Za darmo

Miazga

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

wieczorem

Lektura inteligentnie ironicznego opowiadania Heinricha Bölla Doktor Murke zbiera milczenie.

piątek, 1 maja

Na wypadek, gdybym się zdecydował wykorzystać dawny pomysł: Konrad Keller po zażyciu przeciwbólowego proszka przesłuchuje taśmę magnetofonową – przejrzałem stare notatki, żeby wybrać z nich teksty dla Nagórskiego.

Do wyboru:

Obłąkana kobieta. Czarna, o śniadej twarzy i wielkich, ciemnych, tragicznych oczach. Mówi prawie bezustannie, przechodząc od rozwlekłego zawodzenia do akcentów radości i uniesienia. Chwilami, gdy wpada w nasiloną egzaltację, rozkłada zniszczone, niewspółmiernie do twarzy starcze dłonie, wykonując nimi ruchy naśladujące gesty kapłana odprawiającego nabożeństwo.

To, co mówi, jest urywane, chaotyczne.

– Jest góra i dół, góra i dół… gwiazda, wielka gwiazda, góra i dół… o! krople spadają na mnie, czuję je, o! jak je czuję… jedna, druga… o! leci to wszystko… z szumem leci… o! jak huczy… jak ja się cieszę, jak się strasznie cieszę! ludzie, ludzie! moje pola, moja ziemia… jak tu pięknie, jak tu strasznie pięknie… tak się cieszę…

Nagle podnosi dłonie do góry i kurczowo je zaciskając, krzyczy z przerażeniem:

– Alarm! o Boże, ludzie! pali się, pali… o! jaki huk, ziemia drży, niebo drży… góra-dół, góra-dół… ludzie!

Gdybyś przestała mówić, mógłbym cię wreszcie usłyszeć.

Buty mnie bolą.

Stara, niegdyś bardzo piękna i bogata księżna C. krótko chorowała. Pewnego dnia zasłabła, położyła się do łóżka, a następnego dnia powiedziała do zgromadzonych dokoła córek, zięciów i licznych wnucząt:

– Przestańcie mi teraz zawracać głowę, bo ja będę umierać.

Po czym odwróciła się do ściany i rzeczywiście umarła.

We fragmencie ocalałego pamiętnika wielkiego aktora, Wincentego Rapackiego, dwie notatki z roku 1882. Pisząc o Podporach społeczeństwa Ibsena, Kotarbiński zanotował: „Szczęśliwy naród, że ma takich pisarzy i szczęśliwy kraj, gdzie prawdę nagą bez obsłonek pisać można. My mamy dwie cenzury, a podobnoć nasza straszniejsza od rządowej… Ta jałowość, jaka panuje dziś w sercach, w głowach, w literaturze, słowem, we wszystkich czynach ludzkich, jest straszna. Nic, nic i nic. Apatia ogólna. Ludzie czegoś oczekują, za czymś się oglądają, a tymczasem nudzą się najokropniej. Potrzeba by jakiegoś straszliwego wstrząśnięcia”.

Nieżyjący już dyrygent, Walerian Bierdiajew, znany z cholerycznego temperamentu, przerwał raz próbę i pod adresem znanej śpiewaczki, pani K. wykrzyknął: „Pani K.! Niech pani nie kręci dupą na trzy, bo ja dyryguję na dwa i mnie to myli”.

Tańczy jak królik z podwiązanymi nogami.

Jeśli nie pasują szczegóły – należy przewrócić całość.

W Eisenach, w muzeum Bachowskim, znajdują się skrzypce, w które zostały wprawione trąbki. Gdy książę, niezapowiedziany, zjawił się w sali – przerywano koncert i skrzypkowie na trąbkach odgrywali powitalną fanfarę.

Do ciebie się tęskni, kiedy cię nie ma i kiedy jesteś.

Było tak pusto, że chyba nawet wróbel by tu nie przysiadł.

Przez wiele lat Iks był wielbicielem Freuda. Gdy stał się marksistą, twierdził, że obstrukcja jest wynikiem skąpstwa.

Na wiejskim cmentarzu w Kunstacie, na grobie wielkiego poety czeskiego, Franciszka Halasa, zmarłego w roku 1949:

 
Tu śpi szczęśliwy szczęściem swojej śmierci.
Żył wtedy, gdy drudzy byli za życia martwi.
 

Z Notatek brzuchomówcy:

Po długich próbach udało mi się nareszcie. Mówili i stale pouczali, że chcąc zostać brzuchomówcą trzeba się nadąć. Nieprawda. Trzeba się skurczyć i w sobie stwardnieć. Przy nadymaniu, choćby najbardziej umiejętnym, głos wcale nas nie opuszcza, ulega tylko pewnym zniekształceniom, niekiedy bardzo istotnym. Np. Celestyn B. nadymał się… zupełnie nie rozumiem, dlaczego teoretycy brzuchomówstwa mówili i pouczali, że trzeba się nadymać. Całe szczęście, że się dość szybko zorientowałem w niecelowości podobnej metody. Parę razy się nadąłem i zrozumiałem, że nic z tego nie wyjdzie. Nie znaczy jednak, abym wiedząc, czego czynić nie należy, posiadał jasną świadomość, co czynić trzeba. Zupełnie inne, niezwiązane z wielką ideą brzuchomówstwa okoliczności sprawiły, że począłem się w sobie kurczyć i twardnieć. Pojęcia nie miałem, dokąd mnie ten powolny, lecz wciąż postępujący proces zaprowadzi. Koniec – myślałem niekiedy, czując, jak bardzo się kurczę i twardnieję – koniec z tobą, człowieku! Śmierć dokoła ciebie i śmierć w tobie, żadnej już nadziei, głupstwem jesteś pokurczonym, twój mózg twardy jak deska, a serce kozim bobkiem, Boże wielki, czy rzeczywiście musisz się tak kurczyć i twardnieć?

…jedna myśl wciąż mnie męczy: możliwy jest dla mnie powrót do normalnego głosu? Obawiam się…

Mając na uwadze bardzo małą kubaturę nowo budowanych mieszkań, pewien racjonalizator zaprojektował nocniki z wewnętrznym uchem.

Prędzej woda w młynie w kamień się zmieni aniżeli ja…

sobota, 2 maja

Przez cały dzień, przy silnym wietrze i temperaturze w okolicach 0°C, deszcz ze śniegiem, a po południu normalna śnieżna zawieja.

W związku z lekturą bardzo interesującej książki Mariana Serejskiego Europa a rozbiory Polski – fragment z recenzji Jana Szczepańskiego w „Polityce”:

„Państwo, które nie rozwija się w identycznym tempie i nie idzie w tym samym kierunku rozwoju i modernizacji, jak jego sąsiedzi, jest zagrożone w swojej egzystencji. Naród, który nie umie organizować własnych zasobów naturalnych i zasobów zdolności swoich obywateli, uzależnia swój byt od zmiennych konstelacji polityczno-gospodarczych istniejących w państwach wspierających i wywołuje zagrożenie swojego rozwoju. Naród, który nie wnosi ważnych elementów w rozwój szerszych układów polityczno-ekonomicznych, wartości ekonomicznych, intelektualnych, naukowych, technicznych, artystycznych, który stwarza ujemny własny obraz wśród innych narodów, który nie umie sobie zyskać prestiżu – jest zagrożony w swoim istnieniu. Naród, który przepija i przejada zbyt duży odsetek dochodu narodowego, zamiast go obrócić na inwestycje w gospodarkę ogólną czy w trwałe dobra gospodarstw domowych, który nie dba o swój wygląd zewnętrzny, tzn. o wygląd swoich miast, osiedli, wsi, domów, mieszkań, ubrań, o czystość obejść itd., sprawia na innych narodach wrażenie oberwańców i niechlujów, a takie wrażenie jest niebezpieczne. Naród, który nie imponuje innym, który nie ma czym zaimponować, nie wywołuje w swych obywatelach identyfikacji podbudowanej dumą. A naród i państwo, którego obywatele się wstydzą – jest zagrożony w swojej egzystencji”.

niedziela, 3 maja

Poprawianie tekstu z „Twórczości” (scena w nocnym barze „Bristolu”). Chciałbym już to mieć za sobą, żeby wejść w pusty gąszcz części III.

Po wczorajszym nawrocie zimy dzisiaj prawie wiosennie.

poniedziałek, 4 maja

Wczoraj w Teatrze Kameralnym na premierze sztuki Stefana Otwinowskiego Pacjent. Trochę niezwykły wieczór, jak gdyby intymna i wspomnieniowa warstwa rozgrywających się na scenie wydarzeń miała w sobie coś z magicznej siły pałeczki Prospera, wyczarowując wokół mnie zarówno w teatrze, jak i po przedstawieniu, gdy wstąpiłem do sąsiedniej restauracji, ludzi z różnych minionych czasów. W pewnym momencie doliczyłem się ich aż czterech, wśród nich dwóch niewidzianych od lat tak wielu, iż pozostając w mojej pamięci jako młodzi i piękni, w pierwszej chwili, gdy ich ujrzałem, wydali mi się ludźmi całkiem nieznajomymi, musiałem się im dobrze przyjrzeć, aby spod tuszy jednego i łysiny oraz zwiędłej twarzy drugiego wyłaniać się poczęły nikłe i zniekształcone ślady ich dawnych ciał. M.K., którego nie widziałem chyba ze dwa lata, też czas trochę strywializował. Nagórski rozsądnie by postąpił, gdyby zrezygnował z wywoływania twarzy Nike z niedalekiej przeszłości, uczynił natomiast pewien wysiłek, aby sobie wyobrazić, jak ta twarz będzie wyglądać za lat kilka. Ta uwaga, w gruncie rzeczy bez sensu, wynika z tego, że już od dawna się zastanawiam i nie mogę się zdecydować, a wczoraj wieczorem myślałem o tym ze szczególną rozterką, w jaki mianowicie sposób zakończyć wątek Nagórskiego i Nike. Prawie na pewno wiem, że w sobotę pod wieczór Nike musi do Nagórskiego zadzwonić. Lecz jak on na ten telefon zareaguje? Co najmniej kilka możliwych wariantów, a dwa zasadnicze: jeszcze raz powrót albo rozstanie ostateczne. Pojęcia nie mam, co wybrać. Wmieszał się w tę całą historię element przewrotny i płochy: gdy przed sześcioma laty zaczął mi się kształtować ten wątek miłosny – sfera i klimat moich przeżyć własnych pokrywały się z doznaniami Nagórskiego, byliśmy obok siebie, ja się z nim dzieliłem moimi rozterkami i on je podejmować musiał, dzisiaj jesteśmy na całkiem odmiennych etapach, ja to już mam dawno poza sobą, patrzę na to wszystko z wystygłej i obojętnej perspektywy wiosny roku siedemdziesiątego, on – ze mnie i przeze mnie wymyślony – wciąż zaklęty, tkwi w moich latach sześćdziesiątych czwartych i piątych. Kłopot. Trochę śmieszny, ale kłopot.

Stefanowie zatrzymali się w Związku Literatów, a ponieważ pod koniec przysiadłem się do nich i do ich gości z teatru, wracaliśmy przed północą razem, pustym Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Oni od dwudziestu pięciu lat w Krakowie, ja w Warszawie – bardzo rzadko się widujemy, zawsze jednak o nich umyślę z miłością i z czułym wzruszeniem, jak o moich najstarszych przyjaciołach, bo przecież się znamy i przyjaźnimy od roku trzydziestego piątego, gdy byliśmy tak zadziwiająco młodzi, a Stefan i ja pierwsze zaledwie kroki stawialiśmy w literaturze, i może dlatego, że ich oboje obdarzam autentycznym uczuciem, na tyle bezinteresownym, jak ludzkie uczucie być potrafi – nigdy, skoro ich spotykam, nie istnieją dla mnie w swoich fizycznych kształtach z lat dawnych, widzę ich tylko takimi, jakimi są obecnie, nie muszę ich odmładzać i upiększać, nie muszę się w obcowaniu z nimi odwoływać do przeszłości, to jest wielka ulga, bo żadnego żalu, że już jesteśmy ludźmi u progu starości, wszystkie wspomnienia młodych naszych lat pasują do ich sylwetek, twarzy, ruchów i głosów, które nie są wcale młode.

 

wieczorem

Po południu przepisywanie poprawionego tekstu, potem lektura monografii Johna M. Todda o Marcinie Lutrze.

Więc jest akurat tak, jak powinno być o drugiej nad ranem w opustoszałym barze, gdy ci, którzy pozostali, są śmiertelnie znudzeni sobą i drugimi, nic już nie mają do powiedzenia, siedzą jednak dalej, ponieważ nuda przy pewnej ilości alkoholu oblepia ciała i umysły, jak smoła.

Nagórski:

– Chyba pójdziemy? Jeśli nie sobie, to przynajmniej panu Edkowi pozwólmy odpocząć.

Marek Kuran:

– Czas nie pyta, czas nie stoi, zegar czasu się nie boi.

A Maciej Zaremba leniwie się przeciąga i naśladując głos oraz akcentację Konrada Kellera wygłasza następującą kwestię:

 
Pochodnie nocy już się wypaliły,
I dzień nie wspina raźnie na gór szczyty,
Chcąc żyć, iść muszę, lub zostając – umrzeć.
 

Kuran:

– Nie martw się, staruszku nasze samice wcale nie są przez naturę pokrzywdzone. Wprawdzie ciąża myszy trwa tylko trzy tygodnie, lwicy około czterech miesięcy, ale już żyrafy muszą się męczyć miesięcy prawie szesnaście, nie mówiąc o słonicy, która ciążuje prawie dwa lata.

Nikt się nie odzywa, lecz i nikt nie czyni gestu, aby wstać od stolika. Nagórski myśli bez szczególniejszego związku z sytuacją: zadowolenie zawsze znajdzie dla siebie formy współżycia z istniejącym stanem rzeczy, tylko zwątpienie i niepokój muszą poszukiwać nowych kształtów.

Kuran:

– W roku 1607 wzdłuż brzegów Afryki płynęły na wschód, ku Indiom, dwa statki: „Dragon” oraz „Hektor”, oba pod flagą kompanii Indii Wschodnich. „Dragonem” dowodził kapitan William Keeling, a „Hektorem” kapitan też William, tylko Hawkins. Jak wynika z księgi okrętowej kapitana Keelinga, kapitan Hawkins był kilkakrotnie zapraszany na pokład „Dragona”. Uważajcie, mistrzowie, teraz pytanie! Czym, oczywiście poza obiadami, uczęstowywano kapitana Hawkinsa na pokładzie „Dragona”? Nie wiecie? Ty też, Ksawery, nie wiesz?

– Nie wiem – odpowiada Ksawery, żeby nie psuć Markowi zabawy. – Ale coś mi się w związku z tym przypomina. – dodaje natychmiast, ponieważ nie może się powstrzymać, aby choć w ten sposób nie przekazać swoich intymnych myśli związanych z pewną nocą, kiedy leżącemu obok Markowi opowiedział tę właśnie historyjkę.

– Trzy zero dla mnie – stwierdza Kuran, świadomie nie chcąc się z Ksawerym podzielić owymi intymnymi wspomnieniami. – Prawidłowa odpowiedź brzmi: marynarze kapitana Keelinga kilkakrotnie odgrywali na pokładzie „Dragona” Hamleta oraz Ryszarda II.

– Nie pij – mówi Ksawery Panek w sposób przesadnie obojętny – masz dość.

Kuran:

– Może w takim razie wiecie, jaka jest różnica pomiędzy naukowcem, filozofem i marksistą? Też nie wiecie? Wapniaki!

– Długo tak możesz? – pyta Nagórski.

Kuran:

– Do końca i jeszcze dalej. Naukowiec, moi mistrzowie, to taki facet, który z oczami przewiązanymi ciemną przepaską szuka w ciemnym pokoju czarnego psa. Filozof też jest w ciemnym pokoju, także ma oczy przewiązane i również szuka czarnego psa, tyle tylko, że psa nie ma. A marksista, jak filozof: jest w ciemnym pokoju, oczy ma przewiązane, szuka czarnego psa, którego nie ma, ale od czasu do czasu wykrzykuje: „mam go! mam go!”. Dlaczego się nie śmiejecie?

– Pół do trzeciej dochodzi – mówi Nagórski, a Zaremba, ciężko wsparłszy głowę o zaciśniętą pięść, odsuwa rękę Kurana, nachylającą po przekątnej stolika karafkę z wódką.

– Mnie nalej – mówi Panek.

Więc Kuran nalewa sobie, potem płytką resztkę wsącza do kieliszka Ksawerego.

– A wiecie, co to jest aksolot?

Nagórski:

– Aksolotl, Mareczku, nie aksolot.

– A więc aksolot, moi wy sfrustrowani mistrzowie, jest to salamandra meksykańska, która rozmnaża się przez pedogenezę, to znaczy rozmnaża się w stanie larwalnym, przy czym komórka jajowa rozwija się bez zapłodnienia. A w ogóle powinniście wiedzieć, że aksolot nigdy nie wychodzi poza stan larwalny, w pewnym momencie osiąga tzw. dojrzałość płciową, ale larwą pozostaje całe życie. To się nazywa neostenia. Nie uważacie, że Polska jest neosteniczna?

Nagórski po raz drugi połyka przynętę:

– Neotenia, nie neostenia. Łapiesz słowa, jak muchy, Mareczku. Wydaje mi się, Ksawery, że twój utalentowany uczeń ma poważne braki.

– Oczywiście – na to Kuran – łapię słowa, jak muchy, a potem wyrywam im nóżki i skrzydełka. Język, jak wiesz, zgodnie z teorią wuja nieboszczyka, nie należy ani do bazy, ani do nadbudowy, można go zatem kształtować wedle intencji subiektywnych. Mnie na przykład, aksolot lepiej pasuje niż aksolotl. Jak polot albo kaszalot. A neostenia jak astenia, względne neurastenia. Ty, Adam, jesteś znakomitym stylistą, tylko brak ci czasem polotu. Zresztą rozumiem cię. Przyznaj się, jesteś aksolot, nie?

Panek, który przecierał chustką spieczone wargi, parsknął krótkim śmiechem.

– Panowie – wymruczał Zaremba, wciąż z głową wspartą o pięść – zdaje się, że się znalazłem w czubkach.

Kuran:

– Cała Dania jest więzieniem, tylko ty nic o tym nie wiesz, bo ty jesteś gwiazdor w masowym, popularnym zakładzie.

I do Nagórskiego:

– Jesteś aksolotl! Słowo daję, jesteś aksolotl.

Tym razem Nagórski nie tylko przynętę chwycił, lecz połknął ją razem z haczykiem.

– Słuchaj, Ksawery, powinieneś uważać na tego małego kleptomana, żeby cię pewnego dnia nie spotkał los niedźwiadka langwedockiego względnie samca modliszki, wiesz jakiej?

– Mantis religiosa.

– Właśnie!

Wówczas Ksawery, podniecony drastyczną aluzyjnością:

– Myślisz, że byłoby to nieprzyjemne?

– W pewnym sensie tak – odpowiada Nagórski – bo jeśli przyjemne, to bez możliwości powtórzenia.

– Ba! – na to Ksawery.

Marek Kuran jest zbyt wytrawnym graczem, aby się zdradzić, iż znalazł się nagle w sytuacji kibica. Spośród wielu stanów dobrowolnego niewolnictwa (jak gdyby przymusowych nie było aż nadto dużo zresztą, być może, łączą się one: dobrowolne i przymusowe? cóż, ostatecznie, możemy powiedzieć o granicach, kiedy chcę coś uczynić, a kiedy muszę?) – jednym z najbardziej pętających człowieka wydaje się stan (rzec by można górnolotnie: nieustanna potrzeba ducha), aby w każdej sytuacji wygrywać.

Kuran (bo i skąd, jeśli jego mentor nie miał dotychczas okazji wspomnieć o szczególnych obyczajach niedźwiadka i modliszki?) nie wie nic o langwedockim niedźwiadku, również o modliszce tak pośpiesznie przemienionej w mantis religiosa (mantis? mania? francuskie: manteau, więc może płaszcz? płaszczyk religijny?), lecz ta nieświadomość natychmiast go, zgodnie z prawidłami gry, mobilizuje. Bowiem podstawowe reguły gry nakazują: nigdy po sobie nie pokaż, że czegoś nie wiesz, że jesteś stropiony, niepewny, że się wahasz; nigdy swoim zachowaniem nie zdradź, więc twarzą, dłońmi, a przede wszystkim wyrazem oczu nie zdradź, że zostałeś zaatakowany, najlepszą odpowiedzią na atak jest spokojna demonstracja absolutnej nieświadomości ataku, atak nie przyjęty traci impet, staje się niewypałem, pudłem, ostrość i ironia rozłażą się jak rozgotowane mięso i wykorzystaj wówczas swój osobisty urok (bez osobistego uroku w ogóle się nie zabieraj do rozgrywek), uśmiechnij się, zrób cokolwiek, niech to będzie jednak świeże i czyste, może być nawet bezbronne i naiwne, zachowaj się tak, aby nikomu z obecnych, a przede wszystkim stronie atakującej do głowy nie przyszło, że poczułeś się zachwiany i nadwątlony; i nie atakuj natychmiast, to byłoby zbyt prostackie, gra stałaby się dla wszystkich zbyt przejrzysta, tylko głupcy odpowiadają ciosem za cios, to jest poziom „pyskówek”, rodzinnych awantur i prymitywnych kłótni miłosnych, dobry gracz tak zagra, aby sytuację niekorzystną możliwie szybko obrócić na swoją korzyść, należy zatem atak zbagatelizować, pomniejszyć, rozcieńczyć, utrzeć zręcznie sytuacji nosa.

I oto, co Marek ma do rozważenia po ostatniej kwestii Ksawerego (z nim osobno się porachuje; ludzi, z którymi się kuszuje, należy przerabiać na osobności): przed sobą ma kieliszek wódki oraz szklankę z wodą mineralną. Moment refleksji i szybka decyzja: sympatyczny, chłopięcy uśmiech, lekki ruch dłoni, prawie nie sposób, żeby się nie zetknąć z nieruchomym szkłem, więc szklanka się przewraca, woda po stoliku się rozprzestrzenia, niechże teraz wszyscy uczeni diabli gonią modliszkę i niedźwiadka!

– Upiłeś się – mówi Panek

Na to Marek, bardzo wiarygodnie udając zmieszanie i przywołując najsympatyczniejszą barwę głosu:

– Przepraszam, bardzo mi przykro. Czuję się, jakbym przewrócił ustrój.

Po czym, nachyliwszy się ku Ksaweremu, obejmuje go przez ramię i szepce do ucha gorącymi, trochę wilgotnymi wargami:

– To przez ciebie, bo coś sobie pomyślałem.

I do Nagórskiego:

– Wiesz, widziałem Ping Ponga.

Nagórski obojętnie:

– Kogo?

– Ping Ponga.

– Kto to jest? Ona czy on?

– Kazała ci się kłaniać.

Nagórski wzruszył ramionami.

– Nie znam.

– Nie znasz? Prawda! Zapomniałem, że dla niektórych frajerów ona się nazywa Nike, ale dla Szuflady i Sezama i całej ferajny oblatuje jako Ping Pong, piłeczka, rozumiesz?

– Zabawne – mówi Nagórski, cofając się nieco do tyłu, aby skryć w cieniu bladość twarzy.

A ponieważ znakomity pisarz nie posiada już, niestety, młodzieńczego refleksu, a i instynkt samozachowawczy ma leciutko nadwątlony, zapytuje z tego swego cienia:

– Kiedy ją widziałeś?

– Dzisiaj.

– Chyba wczoraj – wtrąca Ksawery, który już w „Kameralnej” zdążył przeprowadzić wstępne badania śledcze.

Marek Kuran:

– Może wczoraj. Wiesz, Adam, mam dla ciebie pierwszorzędny pomysł, mogę ci sprzedać, słowo daję, to byłoby coś akurat dla ciebie.

– Gdzie ją spotkałeś?

– W takiej jednej chacie, bardzo elegancka melina.

Nagórski w nagłym olśnieniu:

– Możliwe. Bardzo dawno nie byłem u Alicji Singer.

Kuran tak dalece nie potrafił ukryć zdumienia, iż wymknęło mu się nierozważne pytanie:

– Skąd wiesz?

– Wiem.

I do Ksawerego, jakby dla podkreślenia, że Marek wyleciał z gry:

– Nie pamiętam, czy ci kiedyś wspominałem, że mój starszy, przyrodni brat, wiesz, ten wykończony w Moskwie w trzydziestym siódmym, pozostawił córkę. To jest właśnie Alicja Singer. Kiedyś, przy okazji opowiem ci jej biografię, coś dla ciebie.

– W sensie?

– Płochych igraszek losu.

Ksawery najchętniej natychmiast skierowałby rozmowę na ten temat, ponieważ na skutek niedbałych, a pewnie i kłamliwych zwierzeń Marka w „Kameralnej” osoba nieznanej mu dotychczas Alicji Singer przeobrażać się poczęła w jego umęczonej wyobraźni w groźną i demoniczną potęgę, teraz natomiast, skoro się dowiedział, że chodzi o bliską kuzynkę Adama – doznał nieomal ukojenia, jakby przez sam fakt powinowactwa ze znakomitym przyjacielem ciemny i niebezpieczny wróg uczłowieczał się, ukazując normalne, ludzkie oblicze i niejako przecząc z tej racji brudnym (mitomańskim) aluzjom Marka. Nie zdążył jednak tej swojej chęci wyrazić, bowiem Marek, przezwyciężywszy chwilowy impas, a nie mając dość czasu, aby nowy atak zaplanować, odwołał się, wedle prawideł gry dość prymitywnie, do wątku już wyeksponowanego.

– Adam!

– No, co jeszcze?

– Nie denerwuj się, ja jeszcze nic nie powiedziałem. Ale powiem. Tytuł: Monologi! Dobry, nie? W różnych epokach faceci odcięci od świata i skazani na śmierć. Na przykład facet w starożytnej Grecji kryje się przed tłumem w świątyni, w średniowieczu facet wtrącony do lochu, z ostatniej wojny mógłby być gość z ulicznej rozwałki, wiesz jeden z tych, co stali pod murem, z zagipsowanymi ustami. Współczesną historyjkę sam sobie wymyślisz? Jest pomysł?

Ksawery, czując na sobie spojrzenie Nagórskiego:

– Żadnych praw autorskich nie zgłaszam.

Kuran:

– Słyszysz, Adam? Ten chuj w spirytusie nie zgłasza zastrzeżeń. Więc co? Ty byś zrobił z tego numer, przysięgam ci, Adam, w pierwszej osobie, ty to lubisz. Ale jeżeli ci nie pasuje, może wolisz przypowieść psychologiczną? Zaczyna się banalnie, ale potem jest lepiej. Pewien gość na skutek wypadku traci pamięć i potem z kobietą, którą kochał, powtarza, oczywiście, nie pamiętając, te same dosłownie sytuacje. No? Duża psychologia, nie?

– Rany boskie! – wymamrotał Zaremba. – Wciąż musicie pieprzyć?

Marek Kuran:

– Kupisz?

 

– Za ile?

– Moje rachunki kłamały, jak powiada na łożu śmierci twój zasrany Leonardo do jeszcze bardziej zasranego, podstarzałego Salana. Nie znasz mnie. Nie chcę forsy. Wiesz, gdzie ja mam forsę i jaką forsę, gdybym chciał, mógłbym mieć? Wyczaruj u pana Edka ćwiartkę, tobie da.

– Marek! – mówi Ksawery. – Proszę cię, nie pij więcej.

Kuran:

– Nie widzisz pan, panie zasrany doktorze, że mam teraz z mistrzem konferencję na szczycie? Mam panu przypomnieć, co powiedział pewien sekretarz Komitetu Powiatowego? Jak jesteście, towarzyszu, taka świnia, tak powiedział, to ja was podsumuję. Adam! Mogą ci się nie podobać moje wypociny, ale wyczaruj, Adam!

I Nagórski w pełni świadomy, że nie powinien tego uczynić, wstaje od stolika cokolwiek ociężale i podchodzi do baru, tym razem wobec Edka Kubiaka bez prawidłowych skojarzeń w przestrzeni i w czasie.

– Jeszcze trochę pana pomęczymy, panie Edku – mówi.

– Jeszcze to samo?

– Właśnie.

– Pan Kuran nie ma dosyć?

– Wszyscy mamy dosyć.

I gdy, wsparłszy się o barowy kontuar, przygląda się, jak pan Edek nalewa wódkę do karafki, przychodzi mu nagle na myśl, że Nike, skoro jest w Warszawie, mogła dzwonić pod jego nieobecność i nie dodzwoniwszy się, czeka w mieszkaniu. Dopiero teraz fakt, że opuszczając Kazimierz owego świątecznego ranka, gdy zerwanie wydawało się ostateczne, a wszelki powrót niemożliwy dla obojga, zabrała jednak klucze od mieszkania, staje się dla Nagórskiego szczególnie wymowny, o ileż wymowniejszy od możliwości zapomnienia, zrozumiałego w atmosferze wrogiego pośpiechu, jaki temu wyjazdowi towarzyszył. „Nigdy niczego nie zapomina – myśli – zawsze zapominała tylko to, co zapomnieć chciała, zwłaszcza niektóre kłamstwa zapomniała, ileż razy tak było, że gdy do jakiegoś wydarzenia z przeszłości wracałem, ona nie będąc pewna, co mi w swoim czasie opowiadała, mówiła z najszczerszym akcentem: nie pamiętam, zapomniałam”. A głos rozsądku mówi w nim prawie równocześnie: znów się, głupcze, łudzisz, znów się chcesz utopić w złudzeniach, w tej mętnej wodzie oczekiwania.

Mówi:

– I rachunek, panie Edku.

– Wszystko razem?

– Plus dużą soplicę. To na dzisiaj byłoby chyba wszystko.

I myśli: gdybym mógł wiedzieć, gdybym mógł wiedzieć tylko to jedno, to jedno jedynie, jaka jesteś naprawdę i co naprawdę myślisz, kiedy kłamiesz i mówisz prawdę.

– Zdrowie pańskiego syna, panie Edku. Może ma rację chłopak, że ucieka do lasu.

Na to Kubiak:

– Każdy człowiek, proszę pana, ma jakąś rację, tylko nie każda racja wychodzi na zdrowie.

Ale Nagórski nie ma ochoty podjąć tego zawiłego wątku, więc uregulowawszy rachunek wraca do stolika, a ponieważ chciał się tą pospiesznie przy barze wypitą soplicą upić, czuje się pijany.

– Dobranoc – mówi.

Zaremba:

– Wychodzisz, stary?

– Wódkę zaraz wam pan Edek przyniesie. Bawcie się dobrze.

Natomiast Kuran, zaskoczony takim zwrotem w sytuacji, daremnie poszukuje kwestii, którą mógłby jeszcze raz „ustrzelić” Nagórskiego, chce powiedzieć: „nawet ciemny kmiotek, jak kupi na jarmarku krowę, oblewa interes ze sprzedawcą”, wydaje mu się jednak, że okazałby w ten sposób niezadowolenie, iż Nagórski ich opuszcza, mówi więc obojętnie:

– Kurwy by się jakieś przydały.

A Nagórski tak bardzo nie może (i nie chce) swojej rozbudzonej po kilkutygodniowym znieczuleniu udręki opanować, iż odwołuje Ksawerego i pociąga go za sobą do hallu.

– Przepraszam cię, Ksawery, on się z nią naprawdę widział?

Sprzeczne uczucia Ksawerego: lubi Nagórskiego i bardzo go jako pisarza ceni, przy tym, sam niewolniczo podporządkowany kaprysom Marka, pojmuje udrękę Adama, czuje się z nią w pewien sposób solidarny, jednak równocześnie, umęczony ostatnimi dniami, a szczególnie dzisiejszym wieczorem, niepewny, czy Marek zechce wrócić do domu, przeklinając siebie, że w „Kameralnej” dał chłopcu jakieś większe pieniądze, nie może Adamowi darować zafundowania nowej wódki.

– Tak mówił – stwierdza niechętnie.

– I co jeszcze mówił?

– Sam słyszałeś.

I po chwili:

– Po coś ty, Adam, tę wódkę zamawiał? On już pije od trzech dni, ma zupełnie dość, wiesz, jaki jest, kiedy wypije za dużo.

Nagórski przygląda się chwilę Ksaweremu, nie bardzo się orientując, o co mu chodzi, wreszcie rozjaśnia mu się w głowie.

– Zabawne! – mówi. – My właściwie, nawet kiedy nie jesteśmy sami, uprawiamy formę monologu, i ty, i ja. Ale przepraszam cię. Za mantis religiosa również.

Na to Ksawery, idąc za podszeptem urazy i niechęci:

– Na Syberii Zachodniej żyje maleńka mrówka, lisus flavus. Entomologów zdumiewało od dawna, w jaki sposób to malutkie stworzonko potrafi budować w ziemi rozległy system szerokich korytarzy, w których spędza całe życie. Dopiero niedawno odkryto, że sprytne mrówki poszukują dżdżownic, a gdy je znajdą, nieprzerwanym szczypaniem zmuszają je do drążenia rozległych tuneli. Kompletnie wyczerpanych budowniczych w końcu pożerają.

Uśmiech, którym Nagórski chce pokwitować odbiór tej historyjki, tak sztucznie zniekształca jego żałośnie zmęczoną i bardzo w tej chwili podstarzałą twarz, iż Ksawery nieomal jako nieprzyzwoitość odczuwa własną młodość (lecz jakże w lata posuniętą wobec młodzieńczości Marka!) i jak wyrostek, przychwytany na brzydkim figlu, na bok umyka spojrzeniem.

– Teraz ja cię przepraszam – mamrocze niezgrabnie – to było głupie.

– Przeciwnie – na to Nagórski – to było i ciekawe, i dość mądre, tylko w sensie pedagogicznym chybione. Nie zapominaj, Ksawery, że należę do typowych recydywistów.

– Ja też.

– Właśnie! Więc o reedukacji szkoda mówić. Bądź zdrów, nie zapomnij, że jutro w południe masz ślub siostry.

I wykonawszy dłonią dość zawiły ruch, larwalne skrzyżowanie gestu pożegnania ze znakiem zapytania, jak gdyby skierowanym ku wszelkim sprawom istnienia, odwraca się i krokiem cokolwiek usztywnionym idzie w stronę toalety. Sam czuje się tak zmęczony i zamroczony, przede wszystkim zamroczony, iż opiera się oburącz o umywalkę, patrzy chwilę na odbicie swojej twarzy w lustrze (więc to jestem ja? ja? który ja? z podręczników literatury, paszkwili czy z pracowitego i niewolniczego przekopywania podziemnych tuneli dla sprytnej lisus flavus, zwanej też Ping Pongiem?), po czym przymyka powieki i głowę nieco pochyla na piersi. W tej sytuacji monolog Nagórskiego może być mniej więcej taki:

– Ty jesteś moją chorobą, ciebie pokochałem, żebym mógł być chory, więc żebym się mógł w schorzałym świecie stanem własnej choroby usprawiedliwiać, ale nie zawsze chcąc sobie zdać sprawę, że jestem chory i chcę być chorobą ze wszystkiego usprawiedliwiony, przeciwnie: wierząc, że mojej miłości do ciebie zawdzięczam stan wszechstronnego ożywienia i pobudzenia, szczytową kondycję rozbudzenia umysłu i ciała, rozbudzenia całego organizmu, pełnego rozbudzenia, pełnej czujności i pogotowia, ale to tylko pozory wynikające z choroby, z nieświadomości choroby i z samej istoty choroby, miłosne porażenie zatrute słabością i strachem, zatrute potrzebą choroby, ponieważ miłość…

Albo:

– Posłuchaj, wtedy gdy wróciłem pod wieczór z samotnego spaceru, bo ty, wcale się nie kryjąc, że jesteś mną zmęczona, wolałaś zostać, więc kiedy wróciłem i znalazłem cię na dole, przy telefonie, rozmawiającą z Warszawą, z człowiekiem, z którym przysięgłaś, że się nie będziesz widywać, wtedy, gdy stałem chwilę przy drzwiach, i potem, kiedy się do telefonu śmiałaś, jak gdyby mnie nie było, jakbym nie istniał, potem, gdy podszedłem i uderzyłem cię w twarz, zrobiłem to chłodno, zupełnie spokojny i opanowany, ponieważ chciałem cię uderzyć, chciałem uczynić coś takiego, abyśmy się natychmiast rozstali, właśnie w gniewie i w nienawiści, żebyś ty nie mogła chcieć powrotu i ja żebym twego powrotu już nie pragnął, chciałem tym uderzeniem zniszczyć moją miłość, moją śmiertelną chorobę, i kiedy odjechałaś przywołaną z rynku taksówką, z całą trzeźwą i jasną świadomością dałem ci tyle tylko pieniędzy, ile trzeba na bilet autobusowy do Warszawy chciałem się z tobą rozstać jak z kurwą, której po jednej nocy płaci się najtańszą stawkę, wróciłem potem, kiedy odjechałaś, na górę do naszego pokoju, do tego pokoju, który przez tydzień był naszym wspólnym pokojem, i kiedy weszliśmy do niego po raz pierwszy, myślałem, że będzie pokojem naszej odnowionej miłości, a stał się świadkiem wzrastającej pomiędzy nami obcości i niechęci, ty, nawet w moich ramionach, myślałaś o tamtym, a ja, jak nieporadny chłopiec, nie, jak starzec przegrywający ostatnią szansę, żebrałem u ciebie miłości, wywoływałem przeszłość, jak gdyby to, co było, mogło kształtować chwile obecne, więc wróciłem do tego pokoju, do tej karnej celi, kiedy odjechałaś, położyłem się na łóżku, nie zapaliłem światła, był zmierzch, leżałem z otwartymi oczami wśród powoli zagęszczającej się dokoła ciemności, czekając, czy z odrętwienia, jakie mnie ogarnęło, nie wyłoni się nagle ból, cień bólu, bowiem w chwili rozstania styka się człowiek tylko z pierwszą warstwą rozstania, dotyka jej wszakże w taki sposób, jakby był znieczulony i niewrażliwy nawet na lekkie ocknienie bólu, dopiero w głębszych warstwach rozstania kipią wrzące jady, więc leżałem wciąż z otwartymi oczami i już w ciemnościach, lecz gdy zadzwoniono na kolację, wstałem, zapaliłem światło i twoje łóżko, które miało pozostać puste, i nieobecność twoich rzeczy, nawet twój ostatni papieros, niedopalony i pozostawiony w popielniczce, nie wywołały we mnie bólu, poszedłem do łazienki i tam od razu zauważyłem, że zabrawszy wszystkie drobiazgi zostawiłaś cienki skrawek mydła, jego zapach też nie obudził we mnie bólu, wymyłem tym mydełkiem ręce, pachniały tobą, przetarłem wilgotnym ręcznikiem twarz i wciąż nie słysząc w sobie cierpienia, zszedłem na dół, w małej jadalni, już zapełnionej kompletem gości, nasz stolik był jak zawsze przygotowany na nas dwoje, nim usiadłem, poszukałem właścicielki pensjonatu, aby ją poinformować, że na skutek telefonu z domu o chorobie twojej matki musiałaś, niestety, natychmiast wyjechać, mówiąc to, doskonale zdawałem sobie sprawę, że w to wyjaśnienie nikt nie wierzy, było mi to jednak zupełnie obojętne, jadłem kolację z apetytem, byłem głodny i nic mi nie przeszkadzało, że obok istnieje puste nakrycie dla ciebie, teraz już jadącej przepełnionym zapewne autobusem, myślałem, co zrobisz, znalazłszy się w Warszawie bez pieniędzy, kogo przywołasz telefonem, do kogo pojedziesz i z kim spędzisz noc, i wszystko, co sobie mogłem na ten temat wyobrazić, było mi zupełnie obojętne, czekałem na ból i ból się nie zjawił, ale jeszcze i potem, gdy po kolacji grałem w bridża i dość późno, bo już po dwunastej, wróciłem do siebie, i nazajutrz, gdy o wczesnym świcie, kiedy było jeszcze ciemnawo, zbudziłem się i nie znalazłszy cię obok, zapaliłem światło, aby ujrzeć cię śpiącą w swoim łóżku, nawet wtedy, gdy jeszcze odurzony ciężkim snem uświadomiłem sobie, jak gdyby po raz pierwszy, co się stało, nawet wtedy ból się nie zjawił, byłem znieczulony, pusty, bez śladów choroby, pokonałem ją tym uderzeniem cię w twarz, dobiłem pięćdziesięciozłotówką na bilet autobusowy, i kiedy o świcie, nie znajdując cię obok ani w twoim łóżku, nie odczułem bólu, począłem cię szukać we wspomnieniach, i kiedy z nich również najniklejszy cień bólu nie wyniknął, wtedy, leżąc w półmroku powoli się rozjaśniającym, leżąc we wspomnieniach…