A smok patrzy i czeka, więc drżącym głosem zaczynam gadać:
– Hejże, stój! – przerywa mi smok. – Jakże to? Przecież jak już wyszedłeś z dziupli po siekierkę, to po coś właził z powrotem? I o jakim znów gadasz drewnianym kamieniu?
– Panie smoku – odpowiadam mu. – Toż na tym bajka polega…
– A no, to gadaj dalej! – zgadza się smok.
– Dobrze, będzie dalej – i ciągnę swoją opowieść:
A smok nareszcie złapał sens tej bajki i śmieje się coraz głośniej:
– Obciąć i przywiązać! Ha, ha, ha.. – aż brzuch mu się trzęsie, a ja gadam dalej:
– Ha, ha, ha – zaśmiewa się smok, tak głośno, aż się skały trzęsą. A brzuch mu napęczniał wielki, jak balon jakiś.
„Oj – myślę sobie – żeby mi on tylko ze śmiechu nie pękł, jak ten Wawelski, co się wody opił…”
Ledwie mi ta myśl przeszła przez głowę, a tu huk, grzmot straszny i płomienie! Wystrzeliło mnie jak z armaty, lecę, niesiony podmuchem przez wąwóz, przez las, przez halę mnie wyniosło i rzuciło na trawę, niedaleko bacówki. Spadłem między owce, a one tylko gapią się na mnie głupio.
Przyglądam się sobie, trochę mnie osmaliło, smoczą łuską obsypało, ale nawet blaszanki z ręki nie wypuściłem. I szczęśliwie, od tego wybuchu smoka zapaliły się wióry w blaszance i miałem przecie ogień!