Za darmo

Tajny agent

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Działo się to w sklepie. Pan Verloc nic nie odrzekł. Nie odrzekł nic, choć odpowiedź sama się nasuwała. Ale powstrzymał się od przypomnienia żonie, że pomysł, aby Stevie towarzyszył mu na spacerach, nie wyszedł od nikogo innego, tylko od niej. Bezstronnemu obserwatorowi byłby się pan Verloc wydał w owej chwili nadludzki w swej wspaniałomyślności. Zdjął z półki małe tekturowe pudełeczko, zajrzał doń, aby sprawdzić, czy jego zawartość jest w porządku, i położył je z wolna na ladzie. Dopiero wówczas przerwał milczenie, aby powiedzieć, że Steviemu na pewno by świetnie zrobiło, gdyby go wysłać na jakiś czas z miasta, tylko że Winnie pewno nie mogłaby bez niego się obejść.

– Nie mogłabym bez niego się obejść – powtórzyła z wolna pani Verloc. – Nie mogłabym bez niego się obejść, kiedy chodzi o jego dobro! Cóż znowu! Naturalnie, że mogę bez niego się obejść. Ale on nie ma dokąd pojechać.

Pan Verloc wydobył arkusz brunatnego papieru i kłębek sznurka, przy czym mruknął, że Michaelis przebywa na wsi w małej willi. Nie odmówiłby Steviemu pokoju, gdzie by chłopiec mógł nocować. Nikt tam nie przyjeżdża i żadnych rozmów nie będzie. Michaelis pisze książkę.

Pani Verloc oświadczyła, że ma dla Michaelisa dużo sympatii, napomknęła, iż nie cierpi Karla Yundta, tego „wstrętnego starca”, Ossipona zaś pominęła milczeniem. Naturalnie, że to by zrobiło Steviemu wielką przyjemność. Michaelis był dla niego zawsze taki miły i serdeczny. Pewnie lubi chłopca. No bo też to taki dobry chłopiec.

– Zdaje mi się, że w ostatnich czasach ty także go polubiłeś – dodała po chwili z niezłomną pewnością siebie.

Pan Verloc, obwiązując tekturowe pudełko, które miał wysłać pocztą, zerwał sznurek wskutek nieostrożnego szarpnięcia i wymruczał pod nosem kilka przekleństw. Potem rzekł głośniej zwykłym ochrypłym tonem, że zabierze na wieś Steviego i zostawi go tam pod opieką Michaelisa.

Wykonał swój projekt nazajutrz. Stevie nie miał nic przeciw wyjazdowi. Odniósł się do tego projektu nawet z pewnym zapałem, choć był jakby oszołomiony. Raz po raz zwracał badawczo naiwne oczy na duże oblicze pana Verloca, zwłaszcza, kiedy siostra na nich nie patrzyła. Wyraz jego twarzy był dumny, a zarazem lękliwy i skupiony, jak u małego dziecka, któremu pierwszy raz powierza się pudełko z zapałkami, pozwalając jedną zapalić. Pani Verloc, ucieszona powolnością Steviego, przykazała mu, aby na wsi nie zbrudził ubrania. Słysząc to, Stevie zwrócił na swoją siostrę i opiekunkę spojrzenie, któremu pierwszy raz w życiu zbywało na głębokiej dziecięcej ufności. Było wyniosłe i chmurne. Pani Verloc uśmiechnęła się.

– Mój ty Boże, nie potrzebujesz się obrażać. Przecież wiesz, Stevie, jak się zawsze ubrudzisz, kiedy ci się zdarzy sposobność.

Pan Verloc był już na ulicy i szedł naprzód.

Tedy na skutek bohaterskiego postępku matki oraz wyjazdu na wieś brata, pani Verloc częściej niż zwykle przebywała samotnie nie tylko w sklepie, ale i w mieszkaniu. Albowiem pan Verloc musiał odbywać swoje spacery. W dniu, kiedy nastąpił zamach w Greenwich Parku, Winnie była samotna dłużej niż zwykle, bo pan Verloc wyszedł z rana bardzo wcześnie i wrócił dopiero o zmierzchu. Winnie nie miała nic przeciw samotności. Wychodzić jej się nie chciało. Pogoda była okropna i w sklepie było przyjemniej niż na ulicy. Winnie szyła coś, siedząc za ladą, i nie podniosła oczu, kiedy pan Verloc wszedł wśród napastliwego grzechotu dzwonka; poznała jego kroki rozlegające się po trotuarze.

Nie podniosła oczu, ale gdy pan Verloc w kapeluszu nasuniętym na czoło skierował się, milcząc, wprost do drzwi saloniku, rzekła pogodnie:

– Cóż za okropny czas. Byłeś może u Steviego?

– Nie! nie byłem – rzekł cicho pan Verloc i zatrzasnął za sobą szklane drzwi z nadspodziewaną energią.

Pani Verloc siedziała czas jakiś bezczynnie z robotą spoczywającą na kolanach, wreszcie schowawszy ją pod ladę, wstała z krzesła, aby zapalić gaz. Potem weszła do saloniku, kierując się do kuchni. Pan Verloc będzie zaraz chciał herbaty. Znając siłę swych wdzięków, Winnie w codziennym życiu nie wymagała od męża ceremonialnej uprzejmości i dwornego obejścia; były to formy co najmniej czcze i przestarzałe, zapewne nigdy ściśle nie przestrzegane, lekceważone dziś nawet w najwyższych sferach, a zawsze obce zwyczajom jej środowiska. Nie spodziewała się po mężu ugrzecznienia. Ale był dobrym mężem i lojalnie uznawała jego prawa.

Byłaby przeszła przez salonik w drodze do kuchni, dokąd wzywały ją obowiązki gospodyni – byłaby przeszła z niezamąconą pogodą kobiety ufającej sile swych wdzięków, ale wpadł jej w ucho lekki, bardzo lekki i szybki odgłos jakby szczękania. Pochłonął jej uwagę, dziwny i niepojęty. Gdy zrozumiała wreszcie, co to za odgłos, stanęła jak wryta, zdumiona i zakłopotana. Potarłszy zapałkę o pudełko trzymane w ręku, odkręciła i zapaliła nad stołem jeden z dwóch palników gazowych, a że funkcjonował nieco wadliwie, gwizdnął jakby ze zdziwienia, a potem zaczął mruczeć niby zadowolony kot.

Pan Verloc, wbrew zwyczajowi, zrzucił z siebie palto. Leżało na kanapie. Kapelusz, widać też odrzucony, spoczywał pod kanapą. Pan Verloc siedział na krześle przysuniętym tuż do kominka, pochylony nisko nad żarem, z głową w dłoniach i nogami zbliżonymi do ognia. Zęby mu szczękały z niepohamowaną gwałtownością i cały jego ogromny grzbiet drgał w takt tego szczękania. Pani Verloc się zlękła.

– Przemokłeś – powiedziała.

– Nie bardzo – zdołał wyjąkać pan Verloc, wzdrygnąwszy się mocno. Zdobył się na wielki wysiłek i przestał szczękać zębami.

– Jeszcze mi się rozchorujesz – rzekła z prawdziwym niepokojem.

– Chyba nie – odrzekł pan Verloc, dysząc chrapliwie przez nos.

Widać zdołał się paskudnie zaziębić między siódmą rano i piątą po południu. Pani Verloc patrzyła na jego zgięte plecy.

– Gdzieżeś był dzisiaj? – spytała.

– Nigdzie – odrzekł przez nos cichym, zduszonym głosem. Jego poza zdradzała przygnębienie albo silny ból głowy. Wykrętność i nieszczerość tej odpowiedzi uwydatniła się w przykry sposób wśród głuchej ciszy pokoju. Odchrząknął, jakby chcąc się usprawiedliwić, i rzekł:

– Byłem w banku.

Pani Verloc nadstawiła ucha.

– Tak? – rzekła obojętnie. – A po co?

Pan Verloc mruknął z nosem zwieszonym nad paleniskiem, nie ukrywając niechęci;

– Podjąłem pieniądze.

– Jak to? Wszystkie?

– Tak. Wszystkie.

Pani Verloc rozłożyła starannie kusą ceratę, wyjęła z szuflady w stole dwa noże oraz dwa widelce i nagle przerwała te codzienne czynności.

– Po coś to zrobił?

– Może będą wkrótce potrzebne – sapnął ogólnikowo pan Verloc, znalazłszy się u kresu celowych zwierzeń.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała jego żona tonem zupełnie obojętnym, lecz stanęła jak wryta między stołem a kredensem.

– Wiesz, że możesz mi ufać – odezwał się pan Verloc do paleniska głosem ochrypłym i pełnym uczucia.

Pani Verloc zwróciła się powoli w stronę kredensu i rzekła po namyśle:

– O tak. Ufam ci.

I wzięła się z powrotem do swych metodycznych czynności. Postawiła dwa talerze, wyjęła chleb i masło, krzątając się spokojnie między stołem a kredensem wśród ciszy domowego ogniska. W chwili gdy wyjmowała marmoladę, pomyślała rzeczowo: „Będzie głodny, cały dzień był poza domem” i wróciła jeszcze raz do kredensu po zimną pieczeń. Postawiła ją pod mruczącym płomykiem gazu; rzuciwszy przelotne spojrzenie na męża, który podsycał ogień, zeszła po dwóch schodkach do kuchni. Dopiero gdy wróciła, trzymając nóż do krajania mięsa i widelec, odezwała się znowu:

– Gdybym ci nie ufała, nie byłabym za ciebie wyszła.

Zgięty pod gzymsem kominka, pan Verloc trzymał się za głowę oburącz i zdawał się spać. Winnie, przygotowawszy herbatę, wezwała go półgłosem:

– Adolfie.

Pan Verloc wstał natychmiast i zatoczył się nieco, nim usiadł przy stole. Winnie obejrzała ostrze noża, położyła go na półmisku i poczęstowała męża pieczenią. Nie zareagował na to i siedział z głową opuszczoną na piersi.

– Zziąbłeś, więc powinieneś coś zjeść – zawyrokowała pani Verloc.

Spojrzał na nią i potrząsnął głową. Oczy nabiegły mu krwią, twarz była czerwona, a czupryna w swawolnym nieporządku. Jego podejrzany wygląd zdradzał niepokój, irytację i ponurość, jak po wyuzdanej rozpuście. Lecz pan Verloc nie był rozpustny. Prowadził się bez zarzutu. Taki wygląd mógł być spowodowany atakiem febry. Wypił trzy filiżanki herbaty, ale nie tknął jedzenia. Wzdragał się chmurnie ze wstrętem, kiedy pani Verloc podsuwała mu potrawy. W końcu rzekła:

– Czy nie przemoczyłeś nóg? Włóż pantofle. Nie wyjdziesz już chyba dziś wieczór.

Pan Verloc dał do zrozumienia gestami i osowiałym pomrukiem, że nóg nie przemoczył i że w ogóle nic go to nie obchodzi. Propozycję włożenia pantofli pominął jako niezasługującą na uwagę. Ale na kwestię wyjścia z domu zareagował w sposób nieoczekiwany. Nie zamierzał wyjść teraz z domu. Układał w myśli szersze plany. Z jego markotnych, urywanych zdań wynikło, że rozpatrywał możliwość emigracji. Trudno było wyrozumieć, czy ma na myśli Francję, czy też Kalifornię.

To mętne oświadczenie, w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, ujawniło się tak niespodzianie i było do tego stopnia niepojęte, że nie sprawiło należytego wrażenia. Pani Verloc odpowiedziała z najzupełniejszym spokojem, jakby mąż groził jej końcem świata:

– Też pomysł!

Pan Verloc oświadczył, że jest chory, że wszystko go męczy, a w dodatku…

Przerwała mu:

– Zaziębiłeś się porządnie.

I rzeczywiście pan Verloc był w dziwnym stanie, i fizycznym, i nawet duchowym. Posępne niezdecydowanie odjęło mu głos na chwilę. Potem wymruczał kilka złowróżbnych ogólników o twardej konieczności.

– Będziesz musiał emigrować? – powtórzyła Winnie, siedząc spokojnie ze złożonymi rękami naprzeciw męża. – Chciałabym wiedzieć, kto cię do tego zmusi. Przecież nie jesteś niewolnikiem. Nikt tutaj nie jest niewolnikiem… i ty także nie potrzebujesz robić z siebie niewolnika. – Zamilkła na chwilę i ciągnęła dalej z niewzruszonym spokojem: – Interes idzie nieźle. Dom masz wygodny.

 

Rozejrzała się po saloniku, od stojącego w rogu kredensu aż do ognia palącego się na kominku. Mieszkanie Verloców, ukryte bezpiecznie i zacisznie za sklepem o podejrzanych towarach, o tajemniczo przyćmionym oknie i drzwiach uchylonych dwuznacznie na ciemną, wąską uliczkę, było bez zarzutu pod względem podstawowych zalet przyzwoitości i wygody. W owej chwili Winnie odczuwała w nim brak ukochanego brata, który rozkoszował się pobytem na wilgotnej wsi wśród łąk Kentu, pod opieką pana Michaelisa. Brakowało jej Steviego dotkliwie, tęskniła za nim całą siłą opiekuńczej miłości. Ten dom był również domem jej chłopca – ten dach i kredens, i ogień podsycany na kominku. Na tę myśl pani Verloc wstała, podeszła do przeciwległego końca stołu i rzekła z pełni serca:

– I znudzić ci się nie znudziłam.

Pan Verloc milczał. Winnie oparła się z tyłu o ramię męża i przycisnęła wargi do jego czoła. Trwała tak czas jakiś. Żaden szmer nie przenikał do nich z zewnętrznego świata. Odgłosy kroków na chodniku zamierały w dyskretnym półcieniu sklepu. Tylko płomyk gazu nad stołem mruczał równo, jak kot, w ponurej ciszy saloniku.

Gdy wargi Winnie dotknęły niespodzianie czoła męża, pan Verloc chwycił się rękami brzegów krzesła, zachowując hieratyczny bezruch. Z chwilą gdy pocałunek się skończył, puścił krzesło, podniósł się i zbliżył do kominka. Nie odwracał się już od pokoju. Wodził oczami za każdym ruchem żony; twarz miał opuchniętą i wyglądał jakby był pod wpływem narkotyku.

Pani Verloc krzątała się pogodnie, sprzątając ze stołu. Jej spokojny głos omawiał zwykłym tonem, rozsądnym i swojskim, myśl rzuconą przez męża. Ten projekt nie wytrzymywał krytyki. Potępiała go ze wszystkich względów – ale w gruncie rzeczy chodziło jej tylko o Steviego. Zważywszy na pewną jego „dziwaczność”, sądziła, że nie jest wskazane wywozić go nagle za granicę. O to jej tylko chodziło. Omawiając tę kwestię, stała się niemal popędliwa. Jednocześnie szybkimi ruchami włożyła fartuch, aby zmyć filiżanki. I jakby podniecona dźwiękiem własnego głosu, któremu nikt się nie przeciwstawiał, posunęła się tak daleko, że oświadczyła tonem prawie cierpkim:

– Jeśli się wybierasz za granicę, będziesz musiał jechać beze mnie.

– Ty wiesz, że bez ciebie bym nie pojechał – rzekł chrypliwie pan Verloc, a matowy głos, którego używał w życiu prywatnym, drżał od zagadkowego wzruszenia.

Pani Verloc już pożałowała wypowiedzianych słów. Zabrzmiały mniej uprzejmie, niż to leżało w jej zamiarze. Przy tym był w nich nierozsądek, jak i we wszystkim, co zbyteczne. W gruncie rzeczy nie chciała tego powiedzieć. Te słowa były jakby podszepnięte przez demona złych natchnień. Lecz wiedziała, jak je wymazać z pamięci męża.

Odwróciła głowę i znad ramienia rzuciła mężczyźnie stojącemu ciężko przed kominkiem na wpół zalotne, na wpół okrutne spojrzenie wielkich oczu – spojrzenie, do którego nie byłaby nigdy zdolna dawna Winnie, z czasów gdy mieszkała jeszcze w Belgravii, albowiem cechowały ją wówczas skromność i naiwność. Lecz ten mężczyzna był teraz jej mężem, a naiwną być już przestała. Nie zdejmując z niego oczu przez całą sekundę, patrzyła z twarzą poważną, nieruchomą jak maska i w końcu rzekła żartobliwie:

– Nie mógłbyś beze mnie wyjechać. Zanadto byś za mną tęsknił.

Pan Verloc ruszył naprzód.

– Otóż to właśnie – rzekł głośniej i szedł ku niej, wyciągnąwszy ramiona. Coś dzikiego i mętnego w jego twarzy nasuwało wątpliwość, czy chce udusić żonę, czy też ją objąć. Ale grzechot dzwonka wejściowego odwrócił uwagę pani Verloc od tego przejawu uczuć.

– Dzwonek, Adolfie. Idź do sklepu.

Przystanął; jego ramiona z wolna opadły.

– No idźże – powtórzyła pani Verloc. – Ja jestem w fartuchu.

Pan Verloc usłuchał i odwrócił się jak drewniany automat o kamiennym wzroku i twarzy pomalowanej na czerwono. A to podobieństwo do automatu było tak zupełne, że miał nawet idiotyczny wyraz twarzy, niby automat zdający sobie sprawę z tkwiącej w nim maszynerii.

Zamknął drzwi od saloniku, pani Verloc zaś poszła żwawo do kuchni, odnosząc tacę. Pomyła filiżanki i trochę innych naczyń, a potem przerwała pracę i zaczęła nasłuchiwać. Żaden dźwięk nie dosięgnął jej uszu. Widocznie któryś z klientów zasiedział się w sklepie. Był to klient, bo pan Verloc nie wprowadził go do mieszkania. Rozwiązawszy szybkim ruchem tasiemki fartucha, cisnęła go na krzesło i wróciła powoli do saloniku.

W tej samej chwili ukazał się we drzwiach pan Verloc.

Wyszedł z saloniku czerwony. Wrócił dziwnie blady – jak papier. Jego twarz nie była już otępiała niby pod wpływem gorączki lub narkotyku; malowały się na niej pomieszanie i zgryzota. Podszedł wprost do kanapy i stanął, spoglądając na leżące tam swoje palto, jakby się bał go dotknąć.

– Co się stało? – zapytała pani Verloc stłumionym głosem. Przez uchylone drzwi dostrzegła, że klient jeszcze nie wyszedł.

– Okazuje się, że będę musiał wyjść – rzekł pan Verloc. Nie schylił się jednak po palto.

Bez słowa Winnie udała się do sklepu i zamknąwszy za sobą drzwi, poszła za ladę. Nie spojrzała otwarcie na klienta, póki nie usadowiła się wygodnie na krześle. Ale spostrzegła, że gość był wysoki i szczupły, a wąsy miał podkręcone. I właśnie w owej chwili poprawiał ich spiczaste końce. Jego długa, koścista twarz wychylała się z podniesionego kołnierza. Był trochę obryzgany błotem, trochę mokry od deszczu. Śniady brunet; jego kości policzkowe rysowały się wyraźnie pod nieco zaklęśniętymi skroniami. Zupełnie obcy człowiek. Wcale nie klient. Pani Verloc przyglądała mu się spokojnie.

– Pan przyjeżdża z kontynentu? – odezwała się po chwili.

Wysoki, szczupły nieznajomy, nie patrząc właściwie na panią Verloc, odpowiedział tylko nikłym, dziwnym uśmiechem.

Spokojny i obojętny wzrok pani Verloc spoczywał na nim.

– Pan rozumie po angielsku, nieprawdaż?

– O tak. Rozumiem po angielsku.

W jego akcencie nie było nic cudzoziemskiego, tylko wymawiał słowa wolno, jakby mu to przychodziło z trudnością. Pani Verloc, opierając się na różnorodnych swych doświadczeniach, doszła do wniosku, że niektórzy cudzoziemcy mówią lepiej po angielsku niż sami Anglicy. Powiedziała, nie odwracając oczu od drzwi saloniku:

– Chyba pan nie zamierza pozostać w Anglii na stałe?

Nieznajomy znów się uśmiechnął, milcząc. Miał miły wyraz ust i bystre oczy. Zaprzeczył głową jakby z pewnym smutkiem.

– Mój mąż pomoże panu i wszystko będzie dobrze. A tymczasem najlepiej pan zrobi, jeśli pan zamieszka na kilka dni u Guiglianiego, w hotelu Continental. To coś w rodzaju pensjonatu. Spokojnie tam. Mój mąż pana zaprowadzi.

– Dobra myśl – rzekł szczupły brunet, którego wzrok nagle stwardniał.

– Pan znał już przedtem mojego męża, co? Może we Francji?

– Słyszałem o nim – przyznał gość; mówił powoli, mozolnie, przy czym czuło się z jego tonu, że nie chce się wdawać w rozmowę.

Zapadło milczenie. Potem nieznajomy odezwał się znowu tonem znacznie naturalniejszym:

– Może pani mąż wyszedł już i czeka na mnie na ulicy?

– Na ulicy! – powtórzyła zaskoczona pani Verloc. – To niemożliwe. Nie ma tu innego wyjścia z mieszkania.

Przez chwilę siedziała obojętnie, potem wstała z krzesła i zajrzała do saloniku, uchyliwszy oszklonych drzwi. Nagle je otworzyła i znikła.

Pan Verloc przez cały ten czas tylko włożył palto. Ale dlaczego stanął potem przy stole, wsparty o niego oburącz, jakby czuł zawrót głowy lub mdłości? Winnie nie mogła nic z tego zrozumieć.

– Adolfie – zawołała półgłosem, a gdy się wyprostował, dodała szybko: – Czy znasz tego człowieka?

– Ze słyszenia – odszepnął niespokojnie pan Verloc, rzucając na drzwi wściekłym wzrokiem.

W pięknych, obojętnych oczach Winnie zapaliła się błyskawica wstrętu.

– To pewno jeden z przyjaciół Karla Yundta… tego przebrzydłego starego grzyba.

– Ach, nie – zaprzeczył pan Verloc, zajęty wydostawaniem kapelusza spod kanapy. Ale, wyprostowawszy się, trzymał go w ręku, jakby nie zdając sobie sprawy, do czego służy kapelusz.

– No więc… on czeka na ciebie – rzekła w końcu pani Verloc. – Słuchaj, Adolfie, czy to nie jest któryś z tych ludzi z ambasady, co to przyczynili ci ostatnio tyle kłopotu?

– Przyczynili mi ostatnio tyle kłopotu? – powtórzył pan Verloc, wstrząsnąwszy się ze zdumienia i strachu. – Kto ci mówił o ludziach z ambasady?

– Ty sam.

– Ja? Ja? Mówiłem ci o ambasadzie?

Pan Verloc wydawał się zmieszany i przerażony bez granic. Żona mu wyjaśniła:

– W ostatnich czasach mówiłeś czasem przez sen, Adolfie.

– Co… co ja mówiłem? Co ty wiesz?

– Nic szczególnego. Przeważnie mówiłeś od rzeczy. Zrozumiałam tylko, że coś cię dręczy.

Pan Verloc włożył kapelusz. Purpurowa fala gniewu zalała mu twarz.

– Więc mówiłem od rzeczy? Och, ci z ambasady! Darłbym pasy z nich wszystkich. Ale niech się strzegą. Mam język w gębie.

Kipiał ze złości, chodząc tam i na powrót między stołem a kanapą; jego rozpięte palto zawadzało o wszystkie rogi. Czerwona fala gniewu odpłynęła i twarz zbielała mu znowu, a nozdrza wciąż drgały. Dla uproszczenia sytuacji pani Verloc przypisała te objawy zaziębieniu.

– No więc kimkolwiek jest ten człowiek, pozbądź się go możliwie najprędzej i wracaj – rzekła. – Muszę cię doglądać przez jakichś parę dni.

Pan Verloc uspokoił się i z wyrazem zdecydowania na bladej twarzy otworzył drzwi, lecz żona odwołała go szeptem:

– Adolfie! Adolfie! – Wrócił strwożony. – A co z tymi pieniędzmi, które wyjąłeś z banku? – spytała. – Masz je przy sobie? Czy nie byłoby lepiej…

Pan Verloc patrzył czas jakiś bezmyślnie na dłoń, którą żona wyciągnęła do niego i w końcu uderzył się w czoło.

– Pieniądze! Tak! Tak! Nie rozumiałem, o co ci chodzi.

Wyciągnął z kieszeni na piersiach nowy portfel ze świńskiej skóry. Pani Verloc wzięła go bez słowa i stała w miejscu, póki nie ucichł dzwonek grzechoczący po wyjściu pana Verloca i jego gościa. Dopiero wtedy wyciągnęła banknoty i rzuciła na nie okiem. Po tej inspekcji rozejrzała się bacznie, rzekłbyś, nie dowierzając ciszy i samotności domu. Przybytek jej małżeńskiego życia wydał jej się taki odludny i niepewny, jakby się znajdował w lesie. Rozglądała się po solidnych, ciężkich meblach, lecz każda skrytka, która przychodziła jej na myśl, robiła na niej wrażenie niepewnej i szczególnie ponętnej dla złodzieja. A włamywacz, którego sobie wyobrażała, był ideałem włamywacza, obdarzonym najwyższymi zdolnościami i cudotwórczą przenikliwością. O szufladzie nie było co nawet myśleć. Każdy złodziej zajrzy tam przede wszystkim. Pani Verloc rozpięła śpiesznie parę haftek i wsunęła portfel za stanik. Rozporządziwszy w ten sposób kapitałem męża, usłyszała z pewnym zadowoleniem grzechot dzwonka oznajmiającego o czyimś przybyciu. Poszła za ladę, przybierając niewzruszony wyraz twarzy i kamienne spojrzenie, którym zwykle witała klientów.

Mężczyzna stojący w środku sklepu rozglądał się szybko chłodnym, badawczym wzrokiem. Przebiegł spojrzeniem po ścianach, ogarnął nim sufit, podłogę – a wszystko to w mgnieniu oka. Końce długich, jasnych wąsów opadały mu poniżej szczęk. Uśmiechnął się jak dawny, choć daleki znajomy i pani Verloc uprzytomniła sobie, że go już widywała. To nie był klient. Jej wzrok „od klientów” zmiękł i nabrał zwykłej obojętności; stała naprzeciw gościa, oddzielona od niego ladą.

Podszedł bliżej z pewną poufałością, której jednak nazbyt nie uwydatniał.

– Czy mąż pani jest w domu? – zapytał swobodnie.

– Nie. Wyszedł.

– Bardzo mi przykro. Wstąpiłem, aby zasięgnąć od niego pewnej poufnej informacji.

Była to ścisła prawda. Komisarz Heat wrócił do domu i nawet miał już zamiar włożyć pantofle, ponieważ – jak stwierdził przed samym sobą – usunięto go właściwie poza obręb tej sprawy. Pozwolił sobie na kilka wzgardliwych i gniewnych myśli, uznał jednak tego rodzaju zajęcie za tak nieprzyjemne, że postanowił szukać wytchnienia poza domem. Nic mu nie przeszkadzało złożyć panu Verlocowi przyjazną wizytę – niby to przypadkiem. Opuścił więc dom w charakterze prywatnego obywatela i użył tych samych środków lokomocji co zwykle. Prowadziły wszystkie do ogniska domowego pana Verloca. Komisarz Heat przestrzegał tak pilnie prywatnego charakteru swej wyprawy, że zadał sobie specjalny trud, aby uniknąć policjantów stojących na swych stanowiskach lub obchodzących dzielnicę w sąsiedztwie Brett Street. Ta ostrożność była znacznie bardziej wskazana dla niego niż dla nieznanego nikomu nadinspektora.

Prywatny obywatel Heat wszedł na Brett Street, manewrując w sposób, który by napiętnowano jako skradanie się, gdyby Heat należał do klasy przestępców. Kawałek sukna znaleziony w Greenwich spoczywał w jego kieszeni. Nie zamierzał jednak bynajmniej wydobyć go z ukrycia, albowiem jego wyprawa miała charakter prywatny. Chciał się tylko przekonać, co pan Verloc będzie skłonny powiedzieć mu z własnej woli. Miał nadzieję, że to, co usłyszy, pozwoli mu obwinić Michaelisa. Ta nadzieja łączyła się ściśle z jego fachem, ale posiadała także stronę etyczną. Albowiem komisarz Heat był sługą sprawiedliwości. Nie zastawszy pana Verloca, uczuł rozczarowanie.

 

– Poczekałbym trochę, gdybym był pewien, że niedługo wróci – powiedział.

Pani Verloc nie zdobyła się na żadne zapewnienie.

– Wiadomość, o którą mi chodzi, jest ściśle prywatna – powtórzył. – Rozumie pani, co mówię? Czy nie mogłaby mi pani wskazać, dokąd poszedł pani mąż?

Pani Verloc potrząsnęła głową.

– Nie umiem panu nic powiedzieć.

Odwróciła się i zaczęła porządkować pudełka stojące na półkach za ladą. Komisarz Heat patrzył na nią czas jakiś w zadumie.

– Chyba pani wie, kim jestem? – zapytał.

Pani Verloc spojrzała nań przez ramię. Komisarz Heat był zdumiony jej chłodem.

– Jak to! Przecież pani wie, że jestem z policji – rzekł ostro.

– Niewiele mnie to obchodzi – zauważyła pani Verloc, zabierając się znów do porządkowania pudełek.

– Nazywam się Heat. Komisarz Heat z Wydziału Przestępstw Specjalnych.

Pani Verloc ustawiła dokładnie na właściwym miejscu małe tekturowe pudełko i zwróciła się znów do Heata, spoglądając nań spod ociężałych powiek; jej ręce zwisały bezczynnie. Przez chwilę panowało milczenie.

– Więc mąż pani wyszedł przed kwadransem! A nie powiedział, kiedy wróci?

– Nie wyszedł sam – rzuciła obojętnie pani Verloc.

– Wyszedł ze znajomym?

Pani Verloc dotknęła z tyłu swych włosów. Były w najzupełniejszym porządku.

– Nie, z jakimś obcym panem.

– Aha. A jak ten obcy pan wyglądał? Może pani zechce mi powiedzieć?

Pani Verloc nie miała nic przeciwko temu. A Heat, usłyszawszy, że ów nieznajomy był wysokim, chudym brunetem o długiej twarzy i podkręconych wąsach, zaniepokoił się i wykrzyknął:

– A niech go diabli, domyślałem się tego! Ten człowiek nie tracił czasu.

W skrytości ducha komisarz bardzo był zgorszony nieformalnym postępkiem swego zwierzchnika. Lecz nie miał w sobie nic z Don Kichota; odeszła go chęć doczekania się pana Verloca. Nie wiedział, dlaczego wyszli, ale przypuszczał, że pewno wrócą razem. Całą tę sprawę prowadzi się Bóg wie jak, partacka robota, pomyślał z goryczą.

– Chyba nie będę miał czasu doczekać się pani męża – powiedział.

Pani Verloc wysłuchała niedbale tego oświadczenia. Jej obojętność zastanawiała Heata od samego początku, a w tej chwili pobudziła szczególnie jego ciekawość. Heat nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć; namiętności miotały nim, jakby był pierwszym lepszym z obywateli.

– Mam wrażenie – rzekł, patrząc spokojnie na Winnie – że gdyby pani zechciała, mogłaby mi pani dać całkiem dokładne informacje o tym, co zaszło.

Pani Verloc zmusiła swe piękne leniwe oczy do odwzajemnienia jego wzroku i szepnęła:

– O tym, co zaszło… A co takiego mogło zajść?

– Mam na myśli sprawę, o której chciałem porozmawiać z pani mężem.

Tego dnia pani Verloc jak zwykle rzuciła okiem na poranny dziennik. Ale nie wyszła ani na krok z domu. Roznosiciele gazet nie zapuszczali się nigdy na Brett Street. Ten teren nie nadawał się do ich handlu. Echa ich okrzyków, rozlegających się wzdłuż ludnych ulic, zamierały wśród brudnych murów ceglanych, nie docierając do progu sklepu. Pan Verloc nie przyniósł z sobą wieczornej gazety. W każdym razie Winnie jej nie widziała. Nie miała pojęcia o żadnej sprawie i powiedziała to spokojnym głosem, w którym brzmiało szczere zdziwienie.

Komisarz Heat ani przez chwilę nie dał wiary tak zupełnej nieświadomości. W krótkich, mało uprzejmych słowach streścił to, co zaszło.

Pani Verloc odwróciła od niego oczy.

– Uważam to za głupotę – wyrzekła z wolna i zamilkła. – My tutaj nie jesteśmy niewolnikami, którymi można poniewierać.

Komisarz słuchał bacznie. Nic więcej nie powiedziała.

– A mąż pani nie wspominał o niczym, kiedy wrócił do domu?

Pani Verloc tylko pokręciła głową na znak przeczenia. Przeciągłe, kłopotliwe milczenie zaległo w sklepie. Komisarz Heat pomyślał, że tego już naprawdę za wiele.

– Jest jeszcze pewna drobna sprawa – zaczął obojętnym tonem – o której chciałem z mężem pani pomówić. Doszło naszych rąk coś, co – jak przypuszczamy – jest skradzionym paltem.

Pani Verloc, szczególnie zaprzątnięta tego wieczoru myślami o złodziejach, dotknęła przelotnie stanika na piersi.

– Żadne palto nam nie zginęło – rzekła spokojnie.

– To dziwne – ciągnął prywatny obywatel Heat. – Widzę, że państwo trzymacie tu mnóstwo tuszu do znakowania…

Wziął do ręki małą buteleczkę i spojrzał na nią pod światło gazu palącego się w środku sklepu.

– Fioletowy… prawda? – zauważył, odstawiając buteleczkę. – Jak już wspomniałem, to jest naprawdę dziwne. Bo tamto skradzione palto ma pod spodem wszytą etykietę z waszym adresem wypisanym tuszem.

Pani Verloc pochyliła się nad ladą z cichym okrzykiem.

– To palto mojego brata!

– Gdzie jest pani brat? Czy mógłbym go zobaczyć? – spytał porywczo komisarz.

Pani Verloc pochyliła się trochę niżej nad ladą.

– Nie. Nie ma go tu. Ten adres napisałam ja sama.

– A gdzie jest obecnie pani brat?

– Pojechał na wieś do… do znajomego.

– To palto pochodzi ze wsi. A jak się nazywa ten znajomy?

– Michaelis – wyznała pani Verloc lękliwym szeptem.

Komisarz Heat gwizdnął. Oczy mu zabłysły.

– To, to, to. Świetnie. A teraz co do pani brata, jak on wygląda? Tęgi brunet, co?

– Ach, nie! – wykrzyknęła żarliwie pani Verloc. – To musiał być złodziej. Stevie jest szczupły i jasnowłosy.

– W porządku – rzekł komisarz potakująco. A gdy pani Verloc patrzyła w niego, wahając się między niepokojem i ciekawością, zaczął ją wypytywać. Dlaczego przyszyła ten adres do palta? I dowiedział się, że zmiażdżone szczątki, które badał rano z niezmierną odrazą, są szczątkami młodego chłopca, roztargnionego nerwowca, trochę dziwaka i że rozmawiająca z nim, komisarzem, kobieta opiekowała się tym chłopcem od wczesnego dzieciństwa.

– Czy on daje się łatwo podniecić? – zapytał komisarz.

– O tak. Bardzo łatwo. Ale jak się to mogło stać, że zgubił palto…

Komisarz Heat wyciągnął nagle z kieszeni różową gazetę, którą kupił z pół godziny przedtem. Interesował się bardzo końmi. Ponieważ jego zawód narzucał mu postawę nieufności i podejrzeń w stosunku do współobywateli, komisarz Heat musiał dać ujście instynktowi łatwowierności, gnieżdżącemu się w ludzkiej piersi i dawał je, pokładając nieograniczoną ufność w proroctwach sportowych tej właśnie gazety wieczornej. Rzuciwszy nadzwyczajny dodatek na ladę, Heat zanurzył rękę w kieszeni i wyciągnął skrawek sukna, którym go los obdarzył, ściągając nań jego uwagę wśród stosu rzeczy, wyglądających jakby je kto pozbierał w jatkach i u gałganiarzy. Ten skrawek komisarz dał pani Verloc do obejrzenia.

– Pani to zapewne poznaje?

Wzięła machinalnie gałganek w obie ręce. Oczy jej zdawały się rosnąć, w miarę jak patrzyła.

– Tak – szepnęła. Podniosła głowę i zatoczyła się z lekka w tył.

– Dlaczego to jest oddarte?

Komisarz sięgnął szybko przez ladę i wyrwał szmatkę z rąk Winnie, która siadła ciężko na krześle. Pomyślał: „Identyfikacja nie pozostawia nic do życzenia”. W tej samej chwili błysnęła mu zdumiewająca prawda. Verloc był tamtym „drugim mężczyzną”.

– Proszę pani – rzekł – jestem przekonany, że pani wie o tej historii z bombą więcej, niż się pani zdaje.

Pani Verloc siedziała bez rucha, oszołomiona, ogarnięta bezgranicznym zdumieniem. Co to wszystko ma znaczyć? Zesztywniała na całym ciele i nie była w stanie odwrócić głowy, gdy zaterkotał dzwonek. Natomiast prywatny wywiadowca Heat obrócił się w mig na pięcie. Pan Verloc zamknął drzwi i przez chwilę obaj mężczyźni stali naprzeciw siebie oko w oko.

Pan Verloc, nie spojrzawszy na żonę, podszedł do komisarza, który odetchnął z ulgą, widząc, że gospodarz domu powrócił sam.