednomyślnie przyjęty. Gdzie tyle zabaw było, teatr pociągał ciekawością, tylko chwilami, gdy okolicznościowe sztuki grano, lub króla na nim zobaczyć miano nadzieję. Nie był więc wcale świetny byt sceny, a Bogusławski więcej jeszcze miał trosk niż dostatków.

Laura, która się z nim widzieć pragnęła, musiała oń dopytywać i szukać, a znalazła go w samym starym gmachu teatralnym, który właśnie restaurować się zabierano… Parę pokoików zarzuconych książkami i garderobą teatralną, stanowiło jego mieszkanie, w którem artystów tylko i poufałych znajomych przyjmował. W trzecim skryptor przylepiony do stolika na gwałt przepisywał role…

Gdy Laura w swej czarnej sukni ukazała mu się w progu, Bogusławski załamał ręcę i krzyknął z radości, rzucając się ku niej…

Uśmiechnęła mu się smutnie.

– Jacyż bogowie nam tu was zsyłają? zawołał z uniesieniem.

– Nie bogowie, szanowny panie, odezwała się Laura, lecz jedno tylko bóztwo niefortunne – Fatum. Przychodzę do was nie jako dawna uczennica i towarzyszka, lecz jako klientka.

– Do mnie? smutnie się śmiejąc odpowiedział Bogusławski.

– Po radę…

Gospodarz zrzucił z kanapy naprędce dwa oszyte blaszkami fraki, które właśnie krawiec tam był rozłożył, i wskazał miejsce, przepraszając za nieporządek.

– Radę co do teatru, gry… wystąpienia, ofiarowałbym chętnie każdemu, tylko nie pani, która masz instynkt tak cudowny… wzywać zaś mnie do wszelkiej innej… byłoby niebezpiecznie, odezwał się powoli przypatrując swej klientce.

– A tymczasem nie o grze i teatrze na dziś mowa, rzekła Laura, mam ważne sprawy, dla których tu przybyłam, tyczące się nie mnie, ale ojca… Nie mam nikogo, coby mi chciał dopomódz.

– Kasztelanowa?

– Zamknęła mi drzwi swoje.

– To nie może być!

– Tak jest, niestety… dodała Laura, być bardzo może, iż postępowanie moje i lekceważenie opinii, skłoniło ją tego. Nikt mnie nie zna…

– Ale cała Warszawa brzmi jeszcze sławą Pauliny! zawołał Bogusławski.

– Na scenie zyskałaby może oklaski; w świecie znajdzie drzwi i serca zamknięte…

– Niestety! to nas wszystkich spotyka.

– Panie Bogusławski, pan masz do króla przystęp? odezwała się Laura.

– Rzadko, trudny… zawołał dyrektor, i pewienjestem, że gdybym z niego inaczej chciał korzystać, niż dla sceny, jejbym, sobie zaszkodził, a nikomu nie dopomógł. Jestem człowiekiem małym, muszę być ostrożny, bo losy sceny od mojego postępowania zawisły.

– Masz pan słuszność, odezwała się Laura, dla was scena jest matką, jej winniście całe życie wasze… ale, na Boga! nie macież człowieka, nie znacie człowieka, z charakterem, sumieniem, któregobyście mi nastręczyć mogli?

Słuchający westchnął głęboko.

– Człowiekabym znalazł może, odpowiedział; ale cóż charakterem i sumieniem się dziś robi? Ci ludzie, co je mają, tulą się po kątach, jak wśród gradobicia, aby się cali zachowali… a z życiem uszli. Spójrz pani, albo raczej nie patrz do koła, byś sobie oczu nie skalała… Dziś po święcie intryga, zręczność, wymowa, szalbierstwo… talenta nawet coś znaczą, charaktery i sumienia, nic nie mogą i nic nie ważą.

Na smutne lica Laury spojrzawszy Bogusławski umilkł; patrzała w ziemię, zatopiona w myślach gorzkich…

– Człowieka pani potrzebujesz dodał, dam jej męża zacności i prawości nieposzlakowanej, lecz cóż po tem? ten człowiek jak ja czuje i widzi, że czas to nie na uczciwych ludzi – tylko na intrygantów… Dam wam człowieka, lecz po to chyba, ażeby dopomógł narzekać i boleć…

– Bądź co bądź – dajcie mi go. Ja nie znam świata, mówiła Laura – dla mnie on nowy, ojciec mój spędził życie na pustyni. Oboje przychodzimy tu bezbronni, a mamy nieprzyjaciół; potrzebuję kogoś, coby mi wskazał przynajmniej gdzie – przepaści.

– Dobrze rzekł Bogusławski – ale, pani moja… o co wam idzie? macie li proces? sprawę? zawikłanie, z którego by was królewskie słowo mogło wydźwignąć?

– Tak jest!… zawołała Laura.

– A więc przypomnicie się królowi… na teatrze! rzekł Bogusławski.

– Na teatrze? a! mój panie – odezwało się dziewczę: ani już serca nie mam do niego, ani rozumu. Los ojca… potem położenie nasze… rodzina! Byłam nieznanym zbiegiem, gdyście mnie zaciągnęli po raz pierwszy, a teraz…

– Któż was zna lub znać będzie na scenie? – począł gorąco bronić swej sprawy Bogusławski – weźmiecie imię przybrane… pod niem królowi się przypomnicie. On pamięta Paulinę. Naówczas będziecie mieli prawo przemówić doń, prosić.

– Jestem z ojcem i przy ojcu… niepodobnaby mi było, przy całej swobodzie, jaką on mi daje – ukraść przed nim moje wystąpienie, a zezwolenia na nie nigdybym nie otrzymała.

– Pomyśl pani o tem! dodał Bogusławski. Jest to rada, która z mej strony wydaje się interesowaną – jest ona taką może, a jednak razem i wam wybornieby posłużyła.

– Dajcie mi najprzód człowieka! powtórzyła Laura.

– A więc słówko o człowieku tym, odezwał się Bogusławski. Nie mogę go wam pokazać, póki nie uprzedzę o nim. Wyda się wam dziwacznym…

– Mówcie i dajcie mi go.

– Człowiek mój zowie się Łukasz Tyszko, jest tostary szlachcic; prawnik z powołania, który djogenesowską grając rolę, do djogenesowskiego niemal przyszedł ubóstwa… Pojmował on zawód prawnika jako kapłaństwo… złych spraw przyjmować nie chciał, pieniaczom dawał nauki moralne, prawdę bolesną rzucał w oczy bez wyjątku wszystkim, na trybunał wzywał pomsty bożej, na niepoczciwych, na intrygantów, na prepotentów grzmiał, panów nie szanował, dumy drobnej szlachty nie oszczędzał… zyskał poszanowanie, stracił majątek i wegetuje w ubóstwie zapomniany…

Jako doradcy lepszego nie znam… lecz jeśli praktycznie trzeba wywijać się i wyślizgiwać, na nic się nie zdał. Nie zlęknie się on nikogo, wielu nastraszy sobą, żeby zaś miał sprawę wygrać – rzecz niepraktykowana.

Laura pomyślała chwilę – nie miała nic do wyboru.

Mam konie i powóz – odezwała się – jedźmy do tego pana Tyszki – niech mi powie co mam czynić.

Bogusławski spojrzał na zegarek.

– A na Boga… za godzinę repetycja…

– Tylko mnie zawieź do niego – powozem wrócisz do teatru…

Zawahawszy się nieco, Bogusławski za kapelusz pochwycił. Wsiadali do powozu, gdy na widok Laury rzucił się ku nim młody mężczyzna przechodzący, z okrzykiem wielkim…

Był to nieszczęśliwy Georges. Laura uśmiechnęła się dziwnie.

– Pan tu jesteś jeszcze?

– I ja, i pan hetman… ale pani? gdzież pani?

– Nie powiesz nikomu?

– Choćby mnie zabić miano…

– Ja z ojcem, wymówiła Laura umyślnie wybitnie wymieniając ojca – mieszkam…

Powiedziała adres po cichu.

– To znaczy, rzekł uszczęśliwiony Georges, że mi wolno będzie?

– Wolno przyjść jeśli się pan nie boisz tego, że go zamęczę poruczeniami, nie nadgrodzę nawet uśmiechem bom ten w drodze straciła.

To mówiąc siedli do powozu. Georges popatrzał na szczęśliwego Bogusławskiego i odszedł powoli. W tem z okna wychyliła się Laura.

– Kawalerze Georges – ja niewdzięczna! zapomniałam o Muni? Co się z nią dzieje?

– Tęskni do pani… jak…

Konie ruszyły i resztę słów wiatr uniósł.

Do dworku pana Tyszki na końcu Nowego Świata był spory kawał drogi. Dwór i ogród leżały w tej już części ulicy, która się zabudowywać zaczynała, i wyglądała na podziw cudzoziemcom osobliwszem zbiorowiskiem najnędzniejszych chat i najwspanialszych gmachów otoczonych rusztowaniami, albo ledwie z nich rozpowitych… Był to embrjon ulicy, w którym jak gangliony w polipie skupiały życie te kamienice nowe. Przed wielu z nich leżały jeszcze stosy drzewa, tarcice, cegły, gzemsy kamienne z daleka sprowadzane… u innych kolumny, które miały odziać się tynkiem, w koszulach z trzciny i drzewa, przedstawiały się w negliżu – niektóre już były skończone a niezamieszkane, największa liczba porzucona wśród roboty była nowiuteńką ruiną, bo rzadko które domostwo przerwane tak na lat kilka, słomą nawet pokryto… Widok więc był dziwny: chat wklęsłych w ziemię, dworków ledwie od niejodrosłych i pałaców osamotnionych wśród tak niewłaściwego towarzystwa. Dworek pana Tyszki pochodził z dawnych czasów, otaczał go sad i parkany, a podobny był do wiejskich szlacheckich… Wchodziło się przez drewnianą furtkę i mostek, prosto na ganek, w sień przestronną, dzielącą dom na przestrzał, a z niej w lewo do wielkiej izby, zowiącej się gościnną, choć tam mało gości bywało. Z dwóch stron od ulicy i ogrodu oknami opatrzona, przestronna, z pułapem belkowanym, z zielonym piecem starym, miała tylko stół okryty dywanikiem, kilka krzeseł i sofę. Na ścianach w ramach czarnych rzędem wisiały sztychy stare włoskie, wystawujące głowy filozofów, mędrców i ludzi z cnoty słynnych. Oprócz tego na rodzaju stelu popiersie Sokratesa królowało samo jedno…

Gdy Laura weszła z panem Wojciechem… z bocznych drzwi dał się słyszeć głos jasny:

– A kto tam?

Bogusławski poszedł przodem do izby, z której głos słychać było… przestąpił próg i na cichej rozmowie zatrzymał się tam minut kilka. Z nim razem potem wyszedł mężczyzna nie młody, słusznego wzrostu, łysy, posiwiały, choć twarz miał czerstwą i zdrową. Ubiór na nim spartańskiej był prostoty z grubego sukna.

Laura skłoniła mu się, on jej oddał ukłon bez uniżoności, wskazał krzesło, a oczyma bacznie śledząc, zdawał się przez twarz chcieć sięgnąć do duszy.

– Źle panią pan Wojciech powiódł, rzekł. Słyszę, że idzie o radę skuteczną w jakiejś przykrej sprawie, a ja właśnie dać jej nie potrafię. Jestem najnieszczęśliwszy z prawników, dla tego, iż mi się zdaje, że prawo powinno być prawem.

– Ja z ufnością do pana przychodzę – poczęła Laura – bo nie każdemubym nawet zwierzyć się mogła o co idzie. Mój ojciec oskarżony jest o tajemny arjanizm, był uwięziony… uszedł z więzienia… majątek nam zasekwestrowano.

– Jakto? o arjanizm? ależ arjan u nas nie ma od dawna?

Laura popatrzała nań.

– Tradycje się u nas uchowały… nikt przecież o tem nie wiedział, bo nie szkodziły nikomu. Ojciec mój ożenił się po raz wtóry, macocha była powodem obwinienia, sprawy, i jej majątek oddano…

– Czekaj pani… któżby dziś u nas miał wznawiać niedorzeczne prześladowanie jakiegoś kacerstwa? Dyssydenci są tolerowani.

– Pan wiesz, że arjanie stanowili wyjątek.

– Więc cóż? dziś! w końcu XVIII wieku, na stos i wygnanie! rozśmiał się Tyszko – toby było nie dość powiedzieć oburzające – toby było – śmieszne. Ateuszowie chodzą bezkarnie, a arjaninem być nie wolno?

– Zjeżdżała przecież komissja, czyniono poszukiwania, znaleziono księgi, to prawda… nic więcej – resztę dokonało łakomstwo macochy, która tu jest i stara się sprawę popierać…

– Gdzież ojciec wasz? spytał Tyszko.

– Tu się ukrywa, lecz z obawy macochy nie może się ukazać nigdzie.

– Ja potrzebuję się z nim widzieć i pomówić, rzekł Tyszko. Sprawa mi się zdaje niemożliwą, niedorzeczną, choć ściśle biorąc…

Zobaczymy dodał… nie mogę wyrzec nic; chciałbym tylko was pani moja, pocieszyć tem, że dziś przecie prześladowania tego rodzaju cały świat potępia. One są niemożliwe… Jeśli innego środka nie ma… sama wrzawa wywołana taką sprawą, da państwu wygraną…

W Laurę ducha trochę wstąpiło.

– Mój drogi panie, rzekła biorąc jego rękę, pociesz pan ojca mego, podźwignij go, przybądź do nas… starzec jest nieszczęściami przybity…

– Arjanie! z cicha powtórzył Tyszko, to coś osobliwszego! Przyjadę, dodał głośno, to jest przyjdę kiedy zechcecie… bo koni nie używam…

Laura nazwała mu dom.

– Ale to nie daleko, prawie w sąsiedztwie, odezwał się Tyszko; przyjdę, a nie frasujcie się, i niech ojciec będzie spokojny… Mnie się widzi, że i swobodę i majątek odzyszcze… A macocha ma stosunki i wpływy?

 

– Mieć je musi, choć nie wiem jakie! Jest to kobieta niedobra, użyje więc nie przebierając w środkach.

Tyszko namyślał się.

– Bądźcie dobrej myśli, zakończył; nie zwykłem nikomu przyrzekać sukcesów, lecz tu zdaje mi się…

Laura żegnała go, Tyszko znowu patrzał z wielką bacznością na jej twarz szlachetną i rozumną.

– A nie pozwolisz mi pani, bym moją córkę z nią zapoznał? rzekł, dziecko moje jedyne… Ona tu tak samotna jak wy; jeśli sobie przypadniecie do serca, czemużbyście zbliżyć się nie miały?

– A chętnie! i z wdzięcznością! pośpieszyła odpowiedzieć Laura, jam tak sama!

Tyszko wyszedł do sieni i po kilkakroć zawołał: Basiu! Basiu!

Kobieta, która się na to wołanie ukazała w progu, zobaczywszy Laurę, stanęła na chwilę, zdumienie i ciekawość razem okazując. Była do ojca podobna, ale od niego piękniejsza, słusznego wzrostu, z twarzą pogodną, ogorzałą troszkę, włosami splecionemi, otoczoną po prostu do koła, oczyma ciemno-szafirowemi i usty uśmiechającemi się dobrocią i prostotą. Suknie jej świadczyły o życiu… Miała na sobie jakby habit z ciemnego kazimirku, uszyty starannie, lecz niczem nie przyozdobiony, fartuch biały z bawetem i pęk kluczów u pasa. Świeży kołnierz i mankiety, przystrajały ubiór więcej niż skromny, w którym jej jednak pięknie było.

– Poznajcie się moje panie, rzekł Tyszko. Panna Dobkówna chciała u mnie zasięgnąć rady, jest tu sama z ojcem w Warszawie, tyś także tak jak sama na całe miasto, a mnie się widzi, że się powinnyście zbliżyć i pokochać.

– Szczerze wam dłoń wyciągam, odezwała się Laura, zawczasu wdzięczna, żeście mnie tak bratersko przyjęli…

– A ja ją przyjmuję pustelnica, z wielką radością odpowiedziała Basia, bo mi już sama wasza twarz o dobrem sercu świadczy.

– Więc, bądźmy sobie siostrami! dokończyła Laura. Gdy mi się bardzo serce ściśnie, przyjdę do was po lekarstwo… Proszę was tylko, dzikiej dziewczyny nie sądźcie surowo – jestem śmiała… nieopatrzna, samowolna – to prawda – lecz na jedno rachować możecie: nigdy w życiu nie kłamię. Macie mnie jaką Bóg stworzył.

Basia ją pocałowała.

– Jam trochę do was podobna, rzekła, zatem przystaniem do siebie.

Jeszcze raz podały sobie ręce, Laura musiała powracać do ojca, Tyszko obiecał się na wieczór.

W domu zastała Dobka na naradzie z regentem zamkniętego. Trwała ona jeszcze czas jakiś, a gdy wnijść mogła do p. Salomona, znalazła go zasępionym i widocznie przybitym. Domyślić się mogła łatwo, iż regent przyniósł niedobre wiadomości, nie śmiała o nie pytać, oznajmiła tylko, że znalazła kogoś zaleconego z uczciwości, który się sprawy będzie mógł podjąć, i najlepsze zdaje się dawać nadzieje.

Dobek w milczeniu ręką machnął.

– Jejmość już tu zabiega, rzekł, kara ta boża ściga mnie wszędzie… Daj Boże, byśmy mocniejsi byli nad nią, lecz ja się tego nie spodziewam.

– Zobaczymy, ojcze, odezwała się całując go Laura, bądź tylko dobrej myśli.

– Nie rozpaczam dla siebie, o ciebie mi idzie, odparł Dobek.

Nad wieczór Tyszko przyszedł o naznaczonej godzinie; wprowadziła go Laura do ojca, i zostawiła z nim sam na sam, dla swobodniejszego porozumienia. Ona także miała gościa, którego odprawiła ode drzwi: Georges przyleciał jak opętany i dostał odkosza. Laura śmiała się nie dając widzieć z za okna, gdy wielce zasmucony, odchodził ręce zwiesiwszy.

Dom zajęty przez pana Dobka, należący do nowszych budowli, stał wśród starszego od siebie owocowego ogrodu… Z jednej jego strony przechodziła ulica, z drugiej drożyna, która nazwiska ulicy jeszcze niebyła godna… gdyż po za domem tylko parkany ogrodów ją stanowiły… a przepaściste kałuże były całą jej ozdobą.

Laura stojąc w oknie, gdy Georges odchodził, niepostrzeżona, bo zakryta firanką, zobaczyła w ulicy kilku ludzi wcale nie obiecującej powierzchowności, którzy przechodzili po kilkakroć dokoła domu, zdając się czegoś w nim szukać, czy sobie jego fizjonomię chcieć dobrze zapisać w pamięci. Dla niepoznaki zeszli w małą ową drożynę, tam się naradzali, rozdzielili i znowu krążyli, nie dając poznać po sobie, że tu są umyślnie. Dom był odosobniony, nic więc innego w to miejsce ściągnąć ich nie mogło. Laura mimo nadchodzącego mroku, dobrze się przypatrzyła tym mniemanym przechodniom. Zdawało się jej nawet, że w jednym z nich poznawała Przepiórkę. Nie zastraszyło jej to zbytecznie, gdyż i tak musieli się mieć na ostrożności. Powiedziała tylko Eliaszowi o tem, który z drugiego okna począł śledzić już oddalających się, i potwierdził to, że jeden mógł być a raczej był pewnie Przepiórką.

Ludzi w domu mieli kilku, broń nawet od wypadku, kamienica była zamczysta, nie było się czego obawiać tak dalece…

A jednak Dobek, nawet po wyjściu Tyszki, okazywał obawę i niepokój. Laura wyczytała to z jego twarzy, i próżno starała się wybadać a uspokoić ojca.

– Jestem tu sam z tobą jedną tylko, oboje wśród ludzi obcych a nieżyczliwych, nie ma tu dla nas bezpieczeństwa; należało albo na wsi siedzieć, lub za granicę jechać – regent mi to jeszcze teraz doradza.

– Zatem przyszłoby się wyrzec wszystkiego! zawołała Laura; bo powierzywszy obcym prowadzenie interesu, nieochybniebyśmy byli jeśli nie zdradzeni, to zaniedbani. Cóż tu grozić może?

Dobek nie mówił nic, ale wzdychał ciężko… Laura wydobyć z niego wyrazu nie mogła… Wieczór cały zszedł na takich rozmyślaniach ponurych.

Następnych dni nie można było opuścić starego, tak niepokój w nim chorobliwy wzrastał; po dwa i trzy razy posyłał po regenta, który się niezmiernie stosunków z nim obawiał, bo się na świecie lękał wszystkiego, co spokojowi zagrozić mogło; Laura biegała do Tyszki, a ten przychodził dodawać otuchy, i choć na chwilę p. Salomon zdawał się nieco lepszej myśli, wnet mu te przeczucia nazad powracały. Nigdy w życiu wielce ze swobody jaką miał nie korzystał, a jednak obawa więzienia była zmorą niedającą mu spoczynku. Długie lata spędziwszy w Borowcach, umiejąc żyć tylko tam, gwałtownie pragnął powrócić… a niecierpliwiła go zwłoka i sama myśl, że powrót mógłby się stać niemożliwym. Słowem Dobek był w usposobieniu takiem, że go na chwilę samemu sobie zostawić się lękała Laura, a jeśli odchodziła, posyłała Eliasza, aby mu nie dał temi gorzkiemi zabijać się myślami. Rozdraźnienie to zamiast uspakajać się rosło, p. Salomon stawał się niemal dziecinnym, płakał, ręce łamał, czekać nie chciał, gotów był płacić, okupić się, byle raz wyjść z tej niepewności. Pośpiech był niepodobieństwem tam, gdzie każdy krok nowy stawiąc, grunt wprzódy dobrze opatrzyć było potrzeba, aby fałszywym sprawy nie popsuć. Georges odprawiony po raz pierwszy, przyszedł nazajutrz powtórnie; Laura przyjęła go sama.

– Kawalerze Georges, odezwała się surowo nań spoglądając: mógłbyś sobie u mnie na wielką wdzięczność zasłużyć. Mam interes ważny mojego ojca, od którego wypadku spokojność jego i moja zależy… chciałabym pozyskać sobie względy hetmana… Możesz z nim mówić o tem?

– Ale pani sama możebyś chciała widzieć się z panem hetmanem?

– Gdybym wiedziała, że mnie przyjmie, i że będzie na nas łaskaw?

– Ja sądzę, że to nie ulega wątpliwości.

– Spytaj go pan… zobaczymy…

Nie dozwoliwszy Georgesowi zbytecznie się rozczulać bo jak z dzieckiem się z nim obchodziła Laura, dała mu rękę do pocałowania i odprawiła do hetmana.

Pan hetman w Warszawie a Emilopolu, były to cale dwie różne postaci. Tam on, u siebie, był panem wszechwładnym; tu jednym z tysiąca wszechwładców, tak dobrze przez historyka królewiętami nazwanych. Swoboda i dobry humor wiejski rzadko kiedy mu tu służyły, wyobrażał sobie, iż miał nadzwyczaj wiele do czynienia, że obarczony był pracą, a każdy obowiązek do godziny przywiązany, na dwadzieścia cztery wprzód humor mu psował. Oprócz tego brakło mnóztwa rzeczy i osób, do których był nawykły, a innych miał za wiele. Pałac nie był dlań dogodny… Musiał chodzić na obiady cudze, a te wszystkie mu się szkaradnemi wydawały. Trybulacje te wpływały na zdrowie delikatnego hetmana, a stan jego oddziaływał na usposobienie. Ogromne wydatki nie pomagały także do dobrego humoru. Georges zawsze wielce ulubiony przybranemu ojcu, nie tak łatwy miał tu przystęp, ani taką pewność, że co chce to wyjedna. Trzeba było umiećchwilę sposobną wynaleźć, przystęp i ucho łaskawe. Wymagało to czasu.