Za darmo

Tajny agent

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Owego wieczoru, kiedy matka pani Verloc, odszedłszy od swych dzieci, rzekłbyś, odeszła od życia, Winnie nie badała ze szczególną uwagą stanu ducha Steviego. Nic dziwnego, że biedny chłopiec był podniecony. Zapewniła raz jeszcze stojącą w progu staruszkę, że znajdzie sposób, aby Stevie nie gubił się na długo w ciągu pielgrzymek do matki i w końcu odeszła, wziąwszy brata pod ramię. Stevie nawet do siebie nie pomrukiwał, ale pani Verloc czuła tym szczególnym zmysłem siostrzanej miłości, rozwiniętym w niej od najwcześniejszego dzieciństwa, że chłopiec był naprawdę bardzo podniecony. Ujęła mocno jego ramię, udając, że się na nim opiera, i szukała w myśli słów odpowiednich do okoliczności.

– A teraz, Stevie, musisz bardzo na mnie uważać, kiedy będziemy przechodzili przez ulicę i wsiądziesz pierwszy do omnibusu, jak dobremu bratu przystoi.

Stevie przyjął ze zwykłą uległością ten apel do swej męskiej opieki. Pochlebiło mu to. Podniósł głowę i wyprostował się.

– Nie denerwuj się, Winnie. Nie trzeba się denerwować. Z omnibusem wszystko pójdzie dobrze – odpowiedział porywczym, niewyraźnym bełkotem, mającym coś z lękliwości dziecka i stanowczego tonu mężczyzny. Kroczył nieustraszenie obok kobiety wspierającej się na nim, ale jego dolna szczęka opadła. Mimo to byli tak do siebie podobni, gdy szli ramię w ramię chodnikiem, że musiało to uderzać przechodniów mijających ich na szerokiej, brudnej ulicy, której ubóstwo i wyzucie ze wszystkich powabów życia były głupio wystawione na pokaz przez niezliczone gazowe latarnie.

Przed drzwiami szynku na rogu, gdzie obfitość światła zakrawała wprost na złośliwość, u samego skraju chodnika stała dorożka. Na koźle nie było nikogo; zdawało się, że ją porzucono w rynsztoku z powodu jej beznadziejnego zniszczenia. Pani Verloc poznała wehikuł. Jego wygląd był tak rozpaczliwy, przedstawiał tak skończony obraz groteskowej nędzy o cudacznych, ponurych szczegółach, jakby to była dorożka samej Śmierci. Pani Verloc zawołała ze współczuciem, z tym pobudliwym współczuciem, jakie nieraz mają kobiety dla koni (zwłaszcza jeśli za nimi nie siedzą):

– Biedne zwierzę!

Stevie zatrzymał się nagle i szarpnął siostrę, pociągając ją wstecz.

– Biedne! Biedne! – wykrzyknął potakująco. – Dorożkarz także biedny. Sam mi powiedział.

Widok cherlawego, samotnego rumaka pochłonął chłopca całkowicie. Potrącany przez przechodniów, uparcie nie ruszał się z miejsca, usiłując wyrazić nowe myśli, pobudzone litością dla ludzkiej i końskiej niedoli, tak ściśle z sobą związanych. Ale to było bardzo trudne. „Biedne zwierzę, biedni ludzie!” – powtarzał, nie mogąc wymyślić nic innego. Wydało mu się to zbyt słabe i zakończył gniewnym bełkotem:

– Wstyd!

Stevie nie był mistrzem słowa i może właśnie dlatego jego myślom zbywało na jasności i precyzji. Ale jego uczuciom nie brakowało pełni i głębokości. W owym krótkim słowie zawarł całe swe oburzenie i zgrozę wobec nędzy, która musi żerować na męce drugiej nędzy – wobec biednego dorożkarza, bijącego biednego konia, poniekąd w imię czekających w domu biednych swych dzieci. A Stevie wiedział, co to jest być bitym. Wiedział z doświadczenia. Źle jest na świecie! Źle! Źle!

Pani Verloc, jedyna jego siostra i opiekunka, nie mogła rościć sobie praw do tak głębokiej wnikliwości. A przy tym nie doświadczyła na sobie czarodziejskiej wymowy dorożkarza. Nie umiała przeniknąć, co było powodem słowa: „Wstyd”. I rzekła spokojnie:

– Chodź, Stevie. Nic na to nie poradzisz.

Potulny Stevie ruszył z miejsca; ale nie kroczył już dumnie, tylko powłóczył nogami, szepcząc jakieś półsłówka, a nawet i całe słowa, które nie były jednak słowami, bo się składały z niepasujących do siebie połówek. Stevie jak gdyby usiłował zestawić ze swymi uczuciami wszystkie wyrazy, które mógł sobie przypomnieć, chcąc uchwycić myśl odpowiadającą owym uczuciom. I rzeczywiście pochwycił ją w końcu. Przystanął, aby natychmiast się wypowiedzieć:

– Świat jest zły dla biednych ludzi.

Ledwie wyraził tę myśl, od razu zdał sobie sprawę, że już zna jej wszystkie następstwa. Umocniło to w nim poczucie słuszności, pogłębiając zarazem jego gniew. Czuł, że kogoś powinno się za to ukarać – i to bardzo surowo. Ponieważ nie był sceptykiem, tylko istotą moralną, rządziły nim niejako wybuchy jego sprawiedliwego gniewu.

– Wstrętny! – dodał zwięźle.

Pani Verloc widziała teraz jasno, że Stevie bardzo jest podniecony,

– Nikt na to nie poradzi – rzekła. – No, chodźmy. To tak się mną opiekujesz?

Stevie przyśpieszył posłusznie kroku. Był dumny z tego, że jest dobrym bratem. Wymagała tego jego moralność, moralność doskonała. Ale zmartwił się, usłyszawszy odpowiedź swojej siostry Winnie – która była dobra. Nikt nie może temu zaradzić! Szedł posępnie, lecz nagle poweselał. Jak i reszta ludzkości, bezradna wobec tajemnicy wszechświata, miał chwilę kojącej wiary w zorganizowane potęgi tej ziemi.

– Policja – podsunął ufnie.

– Policja nie jest od tego – oświadczyła niedbale pani Verloc, idąc spiesznym krokiem.

Twarz Steviego bardzo się wydłużyła. Rozmyślał. Im bardziej natężał umysł, tym luźniej zwisała jego dolna szczęka. Gdy wreszcie zaniechał intelektualnych dociekań, na twarzy jego malowała się zupełna bezmyślność.

– Nie jest od tego? – wymamrotał, zrezygnowany, lecz zaskoczony. – Nie jest od tego?

Wyrobił sobie o stołecznej policji idealne wyobrażenie, jako o dobrotliwej instytucji służącej do usunięcia zła. Pojęcie dobrotliwości kojarzyło się jak najściślej z jego przekonaniem o potędze granatowych mundurów. Lubił serdecznie wszystkich policjantów, czuł do niech szczere zaufanie. Więc się zmartwił. A przy tym zaczął podejrzewać, że członkowie policji są dwulicowi i to go rozgniewało. Gdyż Stevie był szczery i otwarty bez granic. Więc dlaczego oni udają? W przeciwieństwie do siostry, która ufała pozorom, Stevie pragnął sięgnąć do dna każdej sprawy. Prowadził dalej badania, pytając gniewnie i wyzywająco:

– Więc od czego oni są, Winnie? Od czego oni są? Powiedz.

Winnie nie lubiła dyskusji. Ale podjęła rozmowę, lękając się bardzo, aby Stevie z tęsknoty za matką nie poddał się zgnębieniu. Odpowiedź Winnie, daleka od ironii, brzmiała jednak w sposób, który był dość naturalny u żony pana Verloca, delegata Czerwonego Komitetu Centralnego, osobistego przyjaciela pewnych anarchistów oraz gorliwego zwolennika rewolucji socjalnej.

– Nie wiesz, od czego są policjanci, Stevie? Są od tego, żeby ci, którzy nie mają nic, nie zabierali pieniędzy tym, którzy coś mają.

Wystrzegała się czasownika „kraść”, gdyż to słowo niepokoiło jej brata. Stevie bardzo był wrażliwy na punkcie uczciwości. Wpojono mu tak starannie pewne proste zasady (ze względu na jego „oryginalność”), że same nazwy niektórych przestępstw napełniały go zgrozą. Żywe słowo robiło na nim zawsze wielkie wrażenie. Teraz również był pod wrażeniem słów Winnie; zdumiały go i pobudziły jego intelekt.

– Jak to? – spytał natychmiast niespokojnie. – Nawet jeśli są głodni? Nawet wtedy nie wolno im nic zabrać?

Zatrzymali się oboje.

– Nawet choćby byli nie wiem jak głodni – rzekła pani Verloc ze spokojem osoby, której nie obchodzi zagadnienie rozdziału bogactw, przy czym spojrzała w głąb ulicy, wypatrując omnibusu właściwej barwy. – Nawet wtedy. Ale po co o tym wszystkim mówić? Ty przecież nigdy nie jesteś głodny.

Rzuciła szybko wzrokiem na chłopca, który wyglądał u jej boku jak młodzieniec. Uważała, że jest miły, pociągający, serdeczny i tylko trochę, troszeczkę oryginalny. Nie mogła widzieć go innym, gdyż to, co wiązało ją z bratem, było urokiem silnych uczuć w jej życiu pozbawionym wszelkiego powabu – uczuć oburzenia, męstwa, litości, nawet zaparcia się siebie. Nie dopowiedziała: „I nie będziesz głodny, póki ja żyję”. Ale mogła była to dodać, gdyż poczyniła skuteczne kroki w tym celu. Pan Verloc był bardzo dobrym mężem. A Winnie wyobrażała sobie, że niepodobna Steviego nie lubić. Nagle zawołała:

– Prędko, Stevie. Zatrzymaj ten zielony omnibus.

Stevie, nieśmiały i pełen powagi u boku siostry wspartej o jego ramię, podniósł drugie ramię wysoko nad głową przed zbliżającym się omnibusem, co wywarło pożądany skutek.

W godzinę później pan Verloc podniósł oczy znad dziennika – czytał go lub w każdym razie patrzył nań, siedząc za ladą – i wśród zamierającego grzechotu dzwonka ujrzał Winnie, swą żonę – która przeszła przez sklep, kierując się na górę – oraz idącego za nią szwagra, Steviego. Widok Winnie sprawiał panu Verlocowi przyjemność. Miał manię na punkcie żony. Postać szwagra nie przeniknęła do jego świadomości, albowiem w ostatnich czasach ponure zamyślenie Verloca odgradzało go jak zasłona od zjawisk zmysłowego świata. Wpatrzył się w żonę bez słowa, jakby była widziadłem. Głos pana Verloca, ten od domowego użytku, chrypliwy i spokojny, nie rozległ się owego dnia ani razu. Nie rozległ się też przy kolacji, do której pan Verloc został wezwany przez Winnie w zwykły krótki sposób: „Adolfie”. Zasiadł bez przekonania, aby spożyć posiłek, zsunąwszy kapelusz na tył głowy. Zwyczaj posilania się w kapeluszu, nadający cechę bezceremonialnej niestałości wiernemu przywiązaniu pana Verloca do domowego ogniska, nie wypływał z zamiłowania do życia poza domem, lecz z przyzwyczajenia do cudzoziemskich kawiarni.

Pan Verloc wstawał dwa razy na grzechot pękniętego dzwonka; bez słowa znikał w sklepie i wracał, milcząc. Gdy wychodził, pani Verloc, którą nękało puste miejsce po prawej ręce, patrzyła przed siebie kamiennym wzrokiem, cierpiąc nad nieobecnością matki; Stevie zaś z tego samego powodu szurał wciąż nogami, jakby podłoga pod stołem stała się dokuczliwie gorąca. Gdy pan Verloc wracał i zasiadał na swoim miejscu, niby wcielony symbol milczenia, wyraz oczu pani Verloc podlegał subtelnej zmianie, a Stevie przestawał wiercić nogami ze względu na wielki, lękliwy szacunek dla męża siostry. Spoglądał na szwagra raz po raz ze współczuciem i poważaniem. Pan Verloc smucił się. Winnie wbiła chłopcu w głowę (jeszcze w omnibusie), że zastaną pana Verloca pogrążonego w wielkim smutku i że nie trzeba mu przeszkadzać. Gniew ojca, drażliwość lokatorów i skłonność pana Verloca do bezgranicznych cierpień były głównymi źródłami, z których Stevie czerpał opanowanie. Ze wszystkich tych uczuć, które tak łatwo było wywołać, ale nie zawsze łatwo zrozumieć, smutek pana Verloca wywierał największe wrażenie, albowiem pan Verloc był dobry. Matka i siostra Steviego oparły ten fakt etyczny na niewzruszonych podstawach. Oparły go, ugruntowały i uświęciły bez wiedzy pana Verloca dla przyczyn niemających nic wspólnego z abstrakcyjną moralnością. Pan Verloc wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Sprawiedliwość każe stwierdzić, że nie wyobrażał sobie bynajmniej, aby Stevie go miał za dobrego. A jednak tak było. Pan Verloc był nawet jedynym człowiekiem, którego chłopiec miał za dobrego, ponieważ lokatorzy zmieniali się często i mieli z chłopcem zbyt luźny kontakt, tak że w oczach Steviego różnili się chyba tylko obuwiem; co się zaś tyczyło ojca, jego system pedagogiczny był tego rodzaju, że matka i siostra nie mogły się zdobyć na wpojenie chłopcu teorii o dobroci rodzica. Byłoby to zanadto okrutne. I kto wie, czy by Stevie temu uwierzył. Natomiast jeśli chodziło o pana Verloca, nic nie stało na przeszkodzie, aby Stevie ufał jego dobroci. Pan Verloc był najoczywiściej, choć tajemniczo dobry. A cierpienie człowieka dobrego jest wzniosie.

 

Stevie rzucał na szwagra wzrokiem pełnym sympatii i szacunku. Pan Verloc był smutny. Brat Winnie nigdy jeszcze nie czuł się tak zespolony z tajemniczą dobrocią tego mężczyzny. Smutek pana Verloca był zrozumiały. Stevie był także smutny. Bardzo smutny. I z tego samego powodu. Przypomniawszy sobie o swym zmartwieniu, szurgnął nogami. Uczucia Steviego przejawiały się zawsze ruchami nóg albo rąk.

– Spokojnie z nogami, kochanie – rzekła pani Verloc tkliwie i rozkazująco, po czym zwróciła się do męża i zapytała tonem obojętnym, który był mistrzowskim dziełem jej wrodzonego taktu:

– Czy wyjdziesz dziś wieczór?

Zdawało się, że sama myśl o wyjściu na miasto budzi wstręt w panu Verlocu. Potrząsnął markotnie głową i siedział bez ruchu ze spuszczonymi oczami, patrząc przez całą minutę w kawałek sera leżący na talerzu. Po upływie zaś tej minuty wstał i wyszedł – po prostu wyszedł na ulicę wśród grzechotu wejściowego dzwonka. Postąpił tak niekonsekwentnie wcale nie w zamiarze, aby żonie dokuczyć; wynikło to z niepokoju, który go dręczył. Wyjście z domu nie miało żadnego sensu. Tego, czego pragnął, nie mógł znaleźć w całym Londynie. Ale wyszedł. Wlókł za sobą orszak ponurych myśli wzdłuż mrocznych ulic, w poprzek jasnych ulic, wchodził do dwóch barów, jakby zamierzał spędzić tam noc, i znów wychodził, aż w końcu wrócił do swego zagrożonego domu i siadł zmęczony za ladą, a myśli skupiły się natarczywie wkoło niego jak sfora zgłodniałych czarnych ogarów. Gdy po zamknięciu domu i zgaszeniu światła szedł na górę, zabrał je z sobą – straszliwą eskortę dla człowieka udającego się na spoczynek. Żona wyprzedziła go już od pewnego czasu; roztargnione spojrzenie pana Verloca padło na jej okrągłe kształty rysujące się niewyraźnie pod kołdrą, na głowę wciśniętą w poduszkę i rękę podłożoną pod policzek; najwidoczniej była już śpiąca, co świadczyło o równowadze jej ducha. Wielkie oczy pani Verloc patrzyły bez drgnienia w przestrzeń, ciemne na tle śnieżnie białej pościeli. Nie poruszała się wcale.

Winnie miała dużo równowagi ducha. Czuła wyraźnie, że życie nie znosi, aby zanadto je zgłębiać. Na tym instynkcie ugruntowała swą mądrość i siłę. Lecz milczenie pana Verloca ciążyło jej dotkliwie już od wielu dni. Denerwowało ją. Rzekła spokojnie, leżąc bez ruchu:

– Zaziębisz się, chodząc tak w samych skarpetkach.

Te słowa, naturalne w ustach troskliwej małżonki i przezornej kobiety, zaskoczyły pana Verloca. Zostawił trzewiki na dole, a że zapomniał włożyć pantofle, kręcił się teraz bezgłośnie po sypialni jak niedźwiedź w klatce. Na głos Winnie przystanął i patrzył w nią tak długo bezmyślnym wzrokiem lunatyka, że przesunęła z lekka nogi pod kołdrą. Ale nie poruszyła ani czarną głową, spoczywającą na białej poduszce, ani dłonią wsuniętą pod policzek; wielkie, ciemne, nieruchome jej oczy nawet nie drgnęły.

Pod bezmyślnym wzrokiem męża Winnie poczuła dojmujący ucisk samotności, pamiętając wciąż o pustym pokoju z drugiej strony schodów. Nigdy przedtem nie rozstawała się z matką. Wspierały się obie nawzajem. Czuła to wyraźnie; a teraz mówiła sobie, że matka odeszła – odeszła na zawsze. Pani Verloc nie miała złudzeń. Lecz pozostał Stevie. Rzekła do męża:

– Matka postawiła na swoim. Nie widzę w tym najmniejszego sensu. Nie mogła przypuszczać, abyś jej miał dosyć. To po prostu brzydko z jej strony, że nas tak porzuciła.

Pan Verloc nie był człowiekiem oczytanym; zakres jego literackich aluzji był ograniczony, ale ten szczególny zbieg okoliczności nasunął mu myśl o szczurach opuszczających statek skazany na zagładę. O mało co nie wyraził głośno tej myśli. Stał się podejrzliwy i rozgoryczony. Czyżby ta stara miała taki dobry nos? Ale bezsens tego rodzaju podejrzeń był oczywisty i pan Verloc ugryzł się w język. Jednak nie poskutkowało to w całej pełni. Mruknął niewyraźnie:

– Może to i dobrze.

Zaczął się rozbierać. Pani Verloc leżała bez ruchu, zupełnie bez ruchu i patrzyła w przestrzeń sennym, spokojnym wzrokiem. Ale serce jej na cząstkę sekundy jakby także znieruchomiało. Tego wieczoru nie była, jak to mówią, „w swojej skórze” i poczuła wyraźnie, że zwykłe zdanie może zawierać różne znaczenia – przeważnie nieprzyjemne. Dlaczego powiedział: może to i dobrze? Jak rozumieć te słowa? Nie pozwoliła sobie jednak pogrążyć się w płonnych i czczych dociekaniach. Raczej utwierdziła się w przekonaniu, że życie nie znosi, aby zanadto je zgłębiać. Praktyczna i na swój sposób przebiegła, podjęła, nie tracąc czasu, temat Steviego, bo wyłączność, z jaką dążyła do celu, nabrała w niej nieomylnej siły instynktu.

– Naprawdę, nie mam pojęcia, co zrobię, żeby przez te pierwsze dni trochę Steviego rozweselić. Będzie się gryzł od rana do wieczora, zanim się przyzwyczai do tego, że matki nie ma. A to taki dobry chłopiec. Nie mogłabym sobie bez niego poradzić.

Pan Verloc pozbywał się w dalszym ciągu odzienia wśród zadumy tak skupionej i oderwanej, jakby się rozbierał samotnie w rozległej, beznadziejnej pustyni. Albowiem nadobna ziemia, nasze wspólne dziedzictwo, przedstawiała się umysłowi pana Verloca pod owym niegościnnym aspektem. I w domu, i na dworze panowała tak wielka cisza, że samotne tykanie zegara wiszącego na klatce schodowej wkradło się do pokoju, jakby szukając towarzystwa.

Pan Verloc, ległszy na łóżku po swojej stronie, za plecami pani Verloc, obrócił się, milcząc, twarzą do poduszki. Jego grube ramiona leżały na kołdrze jak poniechana broń, jak porzucone narzędzia. W owej chwili był o włos od wyznania żonie wszystkiego. Chwila wydawała mu się sprzyjająca. Zerkając bokiem, widział krągłe barki Winnie obleczone w biel, tył jej głowy z włosami zaplecionymi na noc w trzy warkocze związane u końców czarną tasiemką. Ale się powstrzymał. Pan Verloc kochał żonę tak, jak żonę kochać należy, to znaczy ze wszystkimi względami, które mężczyzna powinien mieć dla swej najcenniejszej własności. Ta głowa uczesana na noc, te krągłe barki wyglądały jak rodzinna świętość – świętość domowego spokoju. Winnie leżała bez ruchu, masywna, o kształtach zarysowanych niewyraźnie, jak szkic do leżącego posągu; pan Verloc przypomniał sobie jej szeroko rozwarte oczy patrzące w przestrzeń. Była w niej tajemniczość istot żywych. Sławny tajny agent z alarmujących raportów świętej pamięci barona Stott-Wartenheima nie był człowiekiem, który by śmiał się porwać na tajemnicę tego rodzaju. Ulegał łatwo onieśmieleniu. A przy tym cechowało go lenistwo, które tak często jest ukrytym źródłem dobroduszności. Zaniechał więc wdzierania się w tajemnicę żony, wiedziony miłością, nieśmiałością oraz lenistwem. Zawsze jeszcze będzie na to dość czasu. Przez kilka minut zmagał się, milcząc, ze swym cierpieniem wśród sennej ciszy i wreszcie zamącił ją stanowczymi słowami:

– Jadę jutro na kontynent.

Może żona już spała. Nie wiedział. Tymczasem pani Verloc usłyszała te słowa. Oczy jej były szeroko rozwarte; leżała w zupełnym bezruchu, umocniona w swym instynktownym przeświadczeniu, że życie nie znosi, aby zanadto je zgłębiać. A jednak tego rodzaju wyjazd pana Verloca nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Pan Verloc zaopatrywał się w towary w Paryżu i Brukseli. Często udawał się na kontynent, aby osobiście poczynić zakupy. Wokół sklepu przy Brett Street zaczynało się tworzyć niewielkie, dobrane kółko amatorów jego towaru, tajne kółko dostosowane świetnie do wszelkich interesów prowadzonych przez pana Verloca, któremu mistyczna harmonia między jego charakterem a twardą koniecznością wyznaczyła funkcję tajnego agenta do końca życia.

Poczekał chwilę i dodał:

– Nie będzie mnie tydzień, może i dwa. Zawiadom panią Neale, żeby przychodziła sprzątać.

Pani Neale posługiwała na Brett Street. Była ofiarą małżeństwa ze stolarzem nadużywającym trunków i zapracowywała się, aby zadosyćuczynić potrzebom swych licznych drobnych dzieci. Ta kobieta o czerwonych rękach, opięta po pachy w fartuch z workowego płótna, ziała udręką biedy, wydzielając zapach mydlin i rumu, szorując hałaśliwie, brząkając blaszanymi wiadrami.

Pani Verloc, pełna chytrych zamysłów, odezwała się tonem najzupełniej obojętnym:

– Nie potrzebuję brać posługaczki na cały dzień. Poradzę sobie bardzo dobrze z pomocą Steviego.

Pozwoliła samotnemu zegarowi na schodach rzucić piętnaście tyknięć w otchłań wieczności i rzekła:

– Czy zgasić światło?

Pan Verloc warknął na żonę ochrypłym głosem:

– Zgaś.

IX

Pan Verloc wrócił z kontynentu po upływie dziesięciu dni, niepokrzepiony na duchu cudami oglądanymi w czasie podróży, a powrót do domowych pieleszy nie rozweselił mu oblicza. Wszedł do sklepu wśród grzechotu dzwonka, ponury, zdrożony i gniewny. Z torbą w ręku, ze spuszczoną głową, udał się zaraz wielkimi krokami za ladę i opadł na krzesło, jakby przebył pieszo całą drogę, poczynając od Dover. Był wczesny ranek. Stevie, który odkurzał różne przedmioty rozłożone na wystawie, odwrócił się i wpatrzył w niego z otwartymi ustami, pełen czci i lęku.

– Weź to – rzekł pan Verloc, kopnąwszy z lekka torbę leżącą na podłodze. Stevie rzucił się na torbę, porwał ją i uniósł z miną pełną tryumfu i uwielbienia. Uwinął się tak szybko, że pan Verloc był tym wyraźnie zaskoczony.

Na grzechot dzwonka pani Neale, która czyściła grafitem palenisko kominka, zajrzała przez drzwi i dźwignąwszy się z kolan, poszła w fartuchu, ubrudzona od ustawicznego znoju, powiedzieć w kuchni pani Verloc, że „pan właśnie wrócił”.

Winnie podeszła tylko do drzwi łączących salonik ze sklepem.

– Zjesz pewno śniadanie – rzekła z daleka.

Pan Verloc poruszył z lekka rękami, jakby mu narzucano coś niemożliwego. Lecz zwabiony do saloniku, nie odmówił ustawionego przed sobą śniadania. Jadł z kapeluszem zsuniętym na tył głowy, jakby siedział w publicznym lokalu, a poły grubego płaszcza zwisały trójkątnie po obu stronach krzesła. Oddalona o całą długość stołu pokrytego brunatną ceratą, Winnie, jego żona, ciągnęła zwyczajem żon swoją opowieść, z pewnością równie zręcznie przystosowaną do okoliczności jego powrotu, jak opowieść Penelopy72 do powrotu wędrownego Odysa. Lecz pani Verloc nie była zajęta tkaniem podczas nieobecności małżonka; dopilnowała natomiast, aby wszystkie pokoje na piętrze zostały porządnie sprzątnięte, sprzedała trochę towaru i kilka razy widziała się z Michaelisem. Powiedział jej ostatnim razem, że wyjeżdża na dłuższy pobyt do pewnej willi na wsi, gdzieś na linii Londyn–Chatham–Dover. Karl Yundt także raz przyszedł, prowadzony pod rękę przez tę swoją starą, złą gospodynię. Yundt jest „obrzydliwym starym dziadem”. O wizycie Ossipona, którego przyjęła chłodno zza szańca lady, z kamienną twarzą i wzrokiem jakby nieobecnym, nie powiedziała nic, a jej wspomnienie o krzepkim anarchiście zaznaczyło się krótką przerwą w opowiadaniu i prawie niedostrzegalnym rumieńcem. Przy pierwszej sposobności wprowadziła Steviego w tok domowych wydarzeń i powiedziała, że chłopiec bardzo był przygnębiony.

 

– A wszystko to dlatego, że matka nas opuściła.

Pan Verloc nie powiedział ani „Cholera!”, ani „Do diabła z tym Steviem!”. Pani Verloc zaś, niewtajemniczona w myśli męża, nie mogła ocenić szlachetności jego opanowania.

– Ale pomimo to pracował równie dobrze jak zwykle – ciągnęła dalej. – Przydał mi się bardzo. Chyba nie ma rzeczy, której by dla nas nie zrobił.

Pan Verloc rzucił na Steviego niedbałe, senne spojrzenie; chłopiec siedział na prawo od szwagra, delikatny, blady; jego różowe wargi były bezmyślnie rozchylone. Spojrzenie pana Verloca nie zawierało krytycyzmu. Rzucił je machinalnie. A jeśli mu przemknęło przez głowę, że brat jego żony wygląda na skończonego niedojdę, była to myśl niewyraźna i przelotna, pozbawiona tej siły oraz trwałości, które sprawiają, że myśl niekiedy zdolna jest dźwignąć świat z posad. Pan Verloc zdjął kapelusz i rozparł się na krześle. Zanim jego wyciągnięta ręka zdołała odłożyć kapelusz, Stevie rzucił się nań i z szacunkiem zaniósł go do kuchni. Pan Verloc poczuł się znów zaskoczony.

– Ty mógłbyś zrobić wszystko z tym chłopcem, Adolfie – rzekła pani Verloc z wyrazem niezmąconego spokoju. – On by w ogień poszedł za ciebie, on….

Urwała, nasłuchując bacznie z uchem zwróconym w stronę kuchni.

Pani Neale szorowała tam podłogę. Na widok Steviego stęknęła żałośliwie, albowiem zauważyła już dawno, że łatwo go skłonić do ofiarowania na rzecz jej drobnych dzieci szylinga, którym siostra Winnie obdarzała go od czasu do czasu. Pani Neale zaczęła więc od zwykłego wstępu, pełzając na czworakach wśród kałuż rozlanych po podłodze, mokra i utytłana, niby jakieś ziemnowodne zwierzę domowe żyjące w popielniku i brudnej wodzie.

– Tobie to dobrze na świecie, nic nie robisz jak jaki hrabia.

I ciągnęła dalej w tym sensie odwieczną, wzruszająco kłamliwą skargę nędzarzy, skargę, która nabierała wiarygodności od okropnego zapachu mydlin i taniego rumu. Pani Neale szorowała z zawziętością, pociągając wciąż nosem i mówiąc bez przerwy. Była najzupełniej szczera. A z obu stron jej cienkiego, czerwonego nosa kaprawe i zamglone oczy tonęły we łzach, albowiem z rana dolegał jej zawsze brak jakiegoś podniecającego środka.

W saloniku pani Verloc powiedziała ze znajomością rzeczy:

– Pani Neale piłuje znów opowiadaniem o swoich drobnych dzieciach. To niemożliwe, żeby wszystkie były takie małe, jak twierdzi. Starsze musiały już powyrastać i powinny zabrać się do roboty. Ta gadanina tylko irytuje Steviego.

Odgłos podobny do uderzenia pięścią w stół potwierdził te słowa. Serce Steviego jak zwykle wezbrało współczuciem i chłopiec wpadł w złość, nie znalazłszy w kieszeni szylinga. Nie mogąc ulżyć natychmiast losowi „drobiazgu” pani Neale, poczuł, że to się musi na kimś skrupić. Pani Verloc wstała i poszła do kuchni, aby położyć kres „tym głupstwom”. Zrobiła to stanowczo, lecz łagodnie. Wiedziała doskonale, że pani Neale natychmiast po dostaniu pieniędzy uda się za róg ulicy do nędznego, zatęchłego szynku – nieuniknionej stacji na via dolorosa73 jej życia.

– To nic dziwnego, cóż ona pocznie, musi się jakoś pokrzepić. Jestem pewna, że na jej miejscu robiłabym to samo.

Ta uwaga pani Verloc uderzała niespodziewaną głębią, gdyż pochodziła od osoby wcale nie skłonnej do badania zjawisk życiowych.

Tego samego dnia po południu pan Verloc długo drzemał przed kominkiem, budząc się od czasu do czasu; nagle ocknął się na dobre ze wstrząsem i oświadczył, że idzie na spacer. Winnie odezwała się do niego ze sklepu:

– Chciałabym, żebyś zabrał z sobą chłopca, Adolfie.

Po raz trzeci w tym dniu pan Verloc poczuł się zaskoczony. Wybałuszył idiotycznie oczy na żonę. A Winnie mówiła dalej spokojnie. Chłopiec, o ile nie jest czymś zajęty, gryzie się i nudzi w domu, a to ją niepokoi i denerwuje. Te słowa w ustach spokojnej Winnie wyglądały przesadnie. Ale Stevie czuł się naprawdę nieszczęśliwy – zupełnie w taki sam sposób, jak się to zdarza zwierzętom domowym. Wchodził na schody i w ciemności siadał tam u stóp wielkiego zegara, podciągnąwszy kolana i objąwszy głowę rękami. Przykro było spostrzec nagle jego wybladłą twarz i wielkie oczy połyskujące w mroku; myśl, że on tam siedzi na górze, nie dawała Winnie spokoju.

Pan Verloc oswoił się z dziwacznym pomysłem żony. Kochał ją tak, jak mąż kochać powinien – to znaczy całym sercem. Ale przyszło mu do głowy ważne zastrzeżenie i zaraz je wypowiedział:

– Jeszcze straci mnie z oczu i zgubi się na ulicy – rzekł.

Pani Verloc pokręciła głową ze świadomością rzeczy.

– Nie zgubi się. Ty go nie znasz. Ten chłopiec wprost cię ubóstwia. Ale gdyby się gdzieś zapodział…

Pani Verloc zatrzymała się na chwilę, lecz tylko na chwilę.

– Po prostu idź dalej i dokończ spaceru. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nic mu się nie stanie. Zjawi się wkrótce z powrotem zdrów i cały.

Ten optymizm sprawił panu Verlocowi czwartą w owym dniu niespodziankę.

– Tak? – mruknął z powątpiewaniem. Lecz może jego szwagier nie był takim idiotą, na jakiego wyglądał. Żona musi przecież wiedzieć najlepiej. Odwrócił od niej ociężałe oczy, rzekł chrypliwie: – No więc niech idzie – i popadł znów we władzę ciężkiej zgryzoty, która może i woli tkwić za plecami jeźdźca74, ale potrafi także następować na pięty ludziom niemogącym sobie pozwolić na trzymanie koni, jak na przykład pan Verloc.

Winnie, stojąc u drzwi sklepu, nie widziała owej złowrogiej towarzyszki pana Verloca. Śledziła obu mężczyzn idących nędzną uliczką – jeden był wysoki i tęgi, drugi szczupły, drobny, o cienkiej szyi i chudych barkach nieco wzniesionych pod dużymi, na wpół przejrzystymi uszami. Palta ich obu były z tego samego materiału, a kapelusze czarne i okrągłe. Uderzona podobieństwem ich odzienia, pani Verloc puściła wodze wyobraźni:

– Zupełnie jak ojciec z synem – powiedziała sobie. Przyszło jej także na myśl, iż jeśli biedny Stevie mógł kogo w życiu nazwać ojcem, to tylko pana Verloca. Zdawała sobie również sprawę, iż to było jej dziełem. Pełna spokojnej dumy, powinszowała sobie decyzji, którą powzięła przed kilku laty, decyzji okupionej dużym wysiłkiem i nawet łzami.

Winszowała sobie jeszcze bardziej, gdy po pewnym czasie zauważyła, że pan Verloc zaczął się odnosić jakby łaskawie do towarzysza swych spacerów. Kiedy był gotów do wyjścia, wołał głośno na chłopca – mniej więcej takim tonem, jakim przyzywamy domowego psa, aby nam towarzyszył – choć oczywiście trochę inaczej. W domu można było nieraz zauważyć, że pan Verloc przypatrywał się Steviemu z ciekawością. W zachowaniu Verloca zaszła zmiana. Milczący był wciąż, ale mniej obojętny. Pani Verloc uważała, że chwilami jest dość zdenerwowany. Można to było uznać za postęp. Natomiast Stevie już się nie gryzł, przycupnąwszy pod zegarem, lecz mruczał do siebie po kątach groźnym tonem. Na zapytanie: „Co ty tam mówisz, Stevie?” otwierał usta i spoglądał na siostrę z ukosa. Czasem zaciskał pięści bez żadnej widocznej przyczyny; często zastawało się go, jak siedział samotnie, spoglądając groźnie na ścianę, a papier do rysowania kół był pusty i leżał na kuchennym stole obok bezczynnego ołówka. Była to również zmiana, ale nie na lepsze. Pani Verloc, określając te wszystkie dziwactwa ogólną nazwą podniecenia, zaczęła przypuszczać, że Stevie przysłuchuje się za często rozmowom męża z przyjaciółmi. W ciągu swych „przechadzek” pan Verloc oczywiście spotykał różnych ludzi i wiódł z nimi rozmowy. Inaczej być nie mogło. Spacery stanowiły niezbędną część jego działalności poza domem, działalności, w którą żona nigdy bliżej nie wglądała. Pani Verloc czuła, że sytuacja jest delikatna, lecz odnosiła się do niej z tym samym nieprzeniknionym spokojem, który uderzał, nawet zdumiewał klientów sklepu i sprawiał, że goście odwiedzający Verloców trzymali się trochę z daleka z pewnym zdziwieniem. Tak! Pani Verloc obawiała się, że Stevie słyszy różne rzeczy dla niego szkodliwe, i oświadczyła to mężowi. Dodała, iż takie rozmowy tylko rozdrażniają Steviego na próżno, bo przecież chłopiec nie może złemu zaradzić. Nikt złemu zaradzić nie może.

72Penelopa (mit. gr.) – opisana w Odysei żona Odyseusza, która przez 20 lat wiernie czekała na powrót męża z wojny trojańskiej. W tym czasie zwodziła ubiegających się o jej rękę zalotników, obiecując, że wyjdzie ponownie za mąż, gdy skończy tkać całun dla teścia, lecz każdej nocy pruła robioną w dzień tkaninę. [przypis edytorski]
73via dolorosa (łac.) – dosł.: droga cierpienia; droga krzyżowa. [przypis edytorski]
74ciężkiej zgryzoty, która może i woli tkwić za plecami jeźdźca – nawiązanie do słów ody rzym. poety Horacego (Pieśni III, 1): Za plecami jeźdźca siedzi czarna troska. [przypis edytorski]