Za darmo

Nostromo

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Słońce już zaszło, gdy wszedł raz jeszcze. Żołnierz wniósł dwie zapalone świece i wymknął się chyłkiem, bezgłośnie zamykając drzwi.

– Gadaj, ty, żydowski diabelski pomiocie! Srebro! Srebro, mówię! Gdzie ono jest? Gdzieście je ukryli, cudzoziemskie łotry? Gadaj albo…

Lekkie drżenie przebiegło po napiętym rzemieniu od udręczonych członków, ale ciało señora Hirscha, przedsiębiorczego kupca z Esmeraldy, wisiało pod potężną belką pionowo i cicho, zwracając się do pułkownika żałosną twarzą. Napływało nocne powietrze, ochłodzone przez śniegach Sierry, i stopniowo odświeżało rozkosznie pokój, pełen gorącego zaduchu.

– Mów, złodzieju, łajdaku, picaro254… albo…

Sotillo chwycił szpicrutę i stał z podniesionym ramieniem. Czuł, iż za jedno słowo, za jedno malutkie słówko, byłby ukląkł, pokłonił się, czołgał przed ospałym, przytomnym spojrzeniem tych nieruchomych gałek ocznych, wychodzących z orbit w wynędzniałej, rozczochranej głowie, która opadła w milczeniu z krzywo zamkniętymi ustami. Pułkownik zazgrzytał zębami i uderzył. Rzemień zakołysał leniwie pod ciosem, jak długi sznur wahadła wytrąconego z bezwładu. Ale wahnięcie nie udzieliło się ciału señora Hirscha, znanego na wybrzeżu handlarza skór. Kurczowym wysiłkiem spętanych ramion podskoczyło w górę na kilka cali, skręcając się jak ryba na końcu wędki. Głowa señora Hirscha opadła w tył, napinając szyję, broda zadygotała. Klekot jego szczękających zębów rozległ się na chwilę w wielkim, mrocznym pokoju, gdzie świece tworzyły jasne plamy dokoła dwu płomieni jarzących się obok siebie. I kiedy Sotillo, nie opuszczając ręki, czekał na odpowiedź, Hirsch wyszczerzył zęby i z nagłym podrzutem wykręconych ramion plunął mu gwałtownie w twarz.

Podniesiona szpicruta opadła i pułkownik odskoczył wstecz z lekkim okrzykiem przerażenia, jakby pokropiony wytryskiem zabójczej trucizny. Ruchem szybkim jak myśl chwycił rewolwer i dwukrotnie wystrzelił. Huk i wstrząs wystrzałów natychmiast przeistoczył jego niepohamowaną wściekłość w idiotyczne osłupienie. Stał z obwisłą szczęką i znieruchomiałymi oczyma. Co on narobił, sangre de Dios255? Co on narobił? Przeraził się swoim popędliwym czynem, który zamknął na wieki usta, z których tak wiele można było wymusić. Co on powie? Jak się wytłumaczy? Przemknęła mu przez głowę myśl o ucieczce na złamanie karku, gdziekolwiek. Tchórzostwo podsunęło mu nawet nędzny i niedorzeczny zamiar ukrycia się pod stołem. Było już za późno. Oficerowie wtargnęli hałaśliwie, szczękając pochwami od szabel, z głośnymi okrzykami ciekawości i zdumienia. Ponieważ jednak nie zatopili od razu szabel w jego piersi, bezczelność jego charakteru przejęła kontrolę. Wyprostował się, ocierając twarz rękawem munduru. Jego surowe spojrzenie krążyło powoli od jednego do drugiego oficera, tłumiąc zgiełk. Sztywne ciało nieboszczyka señora Hirscha, zakołysawszy się nieznacznie, wykonało pół obrotu i znieruchomiało wśród szmeru grozy i niespokojnego szurania nogami.

Ktoś zauważył głośno:

– Patrzcie na człowieka, który już nigdy nie przemówi!

Zaś inny głos, dolatujący z tylnego rzędu, wykrzyknął bojaźliwie, ale natarczywie:

– Dlaczego pan go zabił, mi colonel?

– Ponieważ wyznał wszystko – odparł Sotillo z zuchwalstwem rozpaczy. Czuł się zapędzony do narożnika. Uciekł się do tej bezczelności, korzystając ze swej reputacji, i całkowicie mu się powiodło. Jego słuchacze uważali go za zdolnego do takiego czynu. Byli skłonni wierzyć w każdą pochlebną bajkę. Nie ma łatwowierności tak pochopnej i ślepej jak łatwowierność chciwości, która na ogół jest miarą nędzy moralnej i umysłowego upadku ludzkości. Ach, więc wyznał wszystko ten pokraczny Żyd, ten bribon256! To dobrze. Był już więc niepotrzebny. Nagle usłyszano wybuch głośnego, rubasznego śmiechu señora kapitana, człowieka o wielkiej głowie z małymi krągłymi oczkami i potwornie opasłymi policzkami, które nigdy nie drgały. Stary major, wysoki i przeraźliwie obdarty niby jakieś strach na wróble, krążył dokoła zwłok nieboszczyka Hirscha i pomrukiwał do siebie z niezmiernym zadowoleniem, że teraz trzeba nie będzie strzec się zdrady tego łajdaka. Inni gapili się, przestępując z nogi na nogę i zwierzając się sobie urywanym szeptem ze swych spostrzeżeń.

Sotillo przypasał swą szablę i wydał krótki, stanowczy rozkaz, by pośpieszono się z odwrotem, uchwalonym po południu. Złowrogi, przygnębiony, z sombrerem wciśniętym na oczy, wyszedł pierwszy za drzwi w takiej rozterce ducha, iż zapomniał zupełnie uprzedzić o możliwym powrocie doktora Monyghama. Oficerowie podążyli za nim gromadnie; jeden czy dwu obejrzało się przelotnie na nieboszczyka señora Hirscha, kupca z Esmeraldy, który zakołysał się sztywno i pozostał sam z dwiema zapalonymi świecami. W pustym pokoju padający na ścianę gęsty cień głowy i ramion dawał pozory życia.

Na dole żołnierze ustawili się w milczeniu i ruszyli kompaniami, bez bębnów i trąbek. Stary major, strach na wróble, dowodził strażą tylną. Jednak żołnierze, których pozostawił z rozkazem, by podłożyli ogień pod Urząd Celny (i „spalili ścierwo tego zdrajcy, żyda, który tam wisi”), zawiedli z pośpiechu i nie poczekali, aż schody zajmą się płomieniem. Zwłoki nieboszczyka señora Hirscha jakiś czas przebywały samotnie w posępnym, pustym, niewykończonym budynku, rozbrzmiewającym upiornie nagłymi trzaskami i skrzypieniami drzwi i klamek, szelestami podartych papierów i rozełkanymi westchnieniami wiatru, które za każdym podmuchem rozlegały się pod wysokim dachem.

Światło dwóch świec, palących się przed pionowym, wiszącym bez tchu nieruchomym ciałem nieboszczyka señora Hirscha, rzucało odblask na ląd i na morze, jak sygnał wśród nocy. Tak trup ten doczekał się chwili, kiedy przeraził Nostroma swą obecnością i wprawił w zakłopotanie doktora Monyghama tajemnicą swego okrutnego zgonu.

– Ale dlaczego go zastrzelił? – spytał znów doktor sam siebie półgłosem.

Tym razem odpowiedział mu oschły śmiech Nostroma.

– Pan, zdaje się, bardzo się przejmuje zupełnie naturalną rzeczą, señor doctor. To mnie dziwi. Jest bardzo prawdopodobne, iż wkrótce jednego po drugim każe nas rozstrzelać jeżeli nie Sotillo, to Pedrito, Fuentes lub Gamacho. A możemy nawet – quien sabe? – trafić na tortury, dzięki pańskiej dowcipnej bajeczce o srebrze, którą pan wbił pan do głowy Sotillowi.

– Już to miał w głowie – zapierał się doktor. – Ja tylko…

– Tak. A pan tylko tak mu to w głowie przygwoździł, że sam diabeł…

– O to mi właśnie chodziło – podchwycił doktor.

– Więc o to panu chodziło? Bueno. Jest, jak powiedziałem. Niebezpieczny z pana człowiek!

Ich głosy, które nie podnosząc się, zaczęły się stawać kłótliwe, nagle umilkły. Nieboszczyk señor Hirsch, którego sztywna sylwetka majaczyła ciemnym kształtem na tle gwiazd, zdawał się czekać uważnie, w bezstronnym milczeniu.

Ale doktor Monygham nie szukał zatargu z Nostromem. W tym ostatecznym zachwianiu się pomyślności Sulaco uświadomił sobie wreszcie, że ten człowiek był istotnie niezbędny, niezbędniejszy, niżli mogło pojąć zaślepienie kapitana Mitchella, jego chełpliwego odkrywcy, niżli zdołała kiedykolwiek określić najudatniejsza, oschła kpina Decouda o „moim znakomitym przyjacielu, jedynym capatazie de cargadores”. Ten człowiek był istotnie jedyny. Nie był „jednym z tysiąca”. Był bezwarunkowo wyjątkowy. Doktor uległ. W geniuszu tego genueńskiego marynarza było coś, co potrafiło panować nad losami wielkich przedsiębiorstw i wielu ludzi, losem Charlesa Goulda i dolą uwielbionej kobiety. Na myśl o niej doktor musiał odchrząknąć, żeby móc przemówić.

Zupełnie zmienionym tonem zaczął wyłuszczać capatazowi, iż przede wszystkim nie grozi mu większe niebezpieczeństwo. Dotychczas wszyscy są przekonani, że nie żyje. Jest to okoliczność nadzwyczaj korzystna. Powinien by tylko schować się przed ludzkim wzrokiem w Casa Viola, gdzie, jak powszechnie wiadomo, przebywa tylko stary Garibaldino ze zwłokami swojej zmarłej żony. Cała służba się rozpierzchła. Nikomu nie przyjdzie na myśl go tam szukać, czy zresztą gdziekolwiek indziej.

– Byłoby to najzupełniejszą prawdą – odparł gorzko Nostromo – gdybym pana nie spotkał.

Doktor zamilkł na jakiś czas.

– Czy chce pan przez powiedzieć, iż przypuszcza pan, że mógłbym pana wydać? – zapytał niepewnym głosem. – Dlaczego? Dlaczego miałbym to robić?

– Czy ja wiem? Czemużby nie? Może, by zyskać choć jeden dzień na czasie. Sotillo potrzebowałby jednego dnia, by wziąć mnie na tortury lub zastosować jeszcze coś innego, zanimby mi wpakował kulę w serce, jak temu biedakowi. Czemużby nie?

Doktor przełykał z trudnością. Gardło wyschło mu w okamgnieniu. Ale nie z oburzenia. Doktor był do tego stopnia żałosny, iż mniemał, że utracił prawo oburzania się na kogokolwiek i za cokolwiek. Po prostu się przestraszył. Czyżby ten marynarz usłyszał przypadkiem jego historię? Gdyby tak było, to skończyłaby się jego użyteczność w tym zakresie. Niezmazana hańba, która czyniła go zdolnym do brudnej roboty, spowodowałaby, że ten niezbędny człowiek wymknąłby się spod jego wpływu. Doktor poczuł coś w rodzaju mdłości. Oddałby wszystko, żeby zyskać pewność, ale nie śmiał pytać o wyjaśnienia. Fanatyzm jego ofiarnego oddania, karmiony poczuciem poniżenia, opancerzył jego serce smutkiem i wzgardą.

 

– Rzeczywiście, czemużby nie? – zawtórował z przekąsem. – Byłoby więc najbezpieczniej, żeby pan zabił mnie na miejscu. Co prawda, mógłbym się bronić. Ale pan już wie zapewne, że nie zwykłem nosić przy sobie broni.

– Por Dios! – sarknął capataz porywczo. – Wy, panowie, wszyscy jesteście jednacy. Wszyscy niebezpieczni. Wszyscy zdrajcy biedaków, którzy są waszymi psami.

– Pan mnie nie rozumie – zaczął doktor z wolna.

– Rozumiem was wszystkich! – krzyknął Nostromo z gwałtownym ruchem, który dla oczu doktora był równie mało dostrzegalny jak uparta nieruchomość nieboszczyka señora Hirscha. – Biedak w waszym otoczeniu musi się sam o siebie troszczyć. Powtarzam, iż nie dbacie o ludzi, którzy wam służą. Niech pan spojrzy na mnie! Po tylu latach znalazłem się nagle w położeniu psa, który warczy tam, na dworze, nie mając ani budy, ani bodaj ogryzionej kości w zębach. Caramba! – Powściągnął się jednak z pogardliwą łagodnością. – Oczywiście – mówił dalej spokojnie – nie przypuszczam, żeby pan miał natychmiast wydać mnie w ręce Sotilla. To nie o to chodzi. To chodzi o to, że jestem niczym. Tak nagle! – Opuścił ręce. – Niczym dla ludzi – powtórzył.

Doktor odetchnął swobodnie.

– Niech no pan posłucha, capatazie! – rzekł wyciągając niemal serdecznie rękę ku ramieniu Nostroma. – Powiem panu rzecz bardzo prostą. Może pan być spokojny o siebie, bo jest pan potrzebny. Nie zdradziłbym pana za nic w świecie, ponieważ pana potrzebuję.

Nostromo zagryzł w ciemności usta. Już dosyć się tego nasłuchał. Wiedział, co to znaczy. Miał już tego wszystkiego wyżej uszu. Ale sądził, iż powinien teraz pomyśleć o sobie. I zdawało mu się również, iż nie byłoby rozsądnie rozejść się w niezgodzie ze swym towarzyszem. Doktor, którego podejrzewał o obłudę, miał wśród ludności Sulaco opinię niedobrego człowieka. Opierała się ona na jego zewnętrznym wyglądzie, rażącym niezwykłością, oraz na jego szorstkim i ironicznym sposobie bycie. Były to widoczne, namacalne i nieodparte dowody złośliwego charakteru doktora. A Nostromo pochodził z ludu. Chrząknął więc tylko z niedowierzaniem.

– Mówiąc otwarcie, jest pan jedynym człowiekiem – mówił dalej doktor – w którego mocy jest ocalić to miasto i… wszystkich, przed niszczycielską drapieżnością ludzi, którzy…

– Nie, señor – odezwał się Nostromo z przekąsem. – Nie jest w mojej mocy odzyskać dla pana skarb, żeby go pan oddał Sotillowi, Monterowi czy Gamachowi. Czy ja wiem?…

– Nikt nie oczekuje rzeczy niemożliwych – brzmiała odpowiedź.

– Sam pan powiedział: „nikt” – mruknął Nostromo niechętnym, groźnym tonem.

Ale doktor Monygham, pełen otuchy, nie zwracał uwagi na te zagadkowe słowa i zawartą w nich pogróżkę. Ich oczom, przyzwyczajonym już do ciemności, nieboszczyk señor Hirsch zaczął zarysowywać się wyraźniej i zdawał się do nich zbliżać. Toteż doktor przyciszył głos, zaczynając ujawniać swój plan, jakby obawiał się, że może być podsłuchany.

Darzył niezbędnego dla siebie człowieka pełnym zaufaniem. Zawarte w jego słowach pochlebstwa oraz sugestie wielkich niebezpieczeństw zabrzmiały w uchu capataza znajomym dźwiękiem. Jego umysł, pławiący się w niepewności i niezadowoleniu, rozpoznał je z goryczą. Rozumiał doskonale, dlaczego doktor pragnie ocalić kopalnię San Tomé od zniszczenia. Bez niej był niczym. To było w jego interesie. Podobnie jak w interesie señora Decouda, blancos i Europejczyków było przeciągnąć jego cargadorów na swą stronę. Jego myśl zatrzymała się na Decoudzie. Co z nim się stało?

Przeciągające się milczenie Nostroma zaczęło niepokoić doktora. Zwrócił mu uwagę, całkiem zbytecznie, iż jakkolwiek na razie jest bezpieczny, to nie może bez końca żyć w ukryciu. Miał do wyboru albo podjąć się poselstwa do Barriosa, narażając się na trudy i niebezpieczeństwa, albo opuścić ukradkiem Sulaco w ubóstwie i bez chwały.

– Nikt z pańskich przyjaciół nie może teraz pana wynagrodzić ani ochraniać. Nawet sam don Carlos.

– Nie dbam o waszą opiekę ani o wasze nagrody. Chciałbym tylko, żeby można polegać na waszej odwadze i waszym rozsądku. Jeśli, jak pan powiada, powrócę w triumfie z Barriosem, mogę zastać wszystkich was martwych. Macie w tej chwili nóż na gardle.

Teraz z kolei zamilkł doktor, pogrążywszy się w rozmyślaniach nad okropnymi możliwościami.

– Cóż, ufamy pańskiej odwadze i pańskiemu rozsądkowi. Pan również ma nóż na gardle.

– Ach! A komuż to zawdzięczam? Czym jest dla mnie wasza polityka i wasze kopalnie, wasze srebro i wasze konstytucje, ten wasz don Carlos i don José, który…

– Nie wiem – wybuchnął doktor zrozpaczony. – Chodzi o narażonych na niebezpieczeństwo niewinnych ludzi, których mały palec więcej jest wart niż pan czy ja i wszyscy ribierzyści razem wzięci. Nie wiem! Powinien pan sam siebie zapytać, zanim dał się pan uwikłać w te sprawy Decoudowi. Powinien pan się zastanowić jak mężczyzna, a jeżeli pan się nie zastanowił, to niech pan teraz stara się działać jak mężczyzna. Czy pan sądzi, że Decoud bardzo się troszczył o to, co się z panem stanie?

– Nie bardziej niż teraz pan troszczy się o to, co się ze mną stanie – mruknął marynarz.

– Nie! O to, co pana czeka, troszczę się równie mało, jak o to, co czeka mnie samego.

– I to dlatego, że pan jest takim zapalonym ribierzystą? – zagadnął Nostromo z niedowierzaniem.

– Właśnie dlatego, że jestem takim zapamiętałym ribierzystą – powtórzył doktor Monygham gorzko.

I znów, patrząc w roztargnieniu na ciało señora Hirscha, Nostromo zamilkł, rozmyślając, iż doktor jest człowiekiem niebezpiecznym w więcej niż jednym znaczeniu. Niepodobna było mu ufać.

– Czy pan mówi w imieniu don Carlosa? – zapytał w końcu.

– Tak jest – odparł doktor głośno i bez wahania. – On teraz musi wystąpić. Musi… – dodał coś szeptem, którego Nostromo nie dosłyszał.

– Co pan mówi, señor?

Doktor drgnął.

– Mówię, że powinien pan pozostać wiernym sobie, capatazie. Zawieść obecnie byłoby rzeczą gorszą od szaleństwa.

– Pozostać wiernym sobie? – powtórzył Nostromo. – A skąd pan wie, czy nie byłbym wierny sobie, gdybym odesłał pana do diabła z pańskimi propozycjami?

– Nie wiem. Być może, iż ma pan ten zamiar – odpowiedział doktor szorstko, chcąc ukryć przygnębienie i załamanie się głosu. – Wiem tylko, iż lepiej by pan zrobił, gdyby się pan stąd oddalił. Mogą tu przyjść ludzie Sotilla, szukając mnie.

Odsunął się od stołu, nadsłuchując bacznie. Capataz powstał również.

– A gdybym pojechał do Cayty, to co by pan tymczasem robił? – zagadnął.

– Poszedłbym zaraz do Sotilla, gdy tylko by pan wyjechał, w sposób, który obmyśliłem.

– Doskonały sposób, jeżeli tylko naczelny inżynier na niego się zgodzi. A niech mu pan przypomni, że to ja opiekowałem się starym, bogatym Anglikiem, który płaci za kolej, i że ocaliłem od śmierci kilku jego ludzi, gdy szajka złodziei nadciągnęła z południa, by napaść jeden z jego pociągów. To ja z narażeniem życia odkryłem wszystko, udając, że gotów jestem z nimi współpracować. Jota w jotę tak samo, jak pan postępuje z Sotillem.

– No, tak. Rozumie się. Ale mam dla niego lepsze argumenty – rzekł doktor pospiesznie. – Niech mi pan to pozostawi.

– Ach, oczywiście! To prawda. Jestem niczym.

– Bynajmniej. Jest pan wszystkim.

Podeszli do drzwi. Nieboszczyk señor Hirsch pozostał za nimi w nieruchomej postawie lekceważonego człowieka.

– Będzie wszystko dobrze. Wiem, co powiedzieć inżynierowi – mówił dalej doktor półgłosem. – Trudniej mi pójdzie ze Sotillem.

I doktor Monygham zatrzymał się na chwilę w drzwiach, jak gdyby wystraszony tą trudnością. Uczynił już ofiarę ze swego życia, kiedy uznał, że zdarzyła się odpowiednia sposobność. Ale nie chciał go tracić zbyt wcześnie. Udając, że zdradził zaufanie don Carlosa, będzie w końcu musiał wskazać miejsce, gdzie ukryto skarb. Będzie to koniec jego podstępów i koniec jego samego w szponach rozwścieczonego pułkownika. Chodziło o to, by przewlekać i utrzymywać go w niepewności do ostatniej chwili. łamał więc sobie głowę nad wymyśleniem kryjówki, która by miała pozory prawdopodobieństwa i zarazem była trudno dostępna.

Zwierzył się ze swej troski Nostromowi i dorzucił:

– Wie pan co, capatazie? Myślę, że kiedy nadejdzie stosowna chwila i trzeba będzie wskazać jakieś miejsce, wymienię Wielką Izabelę. Nie mogę wymyślić nic lepszego. Co się stało?

Przytłumiony okrzyk wydarł się z ust Nostroma. Doktor czekał, zdumiony. Po chwili głębokiego milczenia usłyszał słowa:

– Kompletna głupota – wypowiedziane głuchym głosem i zakończone westchnieniem.

– Dlaczego głupota?

– Ach, czy pan tego nie pojmuje? – zaczął Nostromo ze zjadliwością i rosnącą wzgardą. – Trzech ludzi w pół godziny sprawdzi, iż nigdzie na tej wysepce nie naruszono ani skrawka ziemi. Czy panu się zdaje, że taki skarb można zakopać, nie pozostawiając śladów, señor doctor? Nie zyskałby pan nawet pół dnia i aniby się pan obejrzał, już by Sotillo poderżnął panu gardło. Izabela! Co za niedorzeczność! Co za nędzny pomysł! Ach, wy panowie inteligenci, wszyscy jesteście jednacy! Wszyscy zdolni tylko do oszukiwania prostych ludzi, których narażacie na śmiertelne niebezpieczeństwa dla rzeczy, których sami nie jesteście pewni. Jeżeli się uda, to wy z tego czerpiecie korzyści. Jeżeli nie, to mniejsza o to. Prosty człowiek jest tylko psem. Ach, Madre de Dios257, chciałbym… – I potrząsnął pięściami nad głową.

Doktor był zrazu oszołomiony tym wybuchem dzikiego, syczącego gniewu.

– No, no! Na podstawie pańskiego własnego wywodu sądziłbym, iż prości ludzie nie są bynajmniej takimi głupcami – rzekł z przekąsem. – Ale mniejsza o to. Skoro pan taki mądry, to ma pan lepsze miejsce?

Nostromo szybko ochłonął z podniecenia.

– Na to jestem wystarczająco mądry – rzekł spokojnie, niemal obojętnie. – Niech mu pan wskaże kryjówkę na tyle dużą, żeby potrzebował całych dni na poszukiwania, miejsce, gdzie można schować cały skarb srebrnych sztab, nie pozostawiając śladu na powierzchni.

– I tuż na podorędziu – wtrącił doktor.

– Oczywiście, señor. Niech mu pan powie, że go zatopiono.

– Miałoby to tę zaletę, że byłoby prawdą – rzekł doktor pogardliwie. – Nie będzie wierzył.

– Powie mu pan, że zatopiono go w takim miejscu, skąd będzie miał nadzieję go wydostać, a uwierzy panu natychmiast. Powie mu pan, że zatopiono go w samym porcie z myślą, żeby później go wyłowić przy pomocy nurków. Powie mu pan, że się pan wywiedział, iż otrzymałem od don Carlosa Goulda rozkaz, żebym po cichu wrzucił skrzynki do morza gdzieś na linii między końcem mola a wejściem do portu. Tam nie jest zbyt głęboko. Sotillo nie ma wprawdzie nurków, ale ma okręt, łodzie, liny, łańcuchy, marynarzy. Niech wyławia srebro! Niech każe swoim głupcom ciągnąć włoki po dnie wzdłuż, wszerz i na krzyż, a sam siedzi i wypatruje, aż mu oczy wylezą z głowy.

– Rzeczywiście, to nadzwyczajny pomysł – wymamrotał doktor.

– Si! Powie mu pan to, a zobaczymy, czy nie uwierzy! Całymi dniami będzie się wściekał i gryzł, a jednak będzie wierzył. Nie będzie myślał o niczym innym. Nie ustanie, aż go stąd nie przepędzą, a może nawet zapomni pana zabić. Nie będzie jadł ani spał. Nie…

– W tym właśnie sęk! W tym właśnie sęk! – powtórzył doktor podnieconym szeptem. – Capatazie, zaczynam wierzyć, że jest pan na swój sposób geniuszem.

Nostromo zamilkł, po czym zaczął znów zmienionym, posępnym tonem, mówiąc do siebie, jakby zapomniał o obecności doktora:

– Jest w takim skarbie coś, co czepia się duszy ludzkiej. Będzie się modlił i bluźnił, a wytrwa. Będzie przeklinał dzień, w którym o nim usłyszał, i ani się obejrzy, kiedy mu wybije jego ostatnia godzina, a wciąż będzie mu się zdawało, że przeoczył go tylko o piędź258. Będzie mu się zwidywał nawet przy zamkniętych oczach. Nie zapomni o nim aż do śmierci i nawet potem… Słyszał pan kiedyś, panie doktorze, o nieszczęsnych gringos na Azuerze, którzy nie mogą umrzeć? Ha, ha! Marynarze, podobnie jak ja. Nie, niepodobna pozbyć się skarbu, gdy raz uczepi się duszy ludzkiej.

 

– Istny z pana diabeł, capatazie. To najlepszy pomysł!

Nostromo ujął go za ramię.

– Będzie to dla niego gorsze niż pragnienie na morzu lub głód w mieście pełnym ludzi. Czy wie pan, co to jest? Będzie znosił straszniejsze męki od tych, które zadał temu wystraszonemu biedakowi, który nie wpadł na żaden pomysł. Żaden! Żaden! Nie tak jak ja. Ja bym był opowiedział Sotillowi zabójczą bujdę przy najsłabszym bólu.

Zaśmiał się dziko i odwrócił się w drzwiach ku zwłokom señora Hirscha, ciemnej, wydłużonej bryle w na wpół przejrzystej ciemności pokoju, pomiędzy dwoma wysokimi równoległobokami okien pełnych gwiazd.

– Człowieku strachu! – krzyknął. – Zostaniesz pomszczony przeze mnie, Nostroma! Z drogi, doktorze! Z drogi, albo, na cierpiącą duszę kobiety, która skonała bez spowiedzi, uduszę cię własnymi rękoma.

Zbiegł na dół, do czarnej, zadymionej hali. Doktor chrząknął ze zdumienia i bez namysłu rzucił się za nim w pogoń. U podnóża osmalonych schodów przewrócił się i upadł na twarz z taką siłą, iż byłby stracił przytomność, gdyby nie był opętany troską miłości i poświęcenia. Podniósł się w okamgnieniu, wstrząśnięty, z dziwacznym wrażeniem, iż kula ziemska zwaliła mu się w ciemności na głowę. Nie był to jednak wstrząs dość potężny, by zatrzymać ciało doktora Monyghama, owładnięte zapamiętaniem poświęcenia, zapamiętaniem wyrozumowanym, które postanowiło nie zaniedbać żadnej sprzyjającej okoliczności, jaka mogłaby się nadarzyć. Biegł, kulejąc, na złamanie karku, wymachując ramionami jak skrzydłami wiatraka, by utrzymać równowagę na swych okaleczałych nogach. Zgubił kapelusz, a poły jego porozpinanego płaszcza polatywały za nim. Nie chciał stracić z oczu niezbędnego człowieka. Trwało to jednak długo i daleko odbiegł od Urzędu Celnego, zanim zdołał, zadyszany, chwycić go gwałtownie z tyłu za ramię.

– Stój pan! Czyś pan zwariował?

Nostromo szedł już powoli, ze zwieszoną głową, jak gdyby jego kroki hamowało znużenie niezdecydowaniem.

– O co panu chodzi? Ach, zapomniałem, że jestem panu do czegoś potrzebny. Siempre259 Nostromo!

– Co pan miał na myśli, mówiąc, że mnie pan udusi? – wydyszał doktor.

– Co miałem na myśli? Myślałem, że sam szatan wysłał pana z tego miasta tchórzy i gadułów, żeby pan się spotkał ze mną tej nocy, której nie zapomnę do samej śmierci.

Na tle gwiaździstego nieba zamajaczyła „Albergo d'Italia Una”, wydźwigając się czarną, niską bryłą z mrocznego poziomu niziny. Nostromo zatrzymał się.

– Księża powiadają, że on jest kusicielem, nieprawdaż? – dodał przez zaciśnięte zęby.

– Plecie pan głupstwa, mój panie! Diabeł nie ma nic do tego. I Ani nie ma to miasto, które pan może lżyć, jak się panu podoba. Ale don Carlos Gould nie jest ani tchórzem, ani gołosłownym gadułą. Czy pan to uznaje? – Zamilkł w oczekiwaniu. – Więc?

– Czy mogę się widzieć z don Carlosem?

– Na miłość Boską! Nie! Dlaczego? Po co? – zawołał doktor wzburzony. – Powiadam panu, że to szaleństwo. Za nic nie pozwolę panu pójść do miasta.

– Muszę.

– Wcale pan nie musi! – zawołał doktor wściekle, nie posiadając się niemal z trwogi, by ten człowiek nie zmarnował się wraz z swą użytecznością dla jakiegoś niedorzecznego kaprysu. – Powiadam panu, że pan nie może. Wolałbym raczej…

Zamilkł, nie mogąc znaleźć już słów. Wyczerpany, bezsilny, trzymał Nostroma za rękaw. Potrzebował koniecznie wytchnienia po pościgu.

– Jestem zdradzony! – mruknął capataz do siebie, zaś doktor, który dosłyszał ostatnie słowo, zdobył się na wysiłek, by rzec spokojnie:

– Właśnie to by się stało! Byłby pan zdradzony.

Z chorobliwym przerażeniem myślał, iż ten człowiek jest nazbyt powszechnie znany, żeby go nie poznano. Dom señora administradora był niewątpliwie osaczony przez szpiegów. A nawet służbie w Casa nie było można dowierzać.

– Niech pan się zastanowi, capatazie – rzekł natarczywie. – Z czego pan się śmieje?

– Śmieję się, bo przyszło mi na myśl, że gdyby ktoś nie życzył sobie mojej obecności w mieście, rozumie mnie pan, señor doctor, gdyby ktoś wydał mnie Pedritowi, to nawet z nim potrafiłbym się zaprzyjaźnić. To prawda. Co pan o tym myśli?

– Jest pan człowiekiem o niewyczerpanej pomysłowości – rzekł doktor Monygham ponuro. – Przyznaję. Ale miasto trzęsie się od plotek o panu, a ci nieliczni cargadorzy, którzy nie ukryli się razem z kolejarzami, wykrzykiwali przez cały dzień na plaza: „Viva Montero!

– Moi biedni cargadorzy – zamamrotał Nostromo. – Oszukani, oszukani!

– Rozumiem, że w porcie mógł pan swobodnie uwijać się z kijem wśród swych biednych cargadorów – odezwał się doktor cierpkim głosem, który świadczył, iż wracał do siebie po wysiłku. – Niech pan się nie łudzi! Pedrito jest wściekły, że señor Ribiera wymknął mu się i że pozbawiono go przyjemności rozstrzelania Decouda. Krążą już po mieście pogłoski, że skarb zdmuchnięto mu sprzed nosa. To również nie podoba się Pedritowi; ale muszę panu powiedzieć, że gdyby nawet miał pan w ręku całe srebro na swój okup, nie ocaliłoby ono pana.

Nostromo odwrócił się szybko, chwycił doktora za ramiona i przybliżył twarz do jego twarzy.

– Maladetta!260 Nagabuje mnie pan ciągle gadaniem o tym skarbie. Uwziął się pan na moją zgubę. Był pan ostatnim człowiekiem, który spojrzał na mnie, zanim z nim odpłynąłem. A maszynista Sidoni mówi, że pan ma złe oko.

– Powinien wiedzieć co mówi. W zeszłym roku ocaliłem mu złamaną nogę – odparł doktor ze stoickim spokojem.Czuł na ramionach ciężar rąk, które słynęły wśród pospólstwa z rwania grubych lin i łamania podków. – Jeżeli zaś chodzi o pana, to daję panu najlepszy sposób ocalenia się – niech mnie pan puści! – i odzyskania dobrego imienia. Chełpił się pan, że to przeklęte srebro rozsławi capataza de cargadores od jednego krańca Ameryki do drugiego. Ale ja daję panu lepszą sposobność – niech mnie pan puści, hombre!

Nostromo puścił go nagle, a doktor zląkł się, że ten niezastąpiony człowiek znowu mu ucieknie. Ale nie zrobił tego. Zaczął iść powoli. Doktor kuśtykał obok niego, aż znaleźli się na rzut kamieniem od Casa Viola. Nostromo znowu przystanął.

Pogrążona w cichości niegościnnych mroków, Casa Viola jakby odmieniła swą naturę. Ten jego dom zdawał się odtrącać go jakąś beznadziejną i wrogą tajemnicą. Doktor odezwał się:

– Będzie pan tam bezpieczniejszy. Niech pan wejdzie, capatazie!

– Jakże mogę wejść? – zdawał się pytać sam siebie Nostromo cichym, zamyślonym głosem. – Nie może cofnąć tego, co powiedziała, ani ja tego, co uczyniłem.

– Ręczę, że wszystko będzie dobrze. Viola jest sam. Wstępowałem do niego, gdy szedłem z miasta. Będzie pan najzupełniej bezpieczny w tym domu aż do chwili, kiedy pan z niego wyruszy, by zasłynąć na Campo. Pójdę teraz, by porozumieć się co do pańskiego wyjazdu z naczelnym inżynierem i dam panu znać o wszystkim jeszcze przed świtem.

Doktor Monygham nie chcąc lub może lękając się przeniknąć znaczenie milczenia Nostroma, poklepał go z lekka po ramieniu i po kilku podrygach swego śpiesznego, kulawego chodu w kierunku toru kolejowego znikł zupełnie sprzed oczu. Zatrzymawszy się między dwoma drewnianymi palami, które służyły do przywiązywania koni, Nostromo stał, jakby wbity w ziemię równie mocno jak one. Dopiero po upływie pół godziny podniósł głowę, usłyszawszy zaciekłe ujadanie psów na terenach kolejowych. Wszczęło się nagłym zgiełkiem, przygłuszone, jakby dobiegało spod ziemi. Kulawy doktor o złym oku prędko stanął u celu.

Nostromo krok po kroku zbliżał się do „Albergo d'Italia Una”, która nigdy przedtem nie była taka głucha i ciemna. Drzwi wejściowe, majaczące czarno w bladej ścianie, stały otworem, jak je pozostawił przed dwudziestu czterema godzinami, kiedy jeszcze niczego nie potrzebował ukrywać przed światem. Zatrzymał się przed nimi jak zbieg, jak człowiek zdradzony. Ubóstwo, niedola, nędza! Gdzie on słyszał te słowa? Gniew konającej kobiety przepowiedział ten los jego szaleństwu. Zdawało mu się, że ta przepowiednia sprawdzi się bardzo rychło. „Nawet leperos będą się śmiali” – powiedziała. Tak, będą się śmiali, gdy się dowiedzą, że capataz de cargadores jest na łasce zwariowanego doktora, który jeszcze przed paru laty kupował za miedziaki gotowaną strawę w kramie na plaza, jak jeden z nich.

W tej chwili wpadła mu do głowy myśl, żeby zajść do kapitana Mitchella. Spojrzał w kierunku mola i dostrzegł nikły odblask światła w budynku Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Myśl o oświetlonych oknach nie była zbyt pociągająca. Nie! Nie podejdzie po raz drugi tej nocy do oświetlonych okien! Tam jest kapitan Mitchell. I co mu powiedzieć? Ten doktor wyciągnąłby z niego, co zechce, jakby był dzieckiem.

Na progu zawołał półgłosem:

– Giorgio! – Wszedł do wnętrza. – Olá, viejo!261 Jesteście tutaj? – W nieprzeniknionym mroku zdawało mu się w jego oszołomionej głowie, że ta ciemna kuchnia jest równie bezmierna jak Zatoka Placido i że podłoga zagłębia się pod nim jak tonąca lichtuga. – Olá, viejo! – zabełkotał powtórnie, chwiejąc się na nogach. Dłoń, którą wyciągnął szukając podpory, natrafiła na stół. Postąpił krok do przodu z wyciągniętą ręką i macając, poczuł pod palcami pudełko zapałek. Wydało się mu, iż słyszy spokojne westchnienie. Nadsłuchiwał chwilę z zapartym tchem, po czym drżącymi dłońmi spróbował zapalić zapałkę.

254picaro (hiszp.) – łotr, szelma. [przypis edytorski]
255sangre de Dios (hiszp.) – na krew Boga! [przypis edytorski]
256bribon (hiszp.) – oszust, łajdak. [przypis edytorski]
257Madre de Dios (hiszp.) – Matka Boska. [przypis edytorski]
258piędź – daw. miara długości, odpowiadająca szerokości rozpostartej dłoni (od końca małego palca do końca kciuka). [przypis edytorski]
259siempre (hiszp.) – zawsze. [przypis edytorski]
260Maladetta! (wł.) – Przekleństwo! [przypis edytorski]
261Olá, viejo!, popr. pisownia: Hola, viejo! (hiszp.) – Hej, stary! [przypis edytorski]