Za darmo

Nostromo

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

W czternastym roku życia nie przywiązuje się zbyt wielkiego znaczenia do nieustannie ponawianych zapewnień, iż przyszłość nasza jest zwichnięta skutkiem posiadania kopalni srebra; ale forma tych zapewnień może wywołać pewien odruch zdziwienia i zastanowienia. Z biegiem czasu chłopak, nie tyle oszołomiony tymi gorzkimi żalami, co zmartwiony kłopotami swego taty, zaczął zastanawiać się nad tą sprawą w chwilach wolnych od nauki i zabawy. W ciągu jakiegoś roku zdołał wysnuć z owych listów niewzruszone przeświadczenie, iż naprawdę istnieje kopalnia srebra w prowincji Sulaco, stanowiącej część Republiki Costaguany, gdzie przed wielu laty żołnierze rozstrzelali biednego stryja Henryka. Z ową kopalnią pozostawała w ścisłym związku sprawa zwana „niegodziwą koncesją Goulda”, która widocznie była napisana na papierze, skoro jego ojciec pragnął gorąco „ją podrzeć i rzucić w twarz” prezydentom, członkom trybunału i ministrom państwa.

Pragnienie to nie wygasało, aczkolwiek zauważył, iż nazwiska tych dygnitarzy rzadko pozostawały bez zmiany w ciągu całego roku. Wydawało się ono zupełnie słuszne chłopakowi, gdyż rzecz ta była niegodziwa, nie wiedział jednak, na czym jej niegodziwość polega. Później, w miarę jak mu rozwidniało się w głowie, zdołał oddzielić istotną prawdę od fantastycznych naleciałości o Starcu Morskim, wampirach i widmach, które korespondencji jego ojca nadawały posmak jakiejś okropnej baśni z arabskich nocy. W końcu dorastający młodzieniec posiadał nie mniej dokładną znajomość kopalni San Tomé od starca, który pisywał te boleściwe i zaciekłe listy z drugiej strony oceanu. Donosił on, że nałożono na niego kilkakrotnie ogromne grzywny za zaniedbywanie pracy w kopalni, chociaż już poprzednio zmuszono go do wypłacenia zaliczek na rachunek przyszłego czynszu dzierżawnego, pozorując to bezprawie tym, iż człowiek, który znajduje się w posiadaniu takiej cennej koncesji, nie powinien odmawiać pieniężnego poparcia rządowi republiki. Resztę jego mienia wymuszono – jak pisał z wściekłością – w zamian za bezwartościowe kwity, piętnując go równocześnie jako człowieka, który miał ciągnąć olbrzymie zyski z trudnej sytuacji kraju. A młodzieniec przebywający w Europie z coraz większym zainteresowaniem śledził sprawę, która zdolna była wywołać taką burzę słów i namiętności.

Myślał o niej codziennie, ale myślał bez goryczy. Nie ulegało wątpliwości, iż sprawa ta była nieszczęściem dla jego biednego taty i że cała historia rzucała posępne światło na stosunki polityczne i społeczne w Costaguanie. Pogląd jego na te sprawy nie różnił się od poglądu ojca, ale był spokojny i refleksyjny. Niepodobna z uporczywym i nieustannym oburzeniem odczuwać fizycznych czy psychicznych udręczeń innej osoby, chociażby chodziło nawet o własnego ojca. W dwudziestym roku życia Charles Gould jako następny uległ zaklęciu kopalni San Tomé. Ale był to inny rodzaj oczarowania, bardziej zgodny z jego młodością, gdyż w skład jego formuły magicznej zamiast zgnębionego oburzenia i rozpaczy wchodziła nadzieja, krzepkość i ufność we własne siły. Pozostawiony w tym wieku samemu sobie (chociaż z surowym zastrzeżeniem, by nie wracał do Costaguany), odbywał dalsze studia w Belgii i Francji, chcąc zostać inżynierem górniczym. Jednak strona naukowa tych studiów zarysowywała się w jego umyśle niejasno i ułamkowo. Kopalnie posiadały dla niego dramatyczne napięcie. Badał ich właściwości z osobistego punktu widzenia, podobnie jak ktoś bada odmienne cechy charakterów ludzkich. Zwiedzał kopalnie w Niemczech, w Hiszpanii i Kornwalii. Zwłaszcza opuszczone oddziaływały na niego mocno. Ich opuszczenie wstrząsało nim na podobieństwo niedoli ludzkiej, której przyczyny są głębokie i rozmaite. Mogą być liche, ale mogą być też niedocenione. Jego przyszła żona była pierwszą, i może jedyną istotą ludzką, która zdołała odkryć pobudki rządzące nader wrażliwym i niemal milczącym zachowaniem się tego człowieka w stosunku do świata spraw materialnych. I od razu jej skłonność do niego, która ociągała się z na wpół rozpostartymi skrzydłami na podobieństwo ptaków, niełatwo wzlatujących z równiny, znalazła szczyt, z którego mogła wzbić się w niebiosa.

Poznali się we Włoszech, gdzie przyszła pani Gould przebywała w towarzystwie starej, bladej ciotki, która przed laty poślubiła zubożałego, włoskiego markiza, człowieka w średnim wieku. Nie zdejmowała żałoby po tym człowieku, który potrafił oddać własne życie za niepodległość i zjednoczenie ojczyzny. Uczynił to z taką entuzjastyczną wielkodusznością, iż dorównał najmłodszym, którzy również zginęli za tę samą sprawę i których szczątkiem był stary Giorgio Viola, unoszonym przez prąd szczątkiem, na podobieństwo zgruchotanego dzioba okrętowego, niknącego niepostrzeżenie wśród fal po morskim zwycięstwie. Ubrana zawsze czarno, z białą przepaską na czole jak zakonnica, prowadziła marchesa ustronne, przyciszone życie w zakątku starożytnego, zrujnowanego pałacu, którego wielkie, puste sale mieściły na dole, pod swymi malowanymi sklepieniami, ziemiopłody, drób, a nawet bydło obok całej rodziny dzierżawcy.

Młodzi spotkali się w Lukce. Po tym spotkaniu Charles nie zwiedzał już kopalń, chociaż pewnego razu pojechali oboje powozem, by zobaczyć kamieniołomy marmuru, w których praca o tyle jest podobna do górniczej, iż również ma na celu wydobywanie cennego surowca z ziemi. Charles Gould nie wygłaszał przed nią mów, by odsłonić swe serce. Dawał się jej poznać, myśląc i działając. Tak zwykła objawiać się szczerość. Często mówił: „Zdaje mi się, że mój biedny ojciec ma niesłuszny pogląd na to przedsiębiorstwo San Tomé”. I zastanawiali się oboje nad tym poglądem długo i poważnie, jak gdyby mogli oddziaływać na umysł człowieka poprzez pół kuli ziemskiej. Jednak rzeczywistą przyczyną tych rozważań była miłość, która przenika wszelki przedmiot i rozpłomienia życiem najobojętniejsze wyrażenia. Oto powód, dla którego pani Gould lubiła te dyskusje w okresie swego narzeczeństwa. Charles martwił się, że ojciec nadwyręża swoje siły i naraża się na chorobę, chcąc uwolnić się od kopalni.

– Mam wrażenie, że nie jest to właściwy sposób postępowania – dumał głośno, jak gdyby mówił do siebie. Kiedy zaś ona nie taiła swego zdziwienia, iż człowiek charakteru może poświęcać swe siły knowaniom i intrygom, Charles oświadczył, że pojmuje jej zdziwienie, lecz dodał:

– Proszę nie zapominać, że on się tam urodził.

Z właściwą sobie bystrością zaczęła się nad tym zastanawiać, po czym postawiła oderwane pytanie, które słusznie uznał za przenikliwe:

– No, a pan? Pan również tam się urodził.

Miał gotową odpowiedź.

– To co innego. Nie byłem tam od dziesięciu lat. Ojciec nie miał nigdy tak długiego wytchnienia. A trwa już to ze trzydzieści lat.

Emilia była pierwszą osobą, do której przemówił, dowiedziawszy się o śmierci swego ojca.

– To go zabiło – powiedział.

Otrzymawszy tę wiadomość, wyszedł z miasta i podążał wprost przed siebie w południowym słońcu, po białej drodze, aż stanął przed nią w sali zrujnowanego pałacu. Była to komnata wspaniała i pusta. Długie strzępy adamaszku, poczerniałe od czasu i wyziewów, zwieszały się tu i ówdzie po ogołoconych boazeriach ścian. Umeblowanie składało się z jednego pozłacanego krzesła z odłamanym oparciem i z piedestału w kształcie ośmiokątnej kolumny, na którym stała ciężka, marmurowa urna, zdobna w rzeźbione maski i girlandy kwietne, pęknięta od góry do dołu. Charles Gould był cały zakurzony od białego pyłu gościńca; pokrywał on jego obuwie, ramiona i czapkę. Pot ściekał po jego twarzy. W odsłoniętej prawej ręce trzymał gruby dębowy kij.

Wydawała się bardzo blada pod różami swego wielkiego, słomianego kapelusza. Włożyła już rękawiczki i wzięła jasną parasolkę, by wyjść naprzeciw i oczekiwać go na szczycie wzgórza, gdzie trzy topole rosły obok muru winnicy.

– To go zabiło – powtórzył. – Miałby jeszcze długie lata przed sobą. W naszej rodzinie żyje się długo.

Nazbyt była strapiona, by przemówić. Utkwił swe przenikliwe, nieruchome spojrzenie w pękniętej marmurowej urnie, jakby pragnął jej kształty utrwalić w swej pamięci na zawsze. Dopiero gdy nagle zwróciwszy się do niej, wybełkotał dwukrotnie: „Przyszedłem do pani… przyszedłem prosto do pani…”, zdołała w całej pełni zdać sobie sprawę z wielkiej i żałosnej niedoli tego dalekiego i udręczonego zgonu w Costaguanie. Ujął ją za rękę i podniósł jej dłoń do swych ust, ona zaś upuściła parasolkę, by pogłaskać go po twarzy, mówiąc szeptem: „Biednyś ty!”. Po czym zaczęła ocierać oczy pod opadającym skrzydłem kapelusza. Jej drobna postać w skromnym, białym kostiumie podobna była do dziecka, które, zabłąkane, szlocha wśród obumarłego przepychu wspaniałej sali. Znieruchomiał znów obok niej, zapatrzony w marmurową urnę.

Poszli następnie na długą przechadzkę, nie zamieniając zrazu ani słowa. W końcu wydarło się mu z ust:

– No, tak! Lecz gdyby był wziął się do rzeczy we właściwy sposób!

Przystanęli. Wszędzie słaniały się długie cienie po wzgórzach, po drogach, po ogrodzonych sadach oliwnych: cienie topól, rozłożystych kasztanów, budynków folwarcznych i murów z kamienia. Dźwięczny, radosny głos dzwonu rozlegał się w pogodnym powietrzu na podobieństwo tętna żaru słonecznego. Jej usta rozchyliły się, jak gdyby ze zdziwienia, że nie patrzy na nią z właściwym sobie wyrazem. Zwykły jego wyraz polegał na skupieniu i bezwzględnym dla niej uznaniu. W rozmowach z nią bywał najtroskliwszym i najczołobitniejszym władcą, co niezmiernie jej się podobało. Dzięki temu miała poczucie swej władzy bez ujmy dla jego godności. Ta szczupła dziewczyna o drobnych stópkach, drobnych rączkach i drobnej twarzyczce, przeciążonej uroczo szczodrymi splotami włosów, posiadała wyniosłą duszę doświadczonej kobiety. Jej nieco za duże usta tchnęły świeżością szczerości i szlachetności. Ponad wszystko, ponad wszelkie pochlebstwa, troszczyła się o tego, który był chlubą jej wyboru. Otóż w owej chwili nie patrzył na nią wcale. Miał napięte rysy i nieprzytomny wyraz twarzy, jak człowiek, który ponad głową młodej dziewczyny zapatrzył się w nicość.

 

– A więc tak. To była krzywda. Skrzywdzili biednego starca. Ach, czemuż nie pozwalał mi wrócić do siebie? Lecz teraz będę wiedział, jak wziąć to w ręce.

Wymówiwszy te słowa z ogromną otuchą, spojrzał na nią i od razu stał się pastwą przygnębienia, niepewności i obawy.

Jedyną rzeczą, o którą mu obecnie chodziło, było to, czy ona dostatecznie go kocha – czy ma odwagę pojechać z nim tak daleko? Stawiał jej te pytania głosem drżącym z obawy, gdyż był człowiekiem stanowczym.

Tak, kochała go bardzo. Chciała jechać. I niezwłocznie przyszła orędowniczka wszystkich Europejczyków w Sulaco doznała fizycznego wrażenia, iż ziemia zarywa się pod nią. Pierzchła jej sprzed oczu, pierzchł nawet dźwięk dzwonu. Kiedy znów uczuła ziemię pod stopami, dźwięki wciąż jeszcze rozlegały się wśród doliny; podniosła ręce do głowy, oddychając szybko, i powiodła okiem po okolonej murami drożynie. Uspokoiła się, bo nie było nikogo. Tymczasem Charles stanął jedną nogą w suchym, zakurzonym rowie i podniósł otwartą parasolkę, która odskoczyła od nich z marsowym łoskotem potrąconego bębna. Wręczył ją spokojnie, choć z niejakim przygnębieniem.

Zaczęli wracać ku domowi. Kiedy zaś wsunęła mu rękę pod ramię, pierwsze jego słowa były:

– Jak to dobrze, że będziemy mogli osiedlić się w mieście portowym! Słyszałaś jego nazwę. To Sulaco. Cieszę się, że mój biedny ojciec kupił tam dom. Nabył go już przed laty, aby w głównym mieście tak zwanej Zachodniej Prowincji istniała zawsze Casa Gould. Będąc małym chłopcem, mieszkałem tam już raz przez cały rok z moją drogą matką; mój biedny ojciec bawił wówczas w Stanach Zjednoczonych za interesami. Będziesz nową panią Casa Gould.

Później zaś w niezamieszkanym zakątku starożytnego pałacu, hen, nad winnicami, marmurowymi wzgórzami, piniami i oliwkami Lukki, tak do niej mówił:

– Nazwisko Gouldów cieszyło się zawsze wielkim poważaniem w Sulaco. Mój stryj Harry był czas jakiś naczelnikiem państwa i pozostawił po sobie dobrą pamięć wśród najznakomitszych rodów. Są to czyści Kreolowie84, którzy nie biorą udziału w nędznych błazeństwach rządowych. My, Gouldowie, nie jesteśmy w Costaguanie przybłędami. Pochodził z tego kraju, kochał go, ale w swych przekonaniach pozostał do rdzenia Anglikiem. Posługiwał się politycznym hasłem swej epoki. Była nim federacja. Ale nie był politykiem. Stawał w obronie porządku społecznego po prostu z czystego umiłowania rozumnie pojmowanej wolności i z nienawiści do wszelkiego ucisku. Nie gmatwał się w niedorzecznościach. Zajął się pracą na swój sposób, gdyż uważał ją za potrzebną, podobnie jak ja muszę zabrać się do tej kopalni.

Mówił do niej takimi słowy, ponieważ pamięć jego pełna była kraju lat dziecinnych, ponieważ serce śniło o pożyciu z tą dziewczyną, a myśl była zajęta kopalnią San Tomé. Zapowiedział jej, że opuści ją na kilka dni, by odszukać pewnego Amerykanina pochodzącego ze San Francisco, który wałęsał się jeszcze po Europie. Poznał go przed kilkoma miesiącami w starym, historycznym mieście niemieckim, położonym w okręgu górniczym. Amerykanin był w towarzystwie żony, lecz czuł się osamotniony, gdyż całymi dniami rysowali stare odrzwia i uwieńczone wieżyczkami narożniki średniowiecznych domostw. Charles Gould zawiązał z nim ścisłą spółkę w sprawie kopalni. Wspólnik ten znał się na przedsiębiorstwach górniczych, był nieco obeznany z Costaguaną i z nazwiskiem Gouldów. Rozmawiali z niejaką poufałością, co było możliwe dzięki różnicy wieku. Charles potrzebował wówczas kapitalisty o przenikliwym umyśle i ludzkim charakterze. Mienie jego ojca w Costaguanie, które w mniemaniu jego miało być dość znaczne, stopniało widocznie w łotrowskim tyglu rewolucji. Prócz jakichś dziesięciu tysięcy funtów, umieszczonych w Anglii, pozostał tylko dom w Sulaco, problematycznej wartości prawo do eksploatacji lasów w odległych i dzikich stronach oraz koncesja na kopalnię San Tomé, która doprowadziła jego biednego ojca na krawędź grobu.

Wyłuszczał to wszystko. Rozstali się bardzo późno. Nigdy jeszcze nie widział jej w takiej świetności uroku. Cała tęsknota młodzieńcza do niepowszedniego życia, do wielkich oddali, do przyszłości, nęcącej obietnicą przygód i walki – wszystka subtelna myśl o współdziałaniu i podboju rozpłomieniała ją mocnym podnieceniem, co w stosunku do niego przejawiało się nie tak już skrywaną i przedziwną tkliwością.

Gdy, pożegnawszy się z nim, schodziła ze wzgórza i gdy pozostał sam, odzyskał natychmiast swą trzeźwość. Zmiana, jaką nieubłagana śmierć wywołuje w toku naszych powszednich myśli, może stać się nieokreślonym i dotkliwym rozstrojem umysłu. Bolało to Charlesa Goulda, iż już nigdy, żadnym wysiłkiem woli nie będzie mógł myśleć o swym ojcu w ten sam sposób, w jaki zwykł był myśleć o nim za jego życia. Żywy jego obraz nie był już dlań uchwytny. To spostrzeżenie, bezpośrednio uderzające w własną jego osobowość, napełniało jego pierś bolesnym i przejmującym pragnieniem czynu. Pod tym względem instynkt go nie zawodził. Czyn ma moc pocieszenia. Jest wrogiem myśli i druhem pochlebnych rojeń. Jedynie w toku naszych działań możemy doszukać się zagadki panowania nad przeznaczeniem. Dla niego jedynym polem działania była kopalnia. Chwilami nasuwało się natarczywe pytanie, jak sprzeniewierzyć się uroczystym życzeniom nieboszczyka. Postanowił sobie, iż jego nieposłuszeństwo (jako zadośćuczynienie) będzie najzupełniejsze. Kopalnia była przyczyną niedorzecznego nieszczęścia moralnego, praca w niej powinna się stać poważnym zwycięstwem moralnym. Należało się to pamięci zmarłego. Tak przedstawiały się odczucia Charlesa Goulda. Myśli jego krążyły wokół zdobycia wielkiego kapitału w San Francisco lub gdzieś indziej. Mignęła mu w głowie refleksja, iż rady nieboszczyka byłyby zawodnym przewodnikiem. Nigdy nie można z góry przewidzieć, jakie ogromne zmiany może wywołać zgon tej czy innej jednostki w najistotniejszym porządku świata.

Najnowszy okres dziejów kopalni znała pani Gould z własnego doświadczenia. Były to dzieje jej małżeńskiego pożycia. Płaszcz dziedzicznego stanowiska Gouldów w Sulaco osunął się suto na jej drobną osóbkę; nie chciała jednak dopuścić, żeby właściwości tego osobliwego stroju miały przytłoczyć żywość jej charakteru, co było oznaką nie samej tylko machinalnej ruchliwości, lecz także przenikliwej inteligencji. Nie należy przez to przypuszczać, że pani Gould miała męski umysł. Kobieta o męskim umyśle nie jest istotą wyższego rzędu, jest po prostu okazem niedoskonałego zróżnicowania płci – zajmująco jałowym i bez znaczenia. Kobieca inteligencja doñii Emilii pomogła jej dokonać podboju Sulaco, torując drogę jej nieegoistycznej i współczującej naturze. Umiała rozmawiać z wdziękiem, ale nie była gadatliwa. Mądrość serca, niemająca nic wspólnego z budowaniem lub burzeniem teorii, a tym bardziej z obroną przesądów, nie ma czczych słów na zawołanie. Słowa, które wypowiada, mają wartość aktów rzetelności, wyrozumiałości i współczucia. Szczera tkliwość kobieca, podobnie jak szczera męskość mężczyzny, wyraża się czynami, które mają władzę podbijania. Panie z Sulaco uwielbiały panią Gould. „Wciąż jeszcze patrzą na mnie jak na jakieś dziwo” – rzekła żartem do jednego z trzech dżentelmenów z San Francisco, których wypadło jej ugaszczać w swej nowej siedzibie po roku pożycia małżeńskiego.

Byli to pierwsi goście zagraniczni, którzy przybyli obejrzeć kopalnię San Tomé. „Żartuje bardzo miło” – myśleli sobie, zaś Charles Gould, wiedząc doskonale, do czego zmierza, parł ku urzeczywistnieniu. Te okoliczności usposabiały ich przychylnie do jego żony. Niezaprzeczony entuzjazm, zabarwiony lekkim nalotem ironii, sprawił, iż jej wywody o kopalni zachwycały po prostu gości i wywoływały u nich poważne i pełne pobłażania uśmiechy, niepozbawione dużej domieszki szacunku. Być może, iż gdyby byli poznali zapamiętały idealizm jej poglądów na powodzenie przedsiębiorstwa, byliby nie mniej zdumieni właściwościami jej umysłu od owych hiszpańsko-amerykańskich pań, które nie wychodziły z podziwu dla jej niestrudzonej ruchliwości. Istotnie mogła być dla nich – posługując się jej własnymi słowami – „istnym dziwem”. Ale Gouldowie byli z usposobienia skryci i ich goście wyjechali, nie przypuszczając, iż może chodzić o coś innego niż o zyski z puszczonej w ruch kopalni. Pani Gould kazała zaprząc parę białych mułów do swego powozu, by odwieźć ich do portu, skąd „Ceres” miała ich odstawić na plutokratyczny Olimp. Kapitan Mitchell skorzystał z tego pożegnania, by szepnąć poufnie do pani Gould:

– To zapowiedź nowej epoki.

Pani Gould lubiła patio swego hiszpańskiego domu. Na szerokie, kamienne schody spoglądała w milczeniu z wnęki ściennej Madonna w błękitnych szatach, z ukoronowanym Dzieciątkiem na ręku. Przyciszone głosy dolatywały wczesnym rankiem z dna brukowanej kwadratowej studni, jaką z góry wydawał się dziedziniec; słychać było stąpania koni i mułów, które prowadzono parami, by je napoić. Z kolanek smukłych pni bambusowych zwieszały się wąskie, lancetowate liście nad kwadratową taflą sadzawki, a tłusty stangret siedział skulony na jej cembrowinie, trzymając leniwie końce lejcy w ręku. Wynurzywszy się spod niskiego, mrocznego sklepienia sieni, przemykały się tu i ówdzie bose dziewczęta służebne; pojawiły się dwie praczki, niosące kosze z wypraną bielizną, przeszedł piekarz z dzieżą zarobionego ciasta i jej własna camerista85, Leonarda, która w ręce wzniesionej wysoko ponad kruczą czerń włosów niosła pęk nakrochmalonych spódniczek, olśniewająco białych w ukośnych blaskach słońca. Po czym pokuśtykał stary odźwierny, zamiatając kamienne płyty bruku, i dom był przygotowany do zwykłego życia dziennego. Wysokie pokoje po trzech stronach czworoboku były połączone między sobą i miały drzwi na corredor, wzdłuż którego biegła poręcz z kutego żelaza ozdobiona kwiatami. Na podobieństwo władczyni średniowiecznego zamczyska mogła widzieć z góry, kto wjeżdżał lub wyjeżdżał z casa, a odgłosy, rozlegające się za każdym razem ze sklepionej sieni, wzmagały wrażenie okazałości.

Patrzyła, jak wyjeżdżał jej powozik, odwożący trzech gości z północy. Uśmiechała się. Troje rąk podniosło się równocześnie do trzech kapeluszy. Czwartym był kapitan Mitchell, który towarzyszył im z grzeczności i zaczął już pompatyczną przemowę. Ociągała się. Ociągała się, pochylając co chwila twarz nad kępami kwiatów, jak gdyby chciała pozostawić swym myślom czas, by dostosowały się do powolności jej kroków, zdążających w głąb długiego korytarza.

Obwieszony frędzlami i barwnymi piórami hamak indiański z Aroa wisiał w kącie, gdzie najwcześniej pojawiało się słońce, gdyż poranki bywają w Sulaco chłodne. Ogromne kępy kwiatów, zwanych flor de noche buena86, pałały przed roztwartymi, oszklonymi drzwiami salonów. Wielka, zielona papuga, połyskująca świetnością szmaragdu w błyszczącej złotej klatce, zaskrzeczała dziko: „Viva Costaguana!87, po czym zawołała dwukrotnie słodkim głosem: „Leonarda! Leonarda!”, naśladując panią Gould, i pogrążyła się nagle w bezruchu i milczeniu. Pani Gould doszła do końca galerii i zajrzała spoza drzwi do pokoju swego męża.

Charles Gould z nogą wspartą na niskim stołeczku przypinał już ostrogi. Spieszył się do kopalni. Pani Gould, nie wchodząc do środka, rozejrzała się po pokoju. Jedną szafę, dużą i szeroką, z oszklonymi drzwiami, wypełniały książki; natomiast druga, pozbawiona półek i wybita czerwoną bają88, zawierała broń palną: karabiny winchesterskie, rewolwery, parę strzelb myśliwskich i nawet dwie pary pistoletów z podwójnymi lufami. Pomiędzy nimi wisiała samotnie na kawałku szkarłatnego aksamitu stara szabla kawaleryjska, niegdyś własność don Enrique Goulda, bohatera Zachodniej Prowincji, podarowana przez don Joségo Avellanosa, dziedzicznego przyjaciela rodziny.

 

Poza tym białe ściany były zupełnie pozbawione ozdób. Wyjątek stanowiła akwarela przedstawiająca góry San Tomé; była ona własnoręcznym dziełem doñii Emilii. Pośrodku, na posadzce ułożonej z czerwonych płytek, stały dwa długie stoły zawalone planami i papierami, obok nich kilka krzeseł i oszklona szafka, zawierająca okazy rudy z kopalni. Pani Gould, rzuciwszy śpiesznie okiem na te przedmioty, wyraziła głośno zdziwienie, dlaczego rozmowy tych bogatych i przedsiębiorczych ludzi, rozprawiających o możliwościach, o działalności i bezpieczeństwie kopalni, niecierpliwiły ją i rozstrajały, podczas gdy ze swym mężem mogła całymi godzinami gawędzić o kopalni z niesłabnącym zainteresowaniem i zadowoleniem.

I opuszczając powieki w wyrazisty sposób, dodała:

– A ty co o tym sądzisz, Charley?

Po czym, zdziwiona milczeniem męża, podniosła szeroko otwarte oczy, piękne jak blade kwiaty.

Uporał się już z ostrogami i podkręcając oburącz swe długie wąsy, przyglądał się jej z wysokości swoich długich nóg z widocznym uznaniem dla jej wyglądu. Świadomość, iż jest tak podziwiana, sprawiała przyjemność pani Gould.

– Są to wielce poważani ludzie – odezwał się.

– Wiem o tym. Ale czy przysłuchiwałeś się ich rozmowom? Nie zdaje się mi, żeby bodaj w przybliżeniu zdawali sobie sprawę z tego, co tu widzieli.

– Oglądali kopalnię. Czynili to w pewnym zamiarze – wtrącił Charles Gould, stając w obronie gości.

Na to jego żona wymieniła nazwisko najwybitniejszego z tej trójki. Wyróżniał się w dziedzinie finansowej i przemysłowej. Jego nazwisko znały miliony ludzi. Był znakomitością tej miary, iż nigdy nie podjąłby się pracy tak daleko od ośrodka swej działalności, gdyby lekarze, nie szczędząc skrywanych pogróżek, nie zniewolili go do dłuższego wypoczynku.

– Pan Holroyd – mówiła dalej pani Gould – czuł się dotknięty i urażony przepychem strojów świętych, których posągi stoją w katedrze. Nazwał to kultem drewna i pozłotki. Ale mnie się zdaje, iż on zapatruje się na swego Boga jak na jakiegoś wpływowego wspólnika, który jako swój udział w zyskach otrzymuje ufundowane kościoły. To pewnego rodzaju bałwochwalstwo. Opowiadał mi, że co roku funduje kościół.

– Bez końca – przemówił pan Gould, podziwiając w duszy ruchliwość jej rysów. – Po całym kraju. Słynie z tej swojej hojności.

– Och, nie przechwalał się tym! – zaświadczyła sumiennie pani Gould. – Zdaje mi się, że to naprawdę dobry człowiek, ale taki głupi! Biedny Cholo89, który ofiarowuje swemu Bogu srebrne ramię lub nogę za to, że go uleczył, jest tak samo mądry, a nierównie bardziej wzruszający.

– Stoi na czele olbrzymich przedsiębiorstw związanych ze srebrem i żelazem – napomknął Charles Gould.

– Ach, tak! Religia srebra i żelaza! To bardzo przyjemny człowiek; wprawdzie ujrzawszy po raz pierwszy w klatce schodowej Madonnę z pomalowanego drzewa, przybrał wyraz namaszczonej zgrozy, ale nic mi nie powiedział. Mój drogi Charley, słyszałam, jak ci ludzie rozmawiali ze sobą. Czy to możliwe, by ze względu na ogromne poważanie pragnęli istotnie zostać nosiwodami i drwalami dla wszystkich krajów i narodów świata?

– Człowiek winien pracować do ostatka – rzekł ogólnikowo Charles Gould.

Pani Gould, marszcząc brwi, oglądała go od stóp do głowy. W swych bryczesach, skórzanych kamaszach (niewidywanych przedtem w Costaguanie), norfolskiej marynarce z szarej flaneli i z tymi wielkimi, płomienistymi wąsami wyglądał na oficera kawalerii, który został ziemianinem. To porównanie odpowiadało upodobaniom pani Gould. „Jaki on, biedak, szczupły! – myślała. – Przepracowuje się”. Niepodobna jednak było zaprzeczyć, iż jego subtelna, wyrazista, czerwonawa twarz i cała jego smukła, długonoga postać wywoływała wrażenie szlachetności i wytworności. Pani Gould złagodniała.

– Zastanawiałam się tylko, jak ty to odczuwasz – szepnęła łagodnie.

W ostatnich dniach Charles Gould musiał dwa razy pomyśleć, zanim coś powiedział, i nie zwracał zbytnio uwagi na swe odczucia. Ale stanowili dobraną parę, więc nietrudno mu przyszło znaleźć odpowiedź.

– Najlepsze moje uczucia są w twojej mocy – rzekł swobodnie i tyle było prawdy w tych niejasnych słowach, iż tejże samej chwili doznał względem niej wielkiego przypływu tkliwości i wdzięczności.

Nie wyglądało jednak, żeby ta odpowiedź była dla pani Gould niejasna. Pokraśniała z lekka, lecz już zmienił ton.

– No, to jest pewnikiem! Wartość kopalni jako kopalni nie ulega wątpliwości. Dzięki niej będziemy bardzo bogaci. Puszczenie jej w ruch jest zagadnieniem wiedzy technicznej, a tę posiadam, posiada ją tysiąc innych ludzi na świecie. Ale jej bezpieczeństwo, trwałość jej istnienia jako przedsiębiorstwa zapewniającego dochody tym ludziom, tym cudzoziemcom, którzy włożyli w nią swe pieniądze, spoczywa wyłącznie w mych rękach. Wzbudziłem zaufanie w człowieku bogatym i możnym. Wydaje się ci to zupełnie naturalne, nieprawdaż? No, a ja nie wiem, nie wiem, dlaczego zdołałem je wzbudzić. Ale to pewnik. Czyni on wszystko możliwym. Bez niego nie przyszłoby mi na myśl nie oglądać się na życzenia mego ojca. Nigdy nie rozporządziłbym się tą koncesją jak spekulant, który odstępuje swe prawa spółce za gotówkę i dywidendy, by wzbogacić się przy nadarzającej się sposobności lub przynajmniej zagarnąć nieco grosza do kieszeni. Nie! Nie uczyniłbym tego, nawet gdyby to było możliwe, o czym wątpię. Biedny ojciec tego nie rozumiał. Obawiał się, że uwieszę się przy zrujnowanym przedsiębiorstwie i czekając na podobną sposobność, zmarnuję życie. Takie znaczenie miał jego zakaz, z którego świadomie się wyłamałem.

Przechadzali się po korytarzu. Sięgała mu głową do ramienia. Opuścił ramię i objął jej kibić. Ostrogi pobrzękiwały z lekka.

– Nie widział mnie od dziesięciu lat. Nie znał mnie. Rozstał się ze mną dla mojego dobra i nie chciał pozwolić, żebym wrócił. Powtarzał nieustannie w swych listach, żebym się wyrzekł Costaguany, porzucił wszystko i ratował się ucieczką. Sam był zbyt cennym łupem. Za pierwszym podejrzeniem byliby go wrzucili do więzienia.

Ostrogi odezwały się znów cichym podźwiękiem. Pochylał się ku żonie, mówiąc do niej. Wielka papuga przechyliła głowę i śledziła ich ruchy krągłym, niemrużącym się okiem.

– Był samotnym człowiekiem. Kiedy miałem dziesięć lat, przemawiał do mnie, jakbym był dorosły. Podczas mojego pobytu w Europie pisywał do mnie co miesiąc. Dziesięć, dwanaście stron każdego miesiąca przez dziesięć lat. Lecz mimo to mnie nie znał. Dość wyobrazić sobie – całe dziesięć lat w okresie, kiedy stawałem się mężczyzną! Nie mógł mnie znać. Jak ci się zdaje?

Pani Gould potrząsnęła przecząco głową, gdyż przyszło jej na myśl, że nikt nie może znać jej Charlesa, znać go naprawdę, prócz niej samej. To było oczywiste. Dawało się odczuć. Nie wymagało uzasadnień. Zaś biedny pan Gould-senior, który umarł za wcześnie, by dowiedzieć się o ich narzeczeństwie, przedstawiał się jej zbyt mglisto, żeby mogła przypisywać mu znajomość czegokolwiek.

– Nie, nie zdawał sobie sprawy! W moim pojęciu ta kopalnia nie jest czymś, co można sprzedać. Nigdy! Po tym, co przecierpiał, po prostu nie mógłbym wziąć za nią pieniędzy – mówił Charles Gould dalej, a ona potakująco tuliła głowę do jego ramienia.

Tych dwoje młodych ludzi rozmyślało o życiu, które zakończyło się w niedoli właśnie wówczas, kiedy ich własne istnienia zajaśniały w blaskach ufnej miłości, co bardzo wrażliwym umysłom wydaje się niby triumfem dobra nad wszystkimi nędzami ziemi. Niejasna idea rehabilitacji wtargnęła do zamierzeń ich życia. Była zbyt niejasna, by obyć się bez podpory uzasadnienia, lecz właśnie dlatego była tym silniejsza. Objawiła się im w tej chwili, kiedy kobiecy zmysł poświęcenia i męski zmysł działania pod wpływem najpotężniejszego ze złudzeń ulegają najsilniejszemu bodźcowi. Z surowości zakazu wynikała konieczność powodzenia, jakby byli moralnie zobowiązani do wykazania wyższości swego pełnego wigoru podejścia do życia nad błędem znużenia i rozpaczy.

Myśl o bogactwie nasuwała im się tylko o tyle, o ile łączyła się z powodzeniem tamtej sprawy. Pani Gould, sierota bez majątku, wychowana w atmosferze upodobań intelektualnych, nie upajała się nadzieją wielkich bogactw. Były one zbyt dalekie, a przy tym nie nawykła ich pożądać. Z drugiej strony nie zaznała zupełnego niedostatku. Nawet wielkie ubóstwo jej ciotki marchesy nie było nie do zniesienia dla wysubtelnionego umysłu; pozostawało w zgodzie z wielkim cierpieniem, tchnęło surowością ofiary, złożonej szczytnemu ideałowi. Nie było zatem w charakterze pani Gould najsłuszniejszych nawet rysów materializmu. Zmarły, o którym myślała z czułością (gdyż był ojcem Charleya) i z niejaką niecierpliwością (ponieważ był słaby), nie mógł mieć ani cienia słuszności. W przeciwnym bowiem razie nic nie zdołałoby uchronić ich pomyślności od skazy, plamiącej jej jedynie realną, jej niematerialną stronę!

84Kreol – urodzony w Ameryce Łacińskiej potomek europejskich kolonizatorów. [przypis edytorski]
85camerista (hiszp.) – pokojówka. [przypis edytorski]
86flor de noche buena (hiszp.) – wilczomlecz nadobny, pot. gwiazda betlejemska, popularna roślina ozdobna pochodząca z Meksyku i Gwatemali. [przypis edytorski]
87Viva Costaguana! (hiszp.) – niech żyje Costaguana! [przypis edytorski]
88baja – rodzaj miękkiej bawełnianej tkaniny. [przypis edytorski]
89Cholo (hiszp.) – potomek rodziców hiszpańskiego i indiańskiego pochodzenia, mówiący po hiszpańsku Indianin. [przypis edytorski]