Za darmo

Miazga

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I wreszcie, gdyby mógł pamiętać, a chciałby się zanurzyć w żywiole lirycznej refleksji (larwalnej?), mógłby sięgnąć do własnych rozważań, zanotowanych w podręcznym zeszycie, na drugi dzień po przyjedzie do Kazimierza. Więc mógłby wówczas, gdyby mógł pamiętać, oczywiście w tej samej pozycji, wsparty o umywalkę i z głową męczeńsko skłonioną ku piersiom, mógłby mówić:

– Zdarza się w historiach niektórych chorób, iż ludzie, śmiertelnie którąś z nich dotknięci, odzyskują na krótko przed śmiercią siły, jakby strumień życia opuszczający ciało pragnął raz jeszcze wypełnić je swoim ruchem i szumem. Powraca wówczas nadzieja i kto wie czy nie wtedy właśnie w owych chwilach, gdy ostateczna zagłada w sposób tak podstępny, a może i wspaniałomyślny przybiera kuszący kształt życia, nie zostaje umierającemu dane przeżyć największej miłości do życia, już oczyszczonego z wszelkich niedostatków, objawionego w doskonałej nieomal postaci piękna. Jak bardzo przecież kruche są owe pozory! Śmierć już głęboko i wszechstronnie zadawniona w dogasającym organizmie, nie musi się odwoływać do manifestacji szczególnie mocnych i jaskrawych, aby zedrzeć z siebie maskę życia i zadać cios ostateczny. Drobiazg wystarcza, okruch działania, przyprawiający wyczerpany organizm o ostateczną dezorientację. Podobnie bywa i z umieraniem miłości, gdy na chwilę przed jej zagładą ukazuje się ona naraz w swoim wzruszającym kształcie pierwotnym, tym z pierwszych dni oczarowania. Towarzyszy jej, oczywiście, nadzieja, że teraz, od zaraz, wszystko ułoży się dobrze. Tak wielka i krzepiąca jest owa nadzieja, umiłowanie życia, iż cała splątana i bolesna historia miłosnej choroby wydaje się naraz mało ważnym błądzeniem, cierpienia usypiają, różnice zostają wyrównane, ufność powraca i wielka miłość, jak gdyby odmłodzona wszystkimi minionymi porażkami, czyni człowieka tym szczęśliwszym, im bardziej przed tym zwątpił był i w nią, i w możliwość jej trwania. Być może spośród wielu złudzeń, którym ulegamy, oraz oszustw, które sami sobie i istnieniu narzucamy, to złudzenie, objawiające się nam w przedostatniej godzinie, traktować należy z wdzięcznością, bowiem i w obliczu śmierci, i wobec zagłady miłości pozwala nam ono złożyć hołd życiu i miłości, przeżyć je w doskonałym i niepozbawionym wzniosłości skrócie, aby później, gdy rozwieje się kształt złudzenia – bez trwogi i rozpaczy uczynić konieczny krok ku przestrzeniom ciemności i milczenia, lecz czy bez trwogi i rozpaczy? – – – – —

wtorek, 5 maja

Ciepło, słonecznie i nareszcie, nieomal na oczach rozkwitająca zieleń drzew.

Postanowiłem zrezygnować z kilku stronic rozmowy, jaką po opuszczeniu „Bristolu”, idąc o pierwszym świcie Krakowskim Przedmieściem, prowadzą Nagórski oraz Zaremba (wówczas Wojciech Bielski), zbyt cała ta scena rozwlekła i chyba nudna, pełno w niej poza tym realiów związanych z poprzednią wersją Miazgi, kiedy akcja miała się rozgrywać nie w kwietniu, jak teraz, lecz w połowie maja, taki np. kłopotliwy drobiazg: część dialogu, gdy Nagórski chce ustalić możliwie dokładnie dzień, w którym Zaremba widział Nike, toczy się wokół dnia imienin Wojtka Bielskiego (23 kwietnia) – teraz, skoro Wojciech nie egzystuje, a rzecz się dzieje wczesnym rankiem 19 kwietnia, wszystko bez sensu.

Większy kłopot z pozostawionymi w barze: Ksawerym Pankiem i Markiem Kuranem. Tekst z opisem ich kłótni oraz scena ucieczki Kurana przepadły w wiadomych okolicznościach i poza dwoma momentami: kłótni i ucieczki nie mogę sobie przypomnieć żadnych szczegółów.

Chyba jednak pozostawię na razie te drobne sprawy w zawieszeniu, później do nich powrócę. Okazji do kłótni może być wiele. A co, opuściwszy Ksawerego, może ze sobą zrobić Kuran? Czy ja wiem? Może uczyni coś zupełnie nieoczekiwanego, np. ogarnięty potrzebą „skruchy” wsiądzie w pierwszy dzienny pociąg podmiejski i pojedzie do matki, do Pruszkowa? Warto i taką możliwość wziąć pod uwagę. Ale to potem.

Dom, w którym mieszka Nagórski, stoi przy Nowomiejskim Rynku, najprościej można tam dojść, minąwszy Barbakan ze skrzydłami fos i murów, które oddzielają Stare Miasto od Nowego, ulicą Freta i południową stroną Rynku (tam, gdzie kino „Wars”) w głąb, do końca, aby wszedłszy pod odpowiednim numerem w długą, mroczną sień, znaleźć się na zacisznym podwórku, prawie prowincjonalnym dzięki staroświeckim, drewnianym galeryjkom, przyozdabiającym jedno skrzydło dwupiętrowej kamieniczki…

Nagórski wraca zazwyczaj do siebie drogą inną i nie dlatego że cokolwiek krótszą, lecz że lubi spokój i ciszę, w jakie wkracza prawie natychmiast i bez względu na porę, gdy zaraz za kościołem dominikanów skręca z ulicy w prawo. Wówczas, również po stronie prawej, pozostawia białą fasadę klasztorną, spokojnie swoim ogromnym obszarem wtłoczoną pomiędzy niebo ponad nią i drzewa poniżej, drzewa, które dzięki widocznemu (lub w nocy: wyczuwalnemu) powiązaniu z ziemią tamto spiętrzenie białych murów jak gdyby wspierają w nieruchomym trwaniu; potem idzie długim szlakiem podwórkowym, a właściwie wewnętrzną uliczką wzdłuż kamienic, połączonych z ulicą Freta licznymi sieniami, mija nowoczesny budynek przedszkola, po czym w miejscu, gdzie wznoszą się tyły kina „Wars”, znów skręca na prawo, tym razem po kilku płaskich i szerokich tarasowych schodach, wówczas wprost przed sobą, nieco w dole ma dziedziniec swego domu, na lewo – wyłaniającą się nagle w głębi u wylotu przyrynkowej uliczki i opiekuńczo zamykającą perspektywę, ogromną kopułę oraz skrawek jasnej ściany kościoła sakramentek.

Więc gdy za dominikanami skręca i oddala się od ostrego łoskotu, jaki wydają blaszane bańki z mlekiem wyładowywane na Freta przed sklepem z nabiałem, a przybliża do przyciszonego świergotu wróbli, słabiutko i żałośnie poćwierkujących wśród oszronionych drzew i jeszcze poza tym słyszy kruchy chrzęst wilgotnej warstewki śniegu pod własnymi krokami – słyszy telefon, musi zatem wyminąć nierozpakowane jeszcze walizy, aby podejść do aparatu i gdy podnosi słuchawkę i po raz pierwszy po półrocznej nieobecności w kraju mówi po polsku: słucham, słyszy obcy głos: to ja, Nike, i jest tak w pierwszym momencie zaskoczony, że to ona, iż pyta: skąd wiesz, że wróciłem?, przecież słyszę – mówi, więc znów pyta: gdzie jesteś?, niedaleko – odpowiada, ponieważ jednak słychać nie najlepiej, głos jej wydaje się bardzo odległy, mogę być za chwilę – mówi ten daleki głos, i Nagórski, posuwając się pustym ciągiem podwórkowym, wciąż z kruchym chrzęstem śniegu pod stopami, znając dalszy ciąg tamtej sprzed przeszło czterech lat rozmowy, może, gdy dochodzi do tarasowatych stopni, spytać: zostaniesz?, dzisiaj tak – mówi ona, a jutro?, nie wiem – mówi ona, i może przy ostatnim schodku, twarzą zwrócony ku ogromnej kopule kościoła sakramentek, spytać w ciemnościach: dobrze ci?, i ona może mu wówczas odpowiedzieć w ciemnościach: cieszę się, że mnie masz, i może stać jeszcze chwilę, wpatrzony w zarys barokowej kopuły i obejmując bliskie ciało w ciemnościach, stać, aby odwlec nieunikniony moment, gdy otworzywszy furtkę na podwórko, będzie musiał ujrzeć w głębi okna sypialni, tej, w której teraz leży w ciemnościach, więc stoi mimo chłodu, jaki w sobie czuje, mimo chłodu nieprzespanej nocy, chłodu znużenia, chłodu starości – myśli, i przymyka powieki, aby raz jeszcze odnaleźć Nike w ciemnościach, w ciemnościach pierwszej ich nocy, kiedy jeszcze nie wiedział, a nawet i nie przeczuwał, ku jakim przestrzeniom czasu przyszłego ta noc się potoczy, w co jej jedyny i niepowtarzalny kształt się obróci, gdybym wtedy – myśli – wtedy, w ten wieczór lipcowy, kiedy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, w ten przedostatni wieczór przed wyjazdem, gdybym wtedy, zmęczony przyjęciem w ambasadzie francuskiej, nie robił tego wszystkiego, co robiłem, gdybym w owym czasie nie robił tego wszystkiego dokładnie, jak się to wszystko wtedy układało, a raczej, jak ja to nieświadomie układałem, niczego nie planując, bo przecież tylko dlatego spacerowałem i wstępowałem do kilku lokali, żeby jakoś zepchnąć ten przedostatni wieczór, zepchnąć go, aby nie wrócić zbyt wcześnie do pustego mieszkania, więc, żebym się nie chciał przez tych kilka godzin oszukiwać, że nie jestem sam, gdybym, na przykład, dokładnie kilka minut przed jedenastą nie wyszedł z „Kameralnej”, a potem, gdybym skręcił Nowym Światem ku Alejom albo gdybym nawet poszedł w kierunku przeciwnym, lecz nie po tej stronie, po której ostatecznie poszedłem, wtedy… właśnie! – mówi prawie na głos, i przestrzeń kilku metrów, jaka dzieli ostatni stopień od żelaznych sztachet podwórza, okazuje się przy powolnym kroku oraz lekkim pochyleniu głowy (jednak dyskretniejszym niż przy monologowaniu w toalecie) wystarczająco rozległa, aby ze stopami w płytkiej warstewce śniegu mógł przystanąć w lipcowy wieczór, przystanąć pośrodku szerokiego chodnika Nowego Światu, ponieważ skłania go do tego zarówno przyjacielski gest Witolda Kaleckiego, który dostrzegł go, samotnego, z dość znacznej odległości, jak i uczucie ulgi, że dzięki temu przypadkowemu spotkaniu powrót do domu oddali się chociaż o kilka minut, więc przystaje na środku trotuaru, lecz dopiero wówczas, gdy to czyni, dostrzega, że Kalecki nie jest sam, obok niego, a właściwie trochę w tyle, a przez to cokolwiek przysłoniętą jego barczystą i obfitą w ciało sylwetką, dostrzega młodziutką dziewczynę, jak się masz, Adam! – mówi Kalecki na pełnym uśmiechu, co pulchnej dojrzałości jego twarzy przywraca wygląd nienaturalnie, lecz sympatycznie wyrośniętego dziecka – strasznie się cieszę, że cię widzę, i zaraz potem: pozwól, że ci przedstawię tę młodą osóbkę, wtedy Nagórski, gdy Kalecki, obejrzawszy się za siebie, odsuwa się nieco na bok, widzi dziewczynę z odległości nie większej niż na wyciągnięcie ramienia, nie widzę jej – myśli zbliżając się do furtki – wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ona, a Kalecki mówi z akcentem dobrodusznej, lecz i leciutko ironicznej lubieżności: to jest Nike, a to we własnej postaci pan Adam Nagórski, poszłaś wtedy do Kaleckiego? – pyta w innym czasie, tak – odpowiada, dlaczego?, cisza, dlaczego do niego poszłaś, podobał ci się?, nie chciałam wrócić do domu – odpowiada, i było ci z nim przyjemnie? – pyta, nie wiem – odpowiada, jak to nie wiesz?, nie pamiętam – odpowiada, Nike? – zapytuje, aby przerwać niezręcznie przedłużające się milczenie, jakie wynikło pomiędzy nimi trojgiem pośrodku trotuaru Nowego Światu – co to za imię?, Nike – odpowiada ona, nie ma takiego imienia – mówi, nagle wzruszony jej niskim, po chłopięcemu łamiącym się głosem, ja je mam – mówi ona, a Kalecki, którego hobby o wiele namiętniejszym od robienia muzyki jest kolekcjonowanie starych pozytywek i zegarów oraz grających szaf, kwituje ten dialog swobodnym uśmiechem człowieka, który zawsze tyle tylko bierze, ile udźwignąć może, ta młodziutka osoba – mówi – jest w pewnych sprawach bardzo pryncypialna, ale tylko w pewnych, i do niej: wiesz, mała, kim jest ten pan? – Nagórski, już obejmując zmarzniętą dłonią oszronioną klamkę furtki, powtarza odruch niezadowolenia, prawie protestu, jakim w lipcowy wieczór, wciąż pośrodku trotuaru Nowego Światu, reaguje na słowa Kaleckiego, nie bój się – mówi wtedy Kalecki – ta ładna osóbka bardzo dobrze, jak na swoje lata, jest zorientowana, i do niej, wciąż stojącej nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia: uważaj, mała, jeżeli będziesz dla tego pana miła i grzeczna, to on, jak chyba wiesz, ma nie tylko nazwisko sto razy od mego większe, ale i stosunki w światku teatralnym i filmowym ma takie, że jeden jego telefon… przestań, Witold – mówi wówczas z dłonią na klamce furtki, i pyta: a co pani robi?, uczy się – odpowiada za nią Kalecki – w przyszłym roku zdaje maturę, a potem wybiera się do Szkoły Teatralnej, nadaje się, jak sądzisz?, wtedy ona mówi bardzo spokojnie, trochę tonem grzecznej dziewczyny z dobrego domu: pan Nagórski zna mnie chyba zbyt mało, aby wiedzieć, czy się nadaję czy nie, i Kalecki znów wybucha swoim dostatnim śmiechem i tłustą rękę kładąc na karku dziewczyny, mówi: podobno wyjeżdżasz, Adam? do Francji?, tak – wywołuje z przeszłości swój własny głos, z głową lekko pochyloną i niezdecydowany, czy już nacisnąć oszronioną i zimną klamkę furtki, na długo? – pyta tamten, na pół roku – odpowiada, a ponieważ jej ciemne oczy zwrócone są ku niemu i ich wyraz wydaje mu się czujny i pytający, mówi do niej: niech mi pani da swój adres, przyślę pani kartkę z Paryża, wszystko skłamałaś – mówi w innym czasie – kłamałaś od samego początku, nawet wtedy, kiedy wróciłem i zadzwoniłaś, powiedziałaś, że dzwoniłaś z automatu na Rynku, tak – odpowiada w ciemnościach, co tak? – pyta, dzwoniłam z automatu, i wtedy krzyczy: nieprawda, wiem wszystko, wiem o wiele więcej niż ci się wydaje, dzwoniłaś nie z automatu, ale od tego faceta z telewizji, który mieszka nad kinem „Wars”, nie było tak? wprost z jego łóżka i z jego łazienki przyszłaś do mnie i powiedziałaś, cieszę się, że mnie masz, przyznaj się, od niego przyszłaś?, o Boże, wielki Boże! – mamrocze śmiertelnie zmęczony i w tym momencie przyciska klamkę, w ciszy bardzo głośno rozlega się cieniutkie skrzypnięcie, wtedy podnosi głowę, aby natychmiast stwierdzić, że dwa okna jego sypialni, nieruchomo spoczywające w głębi, są nagie. To nic nie znaczy – myśli – to wcale nie znaczy, że jej nie ma, może spać przy oknach niezasłoniętych albo czeka na mnie w drugim pokoju – – – – —

 

środa, 6 maja

O siódmej rano około 30°C w słońcu, a teraz (dochodzi jedenasta) w cieniu 26°C Kaloryfery jeszcze grzeją, więc w mieszkaniu, mimo pootwieranych okien, jak w łaźni, musiałem się bardzo przymusić, aby przepisać do końca scenę powrotu Nagórskiego do domu. Jeszcze kilkanaście stronic i koniec z porządkowaniem części II. W tej uldze (bardzo prowizorycznej) przeszkadza mi trochę wczorajszy pomysł, żeby Marek Kuran pojechał do Pruszkowa, do matki. Może byłoby to i niezłe? Ale jeżeli tak, to należałoby tę scenę umieścić bezpośrednio po scenie z profesorem Wanertem, więc prawie zaraz.

Na razie, łącznie z notatkami Dziennika, mam ponad 360 stron maszynopisu.

W związku z lekturą monografii o Lutrze; nie wiedziałem, że pokuta, słowo kojarzące się z karą i winą (poenitentia) brzmiało po grecku mezanoia i oznaczało odmianę serca.

Równie pojęcia nie miałem i nikt mi nigdy nie wspomniał, że pojęciem „bram raju” posłużył się Luter, gdy opisując w ostatnim roku swego życia wewnętrzne olśnienie, jakiego doznał przed laty w Wartburgu, odczytawszy zdanie z Listu do Rzymian 1,17: „Sprawiedliwy z wiary żyje” – pisał: „I jak przedtem nienawidziłem tych słów: »Sprawiedliwość Boża«, teraz tym silniej wysławiałem je przed sobą, tak że owo miejsce u Pawła było dla mnie niczym prawdziwe bramy raju”.

piątek 6 maja

Agencja PAP informując o zawartym przed paroma dniami w Pradze układzie radziecko-czechosłowackim, podaje wśród głównych postanowień układu że:

„Obie strony (…) będą rozwijać wszechstronną współpracę obu krajów i udzielać sobie wzajemnej bratniej pomocy i poparcia, opierając się na wzajemnym poszanowaniu państwowej suwerenności i niezależności, równouprawnieniu i wzajemnym nieingerowaniu w sprawy wewnętrzne”.

Oraz:

„Obie strony, wyrażając niezłomne zdecydowanie kroczenia drogą socjalizmu i komunizmu, będą podejmować konieczne kroki w celu obrony socjalistycznych zdobyczy narodów, bezpieczeństwa i niezależności obu krajów, będą dążyć do rozwijania wszechstronnych stosunków między państwami socjalistycznej wspólnoty oraz działania w duchu utrwalenia ich jedności, przyjaźni i braterstwa”.

sobota 9 maja

W ostatnim numerze jednego z tygodników, w rubryce W kraju krótka notatka: „Na półkach magazynów i sklepów rośnie ilość bubli. Wartość zapasów, według obliczeń GUS, wynosiła w lutym br. około 40 mld. złotych w hurcie i około 74,8 mld. złotych w detalu. Cieszyłoby nas to zjawisko, gdyby to były towary poszukiwane, ale są to w większości towary, które nie znajdą klienta. Podobnie zresztą jak zapasy w handlu, rosną zapasy w całej gospodarce”.

I druga notka z tego samego numeru: „Dokuczliwa zima odbija się nie tylko na rolnictwie, opóźnionej wegetacji roślin, zniszczonych drogach, ale także na budownictwie mieszkaniowym. Mieszkańcy wielu budynków przeżyli prawdziwy kataklizm z powodu przeciekających dachów. Winę za to ponoszą częściowo projektanci, bowiem – jak donoszą z Krakowa i Łodzi – stosowano tam wadliwą konstrukcję dachów, ale przede wszystkim winę ponoszą partacze budowlani. Setki domów w całym kraju zostało poważnie uszkodzonych”.

Z rozmowy o Hamlecie w Ulissesie Joyce'a:

„Tu rozważa on rzeczy, których nie było: czego dokonałby Cezar, gdyby uwierzył wróżbicie: to, co mogło się stać: rzeczy nieznane: możliwe możliwości możliwego: jakie imię nosił Achilles, gdy mieszkał wśród kobiet”.

Andrzej S. chyba słusznie zauważył, że zakończenie tego cytatu zdaje się być wyraźnym nawiązaniem do Urn burial Thomasa Browne'a:

„Jakie pieśni śpiewały syreny i jakie imię przybrał Achilles, gdy ukrywał się pośród kobiet, pytania te, choć zagadkowe, nie leżą poza wszelkimi do mniemaniami…”.

Bardzo piękne to sformułowanie: możliwe możliwości możliwego.

List Alicji Stamirowskiej do ojca, profesora Henryka Wanerta.

Johannesburg, 27 III 1969

Mój drogi Papo!

Bardzo się zmartwiłam Twoim ostatnim listem, że źle się czujesz, a w ogóle cały list tak smutny. Czy aby jesteś pod opieką dobrego lekarza i kto to jest, przedwojenny specjalista, czy jeden z tych nowych? Jestem pewna, że z Twoim sercem to nic poważnego, my, Wanertowie, jesteśmy długowieczni, ale w każdym razie powinieneś o siebie dbać, a przede wszystkim takich smutnych myśli do siebie nie dopuszczać. Piszesz, że czujesz się osamotniony. Mój Boże, jak to możliwe? Pamiętasz, jak mi kiedyś, kiedyś bardzo dawno powiedziałeś, że człowiek, który ma czyste sumienie, nie powinien odczuwać samotności? Powiedziałeś tak, pamiętasz? Ja pamiętam doskonale, chociaż od tego czasu ponad trzydzieści lat upłynęło. Mówiłeś także, że samotność wówczas nam zagraża, gdy popełniamy przestępstwa wobec innych ludzi lub przekraczamy prawa moralne i społeczne. Powiedziałeś wtedy, że ze wszystkich samotności najbezwzględniejsza jest samotność dyktatorów i tyranów. Jakżeż więc Ty, drogi Papo, możesz się czuć samotny?

Wprawdzie my tutaj, w Afryce Południowej, od wielu lat żyjemy z dala od Kraju, ale przecież dobrze wiemy, jak u was jest i kto jest kto. Wiemy także, dla jak wielu rodaków w Kraju, również i takich, którzy nigdy nie zajmowali się filozofią, Twoje nazwisko reprezentuje wielki autorytet moralny, bo jesteś Człowiekiem, który nigdy nie poszedł na żadne kompromisy, natomiast zawsze, jeśli okoliczności na to pozwalały, występował w obronie wolności ludzkiej myśli. Czy nie prowadziłeś przed wojną swoich wykładów, stojąc na znak protestu, gdy Twoim słuchaczom pochodzenia żydowskiego nie pozwalano siadać w ławkach? Czy nie zapłaciłeś za swoje przekonania i postawę patrioty Pawiakiem i Oświęcimiem? A czy w roku pięćdziesiątym nie pozbawiono Cię katedry, choć za przykładem swoich licznych, niestety, kolegów-uczonych mogłeś ją zatrzymać za cenę paru deklaracji? Czy nie milczałeś przez te wszystkie lata, choć mogłeś mówić półprawdy i półkłamstwa? I czy Twój powrót na katedrę w roku pięćdziesiątym szóstym nie był dla tysięcy ludzi symbolem nadziei?

Papo mój drogi, Ty nie jesteś samotny i jeśli komukolwiek w Kraju, to Tobie tak myśleć nie wolno. Zdaję sobie sprawę, że takiemu Człowiekowi, jak Ty, który przy swoich latach umiał zachować tyle z młodości, musi nieraz ciążyć tak zwana emerytura, a przede wszystkim brak stałych i bezpośrednich kontaktów z młodzieżą, do czego przez całe życie byłeś przyzwyczajony. Lecz jak wielu musisz mieć przyjaciół i ilu dawnych uczniów z pewnością Cię odwiedza! Znając Cię, lękam się nieraz, czy ze względu na swoje zdrowie nie jesteś zbyt hojny i czy w rozmowach lub dyskusjach prywatnych nie dajesz z siebie za wiele. Mój Boże, jakże bym się czuła bogata i szczęśliwa, gdybym mogła spędzić z Tobą chociaż parę godzin, siedząc tuż obok Ciebie, aby żaden Twój ruch i żadne Twoje słowo nie wymknęły się mojej uwadze. Jestem pewna, że nic a nic się nie zmieniłeś i zawsze, kiedy rozmawiasz, zdejmujesz swoje okulary w cieniutkiej, złotej oprawie, aby starannie je przetrzeć kawałkiem irchy, przechowywanej specjalnie w tym celu w bocznej kieszonce marynarki, a kiedy jesteś bardzo przejęty – obracasz obrączkę na palcu lewej ręki. Widzisz Papo, jak ja Ciebie dobrze pamiętam i umiem na pamięć?

Niestety, są to tylko piękne marzenia! Rozumiem dobrze, że ze względu na zdrowie (a może i inne są jeszcze powody?) trudno by Ci było zaryzykować tak długą i uciążliwą podróż. Ale obawiam się, że te inne powody mogą być decydujące. Jeśli zaś chodzi o nas, o czym wspomniałeś w ostatnim liście, to nie przypuszczam, aby mnie odmówiono wizy, z Arturem jednak sprawa, jak się nam wydaje, nie byłaby tak prosta. Po Twoim ostatnim liście bardzo dokładnie wszystko to sobie przemyślałam i długo też na ten temat rozmawialiśmy z Arturem. Maciej już czwarty rok siedzi w tym swoim szeikacie nad Zatoką Perską, finansowo powodzi mu się nieźle, ale wciąż się jeszcze nie ożenił i trochę się o niego z Arturem martwimy, żeby nie zdziczał, pisuje do nas rzadko i tak lakonicznie, jakby telegrafował. Anna, jak Ci w swoim czasie pisałam, wyszła w ubiegłym roku za naszego kuzyna, Pawła Stamirowskiego, mieszkają w Caracas, on – sympatyczny chłopak, ale trochę prymitywny, jak na mój gust – jest pilotem Amerykańskich Linii Lotniczych. Sami więc, jak widzisz Papo, zostaliśmy z Arturem na stare lata, a ponieważ Artur nie najlepiej czuje się ostatnio z sercem, trochę bym się bała zostawić go samego – – – – – doszły do nas ostatnio od przyjaciół w Londynie niezbyt pomyślne wiadomości o stryju Karolu. Podobno bardzo się fizycznie i psychicznie posunął i jak chodzą słuchy cały swój majątek (chyba dość znaczny!) zapisał w testamencie jakiemuś młodemu fotografowi. Okropne to wszystko! Papo drogi, czy nie mógłbyś przy jakiejś okazji pomówić z naszym sławnym Erykiem, jesteś z nim, zdaje się, bardzo dobrze, może on by mógł jakoś wpłynąć na stryja Karola, jest bądź co bądź jego rodzonym i jedynym synem. Artur twierdzi, że podobny testament, pomijający żyjącą najbliższą rodzinę, z pewnością będzie można zakwestionować, ponieważ zagraniczny majątek stryja był w pewnym sensie majątkiem Firmy – – – – – także pewnie nie doszło do Ciebie, że z początkiem marca zmarł w Londynie pułkownik Grzegorz Sołtan, podobno popełnił samobójstwo, ale to nie jest pewne. Jeżeli widujesz Adama – – – – —

Ten list (cztery stroniczki gęstego maszynopisu na bibułce lotniczej) leży na nocnym stoliku. Również na tym samym stoliku szklanka z wodą oraz okulary w rogowej oprawie i mocno przyćmionymi szkłami. Pokój w mieszkalnej oficynie w Jabłonnie jest dość mały i banalnie, w stylu hotelowym umeblowany: okrągły stolik nieporęczny do pracy, fotel, szafa, w głębi umywalka. Okno wychodzi na park, a ponieważ na noc, mimo chłodu, zostawiono je niedomknięte, słychać nadranny świergot ptaków, pobrzmiewający trochę tak, jakby gdzieś bardzo daleko orkiestra stroiła instrumenty.

 

Profesor Wanert przyjechał do Jabłonny przed trzema dniami, w środę, nazajutrz po recitalu Haliny Ferens-Czaplickiej. Miał bilet na koncert piątkowy, lecz po bardzo przykrej nocy z wtorku na środę, skoro zbudziły go z płytkiego półsnu pierwsze dzienne odgłosy świata, tak zatęsknił za wiejską ciszą, iż wydało mu się, że zgubiłby lekkomyślnie chwilę niesłychanie ważną i cenną, gdyby posłusznie i pośpiesznie nie podążył za tym głosem wewnętrznym. I przez dwa pierwsze dni rzeczywiście czuł się lepiej. Ciężka teczka z gromadzonymi od wielu lat materiałami i notatkami do Wstępu do dziejów nietolerancji spoczywała w podręcznej torbie, nic go do pracy nie ciągnęło, o niczym z większym skupieniem i przejęciem nie myślał, czuł się wewnętrznie rozluźniony i chociaż w tym braku myślowej dyscypliny odnajdywał pustkę – było mu z nią dobrze, kilka razy dziennie odbywał spacery po pustym i nagim parku, a pierwszego dnia, gdy jeszcze była pogoda, w grubej jesionce i owinięty pledem trochę się wygrzewał na słońcu w wygodnym leżaku ustawionym na tarasie, nawet pod wieczór, mimo ostrego chłodu, siadywał na ławce przy wejściu do oficyny, słuchał, jak kawki podnoszą naraz hałaśliwy jazgot, i czuł się prawie szczęśliwy, kiedy zawsze o tej samej porze, mniej więcej kwadrans przed siódmą, odzywało się w głębi parku turkanie turkawki. Gości było mało, nikogo wśród nich znajomego, i z tym też mu było dobrze. Po wczesnej kolacji jeszcze raz obchodził zanikający w ciemnościach park, a przed udaniem się do siebie na górę, z uczuciem nieomal radosnej ulgi po raz ostatni korzystał z ławki przy drzwiach wejściowych, wówczas parokrotnie usłyszał w sobie głos Haliny Czaplickiej śpiewającej Komm süsser Tod78, i wciąż mu było dobrze, a potem, gdy się już całkiem ściemniało, szedł do siebie, uchylał okno, bo kaloryfery mocno grzały, gasił światło i w fotelu, przymknąwszy powieki, cierpliwie i bez warszawskich niepokojów czekał, aż poczuje senność. Noce też miał lepsze niż ostatnio w Warszawie, wcale go stan wewnętrznego rozluźnienia nie drażnił, pustka, którą w sobie nosił, była lekka, nie męczyły go duszności i odeszły stany lękowe, które każdą z nocy zmieniały w nieskończenie długi koszmar.

List Alicji osobiście przywiózł Eryk wczoraj. Henryk Wanert przeczytał go parokrotnie, potem schował do podręcznej teczki z zaległą korespondencją i więcej o nim nie myślał. I oto ostatnią dopiero noc ma złą. Spędził ją bezsennie, wsparty o wysoko spiętrzone poduszki, wielokrotnie zapalał światło, a gdy je gasił – odruchowo uchylał sztywną zasłonę przy oknie i bezmyślnie spoglądał na drzewa w białym szronie, przeszło godzinę gdzieś u początku nocy spędził w szlafroku na fotelu, usiłując czytać (w drugim tomie Pism rozproszonych Marii Dąbrowskiej odnalazł przemówienie, jakie i w jego obecności wielka pisarka wygłosiła przed siedmioma laty na Uniwersytecie Warszawskim z okazji otrzymania tytułu doktora honoris causa i od razu ujrzał jej drobną sylwetkę, zagubioną w rozległej sali wśród dostojnych tóg, biretów i łańcuchów, poszukał ostatnich dwóch zdań tego przemówienia, ponieważ już wówczas go były poruszyły, i teraz je odnalazł „Ale niech mi też wolno będzie wyznać, że moja radość zmieszana jest z silnym uczuciem zawstydzenia. Bo tytuł zakładający bądź co bądź jakąś wiedzę o świecie i o bycie, zastaje mnie w dobie życia, w której z każdym dniem rośnie we mnie świadomość mego niedouczenia, znikomość mej wiedzy, słabości mego rozumienia zawiłych spraw świata i człowieka”; jeszcze potem odszukał list Alicji, lecz niedoczytany do końca odłożył na stolik, i jeszcze w pewnym momencie chciał sięgnąć po Ostatnią godzinę Nagórskiego, lecz gdy sobie przypomniał, że jest to monolog umierającego Leonarda – przypomniał sobie, że w zapiskach, utrwalonych przy pomocy lustrzanego pisma, zanotował Leonardo rysując klocki: „Jeden popycha drugi. Za pomocą tych klocków przedstawione jest życie i wysiłki człowieka” – odsunął cieniutką książeczkę), na koniec, gdy wciąż trwała noc, zdrzemnął się po powtórnym zażyciu uspokajających kropli, i teraz, gdy się rozbudził z uczuciem, jakby wcale nie spał, i leży z zamkniętymi oczami, z lewym ramieniem aż po palce ciężko odrętwiałym i z nadmiarem mdlącego ciężaru w lewej piersi, wsparty o wysoko spiętrzone poduszki i z dłońmi na nieskazitelnie równo wygładzonej kołdrze, z lewą prawie martwą, ale w udręczający sposób żywą, i ze dworu, spomiędzy gęsto oszronionych drzew parku docierają szkliste ptasie strojenia zanikających smyczków, teraz – teraz jest gęsta zadymka śnieżna, gdy obudzony w środku nocy w więziennej celi wychodzi w towarzystwie młodego gestapowca na więzienny dziedziniec, a potem wsiada do wielkiej, czarnej limuzyny wśród kurniawy oraz pejzażu zniekształconego pustką, ruinami i płaskimi poblaskami przyćmionych lamp z trudem rozpoznaje znajome ulice, wie jednak w pewnym momencie, że jadą Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami, aż wreszcie zatrzymują się przy Alei Szucha, i potem, wciąż eskortowany przez uprzejmego gestapowca, idzie długimi korytarzami, wchodzi po jakichś schodach i zaraz potem następnymi schodzi w dół, a potem trafia do obszernego pokoju, gdzie jest cisza, przyćmione światło lampy na biurku, na oknach ciężkie zasłony, miękki dywan na podłodze, Obersturmführer Thiess – mówi wysoki mężczyzna w mundurze, podnosząc się zza biurka i uprzejmym ruchem dłoni wskazując nie krzesło po drugiej stronie, lecz jeden z foteli nieopodal, sam siada na drugim, gdy młody gestapowiec opuszcza pokój, po czym, wskazując na butelkę francuskiego wina oraz dwa kieliszki, pyta: napije się pan, panie profesorze?, zdaje się, że to niezłe wino, potem (na tle kruchych poćwierkiwań bardzo dalekich instrumentów) Thiess, podnosząc ciemny kieliszek: zdrowie Führera! i ja, jakby to było obok i chcąc na serdecznym palcu odnaleźć podwójną obrączkę, której od prawie trzydziestu lat już nie mam, Thiess: mogę pana zapewnić, panie profesorze, że to jest naprawdę dobre wino kraju łacińskiego, i ja po chwili wahania sięgam po mój kieliszek, ponieważ gardło mam zaschnięte i wargi spieczone, mówi Thiess: zdrowie Führera, i ja piję, i smak wina rzeczywiście wydaje się znakomity (wrzask kawek gdzieś daleko w głębi), sile, panno Klaro – mówię idąc wzdłuż średniowiecznych murów Fryburga – nie zawsze towarzyszy odwaga, i odwrotnie, słabość nie musi być tchórzliwa. Gdyby pani na przykład, panno Klaro, ujrzała za dnia kawki nagle się z wielkim hałasem podrywające z drzew, mogłaby być prawie pewna, że psotna wiewiórka, to ulubione przez dzieci stworzonko, dobiera się do gniazd kawek, aby zmiażdżyć ostrymi ząbkami jajka i wypić ich zawartość; wrony i gawrony są dostatecznie silne, aby odeprzeć atak wiewiórek, kawki są cokolwiek słabsze, ale, mój boże, nie na tyle, aby nie mogły walczyć, znamy w przyrodzie ptaszki bardzo drobne, a jednak obdarzone dużą siłą bojową, kawki są po prostu lękliwe, ich obroną jest wrzask, mówi Thiess (jeszcze na tle krzyku kawek) pańska żona, panie profesorze, była, o ile mi wiadomo, Niemką?, i ja mówię: tak, von Beckendorff z domu, Thiess: krewna marszałka von Beckendorff?, i ja na to (szkoda, że nie byłem na wczorajszym koncercie, chciałbym usłyszeć jeszcze raz…) ja mówię: córka wielkiego filozofa, Ernesta Beckendorffa, Thiess: zatem Niemka?, ja: matka mojej żony była Angielką (jeszcze pisał Leonardo: „Zważcie tylko! Nadzieja powrotu do siebie i do swego dawnego stanu przypomina urzeczenie ćmy światłem: człowiek, który ciągle się odradzającym pożądaniem tęskni do nowej wiosny, nowego lata, każdego nowego miesiąca i nowego roku, czując, że to, co upragnione, nadejdzie jeszcze nieprędko, nie zdaje sobie nawet sprawy, że pożąda tylko własnej zguby). Thiess mówi: jeszcze wina, panie profesorze?, odpowiadam: dziękuję, i piję, co mi zostało nalane, i Thiess mówi: powiedział pan, panie profesorze, że pańska żona była z domu von Beckendorff, przepraszam, czy chciał mi pan przez to dać do zrozumienia, że małżonka, pochodząca z tak świetnej rodziny niemieckiej, zaszczepiła w panu szacunek i miłość dla narodu niemieckiego?, ja bardzo ceniłem naród niemiecki i niemiecką kulturę. Thiess: to mnie cieszy, panie profesorze, czemu pan jednak umieszcza swoje oceny w czasie przeszłym?, chcę odpowiedzieć: z tych samych powodów, dla których powiedziałbym: byłem młody, i mówię, nie pamiętam, co odpowiedziałem, całą rozmowę pamiętam tak dokładnie i wyraźnie, jakby została we mnie nagrana, ale co w tym momencie odpowiedziałem, nie pamiętam, mówi Thiess: współczuję panu, panie profesorze, że pańska małżonka zmarła tak młodo, myślę, że tragizm jej przedwczesnej śmierci na tym przede wszystkim polega, iż jej, córce wielkiego narodu niemieckiego, nie było danym doświadczyć dumy i poczucia siły, jakimi obdarzyła nas, wszystkich Niemców, III Rzesza, Mein Gott, nie znała Führera! (zwiedzając bibliotekę w Pesaro Leonardo zanotował strofę wyrytą na sarkofagu arcybiskupa Sguillace: Decipimur votis et tempore fallimur et mors; Deridet curas, anxia vitae nihil79), i teraz Thiess podnosi się z fotela i skrzypiąc podeszwami długich butów podchodzi do drzwi, i gdy rozlega się w ciszy trzask przekręconego kontaktu, jaskrawe światło wypełnia pokój, słyszę, że mówi Thiess: bardzo mi przykro, panie profesorze, jeśli sprawię panu nieco kłopotu, ale chciałbym pana poprosić, aby zechciał się pan rozebrać, wtedy pomyślałem, tak, chyba wtedy pomyślałem, a raczej uświadomiłem sobie w tym momencie, że chociaż zawsze lubiłem słońce, nigdy w życiu nie byłem na plaży, i mówi Thiess: czy pan słyszał, panie profesorze, o co pana prosiłem?, ja: tak, ale nie mogę zrozumieć… Thiess: tego od pana nie wymagam, proszę pana o wysiłek myślowy doprawdy nie większy od trudu, jaki musi sobie zadać żołnierz na rozkaz sierżanta, ale pan pewnie nigdy w wojsku nie był i pański umysł przywykł do poruszania się w rejonach cywilnych, nieporównanie, jak się panu wydaje, cenniejszych od prostej musztry, otóż pragnę pana poinformować, panie profesorze, że w skromnych sformułowaniach komendy kryją się tak zwane sprawy ostateczne, więc profesor Wanert, dobrze wiedząc, co za chwilę uczyni, otwiera oczy, aby w szarości pierwszego świtu znaleźć sojusznika przeciw tamtej oślepiającej jasności, i wówczas, choć tak krótkowzroczny, bo na prawe oko prawie ślepy, w półcieniu i w blasku stoi pośrodku pokoju nagi, mrugając bezbronnymi powiekami, ze stopami zanurzonymi w miękkim dywanie, i mówi w półcieniu i w blasku Thiess: proszę się wyprostować, panie profesorze, mam pana pouczać, że intelektualista zawsze powinien mieć głowę śmiało podniesioną? no tak! za dużo pan nad niemoralnymi książkami przesiadywał, trzeba się było sportować, ruch, powietrze, słońce, woda, zna pan starą rzymską maksymę?, mizernie pan wygląda, śladu muskułów, klatka piersiowa płaska, skóra sflaczała, jeśli pańska małżonka była prawdziwą Niemką, nie sądzę, aby mógł ją pan zadowolić jako kobietę, pytam potem: jestem wolny?, Thiess: chcemy tylko pańskiego dobra, panie profesorze, jako intelektualista z pewnością ceni pan najbardziej wolność wewnętrzną, pozostawimy ją zatem panu, natomiast pańską osobowość fizyczną będziemy musieli cokolwiek podleczyć, praca, powietrze, ruch, współżycie ze zdyscyplinowanym kolektywem na pewno trochę poprawią pańską kondycję, pozwalam panu podziękować, nie dosłyszałem, głośniej proszę.

78Komm süsser Tod (niem.) – przyjdź, słodka śmierci. [przypis edytorski]
79Decipimur votis et tempore fallimur et mors; Deridet curas, anxia vitae nihil (łac.) – „Zwodzą nas modlitwy i oszukuje czas i śmierć / Szydzi z trosk, trwożne życie [jest] niczym”. [przypis edytorski]