Za darmo

Kajtuś Czarodziej

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział dziewiąty

W oczekiwaniu dalszych wydarzeń – Policja chce wykryć szkodnika – Śledztwo w szkole – Kajtuś podejrzany o udział w rozruchach

Późna noc.

Śpi Kajtuś i śpią mieszkańcy miasta. Ale w niewielkim domu palą się światła we wszystkich pokojach. Nikt nie śpi; odbywają się narady. Dzwonią telefony.

Co to za dom?

Główny Urząd Policyjny.

Zbyt wiele wydarzyło się niepokojących wypadków, o których telegraf75 rozniósł wieść po całym świecie. Policja czuwa i czeka, co będzie jutro.

– W każdym komisariacie ma stać jeden samochód, pięć motocykletek76 i dziesięć rowerów.

– Wydać hełmy i maski gazowe.

– Pilnować mostów i zegarów. Aresztować wszystkich podejrzanych; nakładać kajdanki i przewozić od razu do naczelnej komendy.

– W hotelu, gdzie mieszkają zagraniczni goście, ma wartować policja tajna i mundurowa.

– Może pozamykać ogrody i żeby dzieci nie wychodziły na ulicę?

– Nie. Wszystko powinno odbywać się w tajemnicy. Nikogo nie straszyć. Trzeba wywiesić ogłoszenia, że prosimy o spokój i rozwagę. Gazety jutro napiszą, że jesteśmy na tropie i główny winowajca jest już pochwycony.

– Ale kto to jest? Gdzie on się ukrywa?

– Choćby się ukrywał pod ziemią, musimy go pochwycić. Wszystko jedno kto: choćby sam diabeł. Cały świat czeka na to, co zrobi policja warszawska. Gazety zagraniczne pełne są opisów tego, co się stało.

Na salę obrad wchodzi dyżurny przodownik77.

– Proszę pana naczelnika do telefonu.

– Dobrze, zaraz idę. Panie sekretarzu, proszę zapisać jeszcze: ostre pogotowie straży ogniowej, bo mogą być pożary. Dyżury lekarskie w aptekach. Od rana czyściciel miasta ma wyłapać wszystkie bezdomne psy i koty. I nie wolno sprzedawać wódki aż do odwołania.

– Panie naczelniku, pan pułkownik niecierpliwi się przy telefonie.

– Już idę. Proszę mnie zastąpić.

Szef policji opuścił zebranie.

Jest w swoim gabinecie.

– Halo! Słucham.

– Zawiadamiam pana, że garnizon78 zebrany w komplecie. Na Saskiej Kępie są saperzy, niedaleko mostu. Na Pradze, na Woli i na Ochocie pancerki79 i czołgi. Nad miastem stale dwa aeroplany. Bomby łzawiące wysłane.

– Dziękuję, otrzymałem już.

– Gdyby byli ranni, można ich kierować do szpitala wojskowego.

– Rozkaz.

– A teraz kładę się spać. Jutro trzeba być czujnym i trzeźwym. Radzę panu zrobić to samo.

– Niestety, panie pułkowniku, nie mogę.

– Ano, rób pan, jak chcesz. Dobranoc.

– Cześć.

Telefon.

– Kto mówi?

– Urząd śledczy. Sędzia prosi, żeby przysłać te dwie panie, które chodziły tyłem przez ulicę. One muszą coś wiedzieć; od nich się wszystko zaczęło.

– Dobrze. Przesłucham je i przyślę razem z papierami.

– Otrzymaliśmy wiadomość o jakimś chłopcu, którego znaleziono w polu.

– Wiem: czarodziej. Mam jego adres. Plotka, głupstwo, ale go jutro zbadam. Zamiast uganiać się za czarodziejem, postaram się pochwycić przestępcę.

Twardo, groźnie powiedział wyraz:

– Przestępcę!

Kajtuś niespokojnie poruszył się w łóżku i krzyknął przez sen.

– Antoś, co tobie?

Kajtuś nie odpowiedział: śpi.

Szef policji rzucił papierosa, wypił duszkiem szklankę czarnej kawy, spojrzał na zegar: godzina druga w nocy.

Telefon.

– Mówi inspektor więzienia. Proszę wysłać samochód z eskortą na Dworzec Główny. Aresztowano trzech pasażerów: jechali za granicę. Bardzo podejrzani.

– Dobrze.

Klasnął w ręce. Wydał polecenie.

– A teraz sprowadź te dwie czarownice, co po ulicach tyłem spacerują.

Wchodzą biedaczki wystraszone, blade, zapłakane.

– Proszę, niech panie siądą.

Usiadły.

– Panie, my niewinne. My ciche, bezbronne kobiety. Za co nas więżą, czego od nas chcą?

– Ależ, szanowne panie, uspokójcie się. Trzeba wyjaśnić. Sprawa jest nader ważna.

Telefon.

– Mówi defensywa80. Proszę wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Aresztowanych przyśle pan do nas. Co u was słychać?

– Tymczasem niewiele. Spokojnie. Czy samochód wysłać zaraz?

– Za godzinę.

– Panie, my niewinne. Możemy stracić posady. W kryminale, w nocy! Co pomyślą sąsiedzi, stróż? Na noc nie wróciły do domu! Nie piłyśmy herbaty.

Klasnął w ręce.

– Proszę przynieść dla pań herbatę. Panie palą? Proszę papierosa.

– Panie naczelniku, panie kierowniku, panie ministrze! Niech pan nas wypuści z kryminału!

– Nie jestem ministrem. To wcale nie kryminał, a zwykły areszt prewencyjny. Proszę mi powiedzieć, o czym panie rozmawiały na ulicy?

– Ja sobie plombuję ząb. W Kasie Chorych81. Nawet mam watę w zębie. Mogę pokazać.

– Nie trzeba. Wierzę. I cóż dalej?

– Nic.

– Przepraszam. Gdyby panie szły tylko i rozmawiały o zębie, nie byłoby żadnej racji was aresztować. Ale czy poważne urzędniczki podczas rozmowy o zębie muszą koniecznie tyłem chodzić?

– My nienaumyślnie.

– Myśmy doprawdy nie chciały.

– Możemy zapłacić po złotówce kary.

– Niech pan się zlituje nad nami. My niewinne.

Telefon.

– Mówi woźny z poczty. Przysłano tu dwie klatki z gołębiami.

– Więc co?

– Napisane: „bardzo pilne”. Nie wiem, co mam zrobić.

– Ugotuj sobie rosół i zjedz.

Szef policji rozpiął mundur.

– Uf, gorąco. Proszę pić herbatę, bo wystygnie. Teraz mi panie zechcą opowiedzieć o samochodzie, który nagle frunął w powietrze.

– Nie wiemy nic. Nie widziałyśmy.

– To źle. Wszyscy zgodnie świadczą, że ten samochód pędził prosto na was. Czy samochód to igła, której można nie zauważyć?

– Byłyśmy zawstydzone i zalęknione.

– Czegoście się panie wstydziły i czego bały?

– No, tego, żeśmy tak dziwnie chodziły.

– A kto wam kazał dziwnie chodzić?

– To się tak nagle stało. Rozmawiałyśmy, wtem ktoś nas jakby pchnął i zaczyna ordynarnie przezywać.

– Kto to był?

– Nie wiemy. Zaczęłyśmy uciekać.

– Przed kim?

– Nie wiemy.

– Jakże można nie wiedzieć, przed kim się ucieka? Czy mężczyzna, czy kobieta, czy młody, czy stary? Czyby go panie poznały?

Szef bezpieczeństwa nacisnął tajny dzwonek. Wszedł sekretarz.

– Wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Zatelefonować na pocztę: przysłano dwie klatki gołębi. Nie wiadomo, czy jutro będą telefony: gołębie mogą być potrzebne82. I zawiadomić żonę, że nie wrócę na noc, niech mi przyniosą poduszkę i koc. I zawołać tego piekarza.

 

Wchodzi chłopak piekarski.

– Czy go panie znają?

– Nie, panie policjancie, my takich znajomości nie mamy.

– A ty poznajesz te panie?

– No, jeszcze by też! To właśnie te pokraki. Mało tacy z ciastkami nie wywaliłem w błoto. Bywa, że ktoś potrąci, bo gapią się i człapią jak ślepi. Ale one wyraźnie naumyślnie…

– A samochód widziałeś?

– Wszyscy widzieli, więc i ja. Oczy mam. W górę nie patrzyłem, bo miałem tacę na głowie, ale – jak się poderwał w górę…

– Więc co panie na to?

– Nic.

– To źle. Zapiszę, że panie odmawiają zeznań i milczą uparcie.

– Panie sędzio, my wcale nie uparte. Rozmawiałyśmy o dentyście i że w lecie razem wyjedziemy na urlop.

– Proszę podać adres dentysty.

– Nie wiem, jak się nazywa. Przystojny, ma takie marzące oczy.

Wchodzi sekretarz.

– Chłopiec może iść do domu. Te dwie do sędziego śledczego. Zabrać stąd telefon. I do piątej rano żeby tu nikt nie wchodził. Rozumie pan: nikt. Chyba, że coś groźnego. Muszę odpocząć. Moje uszanowanie paniom.

– Panie naczelniku, niech pan sprawdzi, że mam w zębie watę.

– Sędziemu pani pokaże. No, już podpisane.

Wyszli.

Naczelnik policji stołecznej rozpiął ostatni guzik munduru.

Rzucił się na kanapę, przykrył kocem.

Chrapie.

Trzy razy próbował Kajtuś, żeby zapomnieli. Udało się wtedy z rowerami na korytarzu w szkole, więc czemu teraz nie miałoby się udać.

Niestety. Nie zapomnieli. Pamiętają.

„Fatalnie ja to wszystko wymyśliłem. Nastraszyłem miasto; nakaleczyłem ludzi, konie, psy, koty.

Robiłem głupstwa i dawniej. Dokuczałem stróżowi i przekupkom. Biłem się. Zaczepiałem dziewczynki.

Ale wtedy byłem zwyczajnym dokuczliwym chłopakiem. A czarodziej nie może być błaznem ani łobuzem. Trzeba znaleźć jakąś radę. Tak dalej być nie może.

Trzeba znaleźć jakąś radę, bo to się może źle skończyć”.

To się może źle skończyć.

Na rogach ulic wiszą ogłoszenia.

Komenda Policji wzywa obywateli miasta do spokoju… Uprasza się, by przechodnie nie zbierali się tłumnie… bo to utrudnia pochwycenie złośliwego szkodnika… Wyznacza się 500 złotych nagrody.

„Ładnie się wykierowałem – myśli Kajtuś. – Jestem złośliwym szkodnikiem”.

W gazetach dużymi literami wydrukowane były nagłówki artykułów:

„CZY RZĄD USPOKOI SZALEŃCA?”
„ARESZTOWANIE SZAJKI SZPIEGOWSKIEJ”
„OMAL NIE KATASTROFA KOLEJOWA Z POWODU PRZESUNIĘCIA ZEGARÓW”
„DZIELNY DRÓŻNIK KOLEJOWY I ODWAŻNY MASZYNISTA POCIĄGU ZAPOBIEGLI KATASTROFIE”

Dalej:

„LISTA OFIAR PODCZAS PRÓBY WYSADZENIA MOSTU W POWIETRZE”

Wreszcie:

„TAJEMNICZY PACJENT SZPITALA DLA DZIECI”

„Ten tajemniczy pacjent szpitala to pewnie ja jestem” – domyślił się Kajtuś.

Bo piszą, że w jednej ze szkół warszawskich miało miejsce zbiorowe zatrucie nieznanym gazem. Szkoła była zamknięta. Robiono dezynfekcję83. Woźny szkoły złożył jakieś zeznania w policji. Uczeń szkoły zachorował potem na grypę o dziwnym przebiegu. Znaleziony w rowie pod miastem, leczył się w jednym ze szpitali.

Wszystko to opisane było niewyraźnie. Ale gazeta uprzedza czytelników, że nie może więcej pisać, żeby nie utrudniać śledztwa:

„Ze względu na toczące się śledztwo”.

Nawet w ogłoszeniach znalazł Kajtuś echo wczorajszych wypadków.

Zginęła suczka biała w czarne łaty. Odprowadzić za nagrodą.

Zginął pudel Wierny. Nagroda – 50 złotych.

Kot Burek opuścił swoją panią. Za wskazanie adresu dam 20 złotych.

– Doczekałem się – mruknął Kajtuś z goryczą. – Ścigają mnie za nagrodą jak psa albo kota. Może nie iść do szkoły, posłać sobowtóra? Ale chcę wiedzieć, co będzie. Zresztą co mi zrobią? Jestem czarodziejem.

I już przed samą szkołą znalazł dobrą radę:

„Niech każdy mój czar wtedy się uda dopiero, kiedy rozkaz dwa razy powtórzę. Nie od razu tak będzie, jak mi strzeli do głowy. Naturę mam niespokojną. A tak – będę się mógł zastanowić”.

Już zupełnie spokojny, wchodzi Kajtuś do klasy.

W szkole nie rozmawiają ani o markach pocztowych, ani o kliszach84, ani o nowym programie w cyrku i meczach, tylko o wczorajszych zdarzeniach.

Ten widział most, ten psa wściekłego, tamten był w Łazienkach. Jedni mówią prawdę, drudzy kłamią, chwalą się.

Uczniów mniej niż zawsze, bo rodzice bali się, nie pozwolili wyjść z domu.

I Kajtusia chciała mama zatrzymać, ale ojciec mówi:

– Nasza rzecz posłać do szkoły, a tam już powiedzą, co dalej. Najgorzej, jak każdy zacznie rządzić swoim rozumem. Wiem ze służby wojskowej: wszędzie powinna być karność i komenda.

Weszła pani. Chłopcy pytają się, ile będzie lekcji: czy wcześniej puszczą do domu.

Pani mówi:

– Będzie tak jak zawsze. Jeżeli trzeba coś zmienić, przyjdzie papier od inspektora. Tam wiedzą lepiej co robić.

Ledwo pani to powiedziała, zajeżdża przed szkołę samochód. Wyszli dwaj panowie. A po chwili wchodzi woźny do klasy i szepce coś pani do ucha.

– Antoś, do kancelarii, do pana kierownika.

– A co ja złego zrobiłem?

– Ależ nic, jakaś prywatna sprawa.

Kajtuś idzie śmiało. Woźny otwiera drzwi jak jakiej ważnej sobie. Kajtuś kłania się. Nieznajomy pan podał mu rękę.

I pyta się o rowery, o atrament zamieniony w wodę, o dzwonek, który sam dzwonił, o muchy.

– Co wiesz o rowerach?

– Są rowery nowe i używane: można wynająć, można kupić na raty.

Atrament? Owszem, pamięta. Ale chłopcy tego nie zrobili.

Muchy na lekcji? To było pięć tygodni temu, nie, trochę dawniej.

Dzwonek? Chyba się woźny pomylił na zegarze.

To wie, tego nie zauważył. Tak mu się zdaje.

Znów auto zajechało. Do kancelarii wchodzi doktór ze szpitala i pielęgniarka.

– Czy znasz?

Zna. Przecież leżał w szpitalu. Wita się. Uśmiecha się zażenowany.

– I cóż, o czym tam mówiłeś?

– Kiedy miałem gorączkę, podobno mówiłem o czarach. Znam dużo bajek.

– Obiecałeś mi pałac zbudować na szklanej górze – mówi pani pielęgniarka.

– A mnie groziłeś, że zamienisz w osła.

– Bardzo przepraszam pana doktora.

– A czy możesz pokazać miejsce w lesie, gdzie zachorowałeś?

– Nie w lesie, a za mostkiem.

– A lubisz jeździć samochodem?

– No… pewnie, że lubię. Tylko jeżeli na długo, to mama będzie niespokojna.

– O, zaraz widać, że jesteś dobrym synem, nie chcesz martwić rodziców. Nie obawiaj się; szkoła zawiadomi rodziców.

Panowie pożegnali się z doktorem, kierownikiem i z panią. Usiedli po bokach, a Kajtuś we środku na dużym siedzeniu.

Wolałby obok szofera, ale i tak dobrze.

Prawdziwe auto, nie zwyczajna taksówka.

– Więc dokąd mamy jechać?

– Do Grochowa, a potem do Wawra.

Jadą. Mijają tramwaje.

– O, tym numerem jechałem. Tu zgonił mnie konduktor. Tu szedłem pieszo. Tu odpoczywałem. Tu fruwał aeroplan – tak niziutko.

– A czy samolot może się zamienić w taksówkę?

– Nie wiem. Ale są hydroplany85.

Kajtuś domyślił się, że go badają.

– Stop. To tu. Właśnie ten lasek brzozowy.

Zostawili samochód na szosie. Weszli do lasu.

– Prowadź.

– Prosto. Teraz na prawo. Tu – pamięta dobrze. – A dalej nie wiem, zabłądziłem.

– A czy poznajesz tego człowieka?

– Kogo?

Ogląda się, zdziwiony. Patrzy.

– Zdaje się, że widziałem.

– A gdzie mostek?

– Nie wiem. Chyba daleko. Długo błądziłem.

– Czy można tam autem dojechać?

– Przez las nie, ale drogą można.

– Więc jedziemy.

– O, tu są te ścięte drzewa. O, mostek. O, tu pod tym słupem.

– Tak – potwierdza włościanin. – Tu leżał i jęczał. Tu go znalazłem.

– Dobrze. Macie pięć złotych za fatygę.

A do szofera:

– Wracamy.

– Skąd pan wiedział, że ten pan mnie znalazł? Do czego to panu potrzebne?

– Widzisz, chłopcze. Szukamy ludzi szkodliwych i niebezpiecznych. Obowiązkiem naszym jest wiedzieć. I obowiązkiem każdego obywatela pomagać i ułatwiać nam trudne zadanie.

Znów Warszawa. Dokąd go wiozą?

Prosto do restauracji. Udaje Kajtuś, że to pierwszy raz widzi; rozgląda się i pyta:

– Dlaczego tu szyba stłuczona? Ile kosztuje to lustro? Kto gra na tym fortepianie?

– Co będziesz jadł?

– Może kiszkę kaszaną? Tu drooogo!

– Nie obawiaj się. Ja zapłacę.

– No to proszę kiełbasę z kapustą.

Kelnerzy patrzą na Kajtusia.

„Niech nie poznają. Niech nie poznają!” – dwa razy myślą powtórzył.

Chyba nie poznali: może na rozkaz Kajtusia, a może ze strachu.

Jedzą. Rozmawiają. Skończyli. Wyszli.

„Zawiozą mnie pewnie do Łazienek”.

Nie, do głównej komendy, do gabinetu pana naczelnika.

– Niech wejdą te dwie urzędniczki. Siadaj, Antosiu. Czy znasz te panie?

– Nie.

– Widziały panie tego chłopca?

Wzruszają ramionami.

– Dziękuję. Następny.

Wchodzą różni. Teraz naprawdę nie wie.

– Nie znam. Może widziałem. Dużo ludzi chodzi po ulicy.

Już mu się znudziło. Kręci się na fotelu.

Nareszcie wolny. Wchodzi ojciec Kajtusia.

– Może pan go zabrać. Może jeszcze wezwiemy.

– Ano trudno – jeżeli zawinił.

– Ależ nie, nikt tego nie mówi. Ale obowiązkiem naszym sprawdzić każdą pogłoskę.

– No, tak. Chodź, Antoś, do domu.

– I cóż pan myśli?

– Myślę, żeśmy stracili niepotrzebnie trzy ważne godziny.

– A na mieście spokojnie.

– Może się przyczaił i chce nas niespodzianie zaskoczyć.

– No nie, to mu się nie uda.

Naczelnik zapalił papierosa i sięgnął po słuchawkę telefonu, żeby złożyć raport swej władzy.

Rozdział dziesiąty

Kajtuś wyczarował wyspę na Wiśle, a na wyspie pałac – Dobry książę – Muzyka, tańce, kino – Wszystko zburzone

Siedzi Kajtuś na piasku nad Wisłą.

Patrzy na wodę, że płynie. Patrzy na chmury, że wysoko. Patrzy na ludzi, że pracują – na statki i łodzie.

Długo, bardzo długo nie myśli o niczym.

Widzi na środku rzeki mieliznę. Nic – piasek biały. Niby nic ciekawego, a patrzy.

Jakby czekał na jakąś myśl nową i ważną – i jakby czekał cicho i uroczyście na jakieś postanowienie.

Dziwnie mu, spokojnie; jakby wesoło, jakby smutno. Nic – patrzy, czeka.

Nagle…

„Wiem już. Zbuduję zamek obronny na wyspie. Na środku Wisły. Nieduża wysepka, a na niej zameczek z wieżyczką i ogródek nieduży”.

Bo przykrzy się w domu. Okna wychodzą na ciemne podwórko, mury szare i odrapane. Ani drzew, ani kwiatów.

Teraz będzie inaczej.

Dawniej miał Kajtuś wiele różnych myśli: jedne ważne, drugie mniej ważne. Co godzina, co chwila – inaczej i o czym innym.

Teraz już wie, teraz dobrze będzie.

„Ile metrów? Jak duża wyspa, jaki wysoki ten pałac czarodzieja?

Ile pokoi? Czy rodzice zechcą w nim zamieszkać? Czy ma być most zwodzony z brzegu na wyspę? Czy ma być wał wokoło? Mur z granitu, marmuru, kamienia?

Co będzie stało w pokojach? Jaka ma być służba? Jakie kielichy i talerze? Czy na wieży umieścić zegar? Co ma rosnąć w ogródku? Ile ma być psów?”

 

Pyta się mama:

– Co ty tak ciągle mierzysz i liczysz?

– Będę dom budował.

– A pieniądze masz? – mówi mama z uśmiechem.

– Można i bez pieniędzy.

Teraz nawet nie kłamie.

Nawet nie będzie się ukrywał. Bo co komu może szkodzić? Jeszcze lepiej: na wieży będzie się paliła latarnia; są przecież latarnie morskie.

Domyślą się, że jest czarodziejem? Więc co? Dawniej palili czarnoksiężników na stosie, ale teraz już nie. Są wróżki i znachorzy: jedni leczą, drudzy sztuki pokazują, duchy wywołują, różne zioła sprzedają. Nikt im nie przeszkadza.

Każą sobie płacić, a Kajtuś za darmo. Będzie jak rycerz, jak Napierski86, jak dobry książę. Właśnie tak:

Dobry książę.

Tak będą go nazywali.

Ale nie trzeba się śpieszyć. Dopiero później kiedyś wyzna tajemnicę.

Ot, będzie niespodzianka dla rodziców i całej Warszawy.

Ukaże im się w kurtce myśliwskiej albo w płaszczu królewskim – może skaut, strzelec – na białym koniu albo pierwszy raz autem, albo w samolocie.

Nie wie jeszcze. Nie trzeba się śpieszyć.

– Dobry książę.

Może znajdzie sposób, żeby i babcia ożyła. Że raz się nie udało, to jeszcze nie dowód. Był świeżo po chorobie; może źle się zabrał do rzeczy. Tyle trudnych czarów mu się udało.

– Trzeba zacząć teraz zupełnie nowe życie.

Powiedział wtedy ojciec:

– Chłopak ma charakter.

To znaczy: silną wolę.

Bardzo ważna jest silna wola: jeżeli postanowiłeś, to spełń, jeżeli zacząłeś, to skończ.

Postanowił Kajtuś nie używać czarów na głupstwa, a pałac na Wiśle zbuduje, gdy już wszystko dokładnie ułoży.

Raz tylko – i na próbę tylko, żeby się przekonać, czy umie wyczarować skarb…

Został sam w mieszkaniu.

„Niech stanie tu w kącie pokoju skrzynia ze złotem i worek dukatów”.

Powtórzył dwa razy.

Zaszumiało w głowie. Poczuł ból dotkliwy. Pot wystąpił na czoło. Dreszcz potrząsnął Kajtusiem.

Kajtuś nie jest tchórzem, ale przestraszył się, gdy w ciemnym prawie pokoju zobaczył między stołem i oknem – wielką skrzynię z czarnego drzewa, a obok – wór przewiązany sznurem, zalakowany czerwoną pieczęcią.

Aż zatrzeszczała podłoga pod ciężarem.

„Chcę mieć klucz od kufra. Chcę mieć klucz od kufra”.

Otworzył bez trudu. Uniósł wieko. Złoto. Jak błyskawica oświetliło pokój.

Pomacał worek: twarde, okrągłe dukaty.

Usłyszał na schodach znajome kroki.

„Niech zniknie. Niech zniknie”.

Wchodzi mama.

– Dlaczego ciemno? Dlaczego lampy nie zapaliłeś? Dlaczego taki blady jesteś? Czy znów cię głowa boli?

Zupełnie inaczej rozgląda się teraz Kajtuś, gdy jest na ulicy.

Dawniej domy nic go nie obchodziły, teraz patrzy uważnie.

„O, chcę mieć taki ganeczek. O, takie okrągłe okienko. Taki daszek przy wejściu do pałacu, taką bramę w murze. Przed oknami – skrzynki z kwiatami, właśnie jak w tym domu”.

Ani myślał dawniej, że są domy ładne i brzydkie. Dawniej nie oglądał wystaw sklepowych, gdzie są meble, dywany, lampy, piece, lustra. Teraz długo stoi przed wystawą. Patrzy i wybiera.

„Takie sobie w oknach zawieszę firanki. Taką skórę niedźwiedzią położę na podłodze. Taki kałamarz postawię na biurku”.

Wygodny stół i fotel, ale za wysokie. Chce niskie, na swój wzrost. Bo w domach i mieszkaniach wszystko jest dla dorosłych, za duże, za ciężkie.

„Ta szafka będzie dobra. I ta półka na książki”.

Wie już Kajtuś, jakie będą okna i jakie piece na zimę. Wybrał białą umywalkę z dwoma kranami: z jednego kranu zimna woda, z drugiego gorąca.

„Dobrze mieć ciepłą wodę, gdy bardzo ręce zabrudzę, kopiąc w ogródku”.

Poszli raz ze szkołą na wystawę obrazów. Już tam raz byli; ale nie bardzo pamiętał, bo tyle różnych obrazów. Już nawet nudziło się patrzeć.

Teraz inaczej patrzy; porównywał, wybrał, zapisał dla pamięci. Wybrał cztery ładne, ale żadnego dużego.

– Dlaczego notujesz numery obrazów?

– Bo mi się najlepiej podobają.

Tak po troszku, naprzód w myślach, budował i meblował swą przyszłą siedzibę.

Aż nadszedł czas.

Aż nadeszła godzina…

Westchnął i dwa razy powtórzył:

„Niech się na środku Wisły ukaże wyspa”.

Woda się zmąciła. Fala się uniosła. Drgnęła rzeka. Pianą się pokryła.

Na środku Wisły ukazała się nie mielizna, a wyspa.

A z wyspy ku rzece prowadzi siedem kamiennych schodków. Bo tak właśnie chciał Kajtuś. Bo na wiosnę wody w rzece przybywa, więc wyspa musi być wysoka, żeby woda nie zatopiła.

Początek zrobiony. A teraz trzy dni zaczekam: bo co ludzie powiedzą?

A ludzie jak ludzie: nie bardzo znają się na rzeczy. Może inżynierowie rzeczni tamę usypali, może filar budować będą pod nowy most, może jakaś regulacja Wisły: prąd chcą zmienić czy jak?

Ludzie jak ludzie: jeżeli im co nie przeszkadza, nie lubią się zastanawiać.

Widzi Kajtuś, że wszystko spokojnie, więc trzy dni przeczekał i wydał rozkaz.

I wyrósł na wyspie pałac. Akurat taki, jak pragnął: ani za duży, ani za bogaty.

Tak właśnie murem kamiennym otoczony. Taka właśnie brama żelazna i taras, i wieżyczka.

„Chcę zobaczyć, jak tam jest w środku”.

Ale nie powtórzył rozkazu, bo na brzegu zaczęli się gromadzić i palcami pokazują.

„Teraz rozpocznie się wrzawa” – pomyślał Kajtuś.

Ale nie. Aż dziwno.

Gazety doniosły, że jeden z zagranicznych gości postanowił zostać w Warszawie na zawsze. Podoba mu się tu i klimat zdrowy. A zagraniczny milioner choruje na astmę, więc potrzebne mu czyste powietrze; bo mu ciężko oddychać. Dlatego właśnie pałac na rzece zbudował i dziwak będzie sam mieszkał.

Gazety podały fotografię, jak pałacyk wygląda w środku. Jedna podała zmyśloną rozmowę z bogaczem. Wyrażano zdziwienie, że ktoś w nocy pozabierał z różnych sklepów rzeczy i że to wszystko znalazło się w tym pałacu. Zginęły też cztery ładne obrazy z wystawy.

Nie wątpimy – pisały gazety – że nowy przyjaciel Warszawy zapłaci. Amerykanie mówią, że „czas to pieniądz”, więc milioner nie chciał tracić czasu na niepotrzebne rozmowy i targi. Widzi – bierze – płaci. Jedni wiele gadają, a drudzy robią. W jeden dzień przybył Warszawie budynek, który będzie ozdobą miasta. Oto przykład dla naszego niedołężnego magistratu, jak można prędko i ładnie budować.

Kajtuś włożył do dużej koperty pieniądze i wysłał do banku z prośbą, by wszystkim zapłacono dwa razy więcej, niż się należało.

A kiedy szkoła urządziła wycieczkę nad Wisłę, Kajtuś razem ze wszystkimi oglądał swe dzieło. A było naprawdę ładne.

I pomyślał nagle:

„Może frunąć na wyspę, ukłonić się całej szkole i chusteczką powiewać?”.

Ale nie powtórzył życzenia. Będzie znów trzy dni czekał.

Niech się z dziwem tymczasem oswoją: zobaczą i się uspokoją.

Towarzystwo Kolonii Letnich87 urządziło zwiedzanie pałacu, po złotówce za bilet. Sto tysięcy osób łódkami i statkami odwiedziło wysepkę Kajtusia. Potem wydrukowali podziękowanie, że biedne dzieci będą mogły wyjechać na wieś.

A Kajtuś zastał swą wysepkę strasznie zaśmieconą.

Ze wstydem przyznać trzeba, że były ponarzucane papiery, pestki, niedopałki papierosów i potłuczone butelki.

Nawet gazety pisały, że publiczność wykazała brak kultury.

Ale Kajtuś nie martwił się: wszystko w mig uprzątnął służący – Murzynek.

Nareszcie w niedzielę wieczorem na wieży przed bramą i we wszystkich oknach po raz pierwszy zapłonęły światła. Wyglądało ślicznie.

– Takiemu to dobrze – mówili ludzie, którzy z rodzinami przyszli na brzeg, żeby podziwiać pałacyk na Wiśle.

A Kajtuś posłał sobowtóra i pierwszą noc spędził w swoim nowym domu.

Sam czuł się szczęśliwy. Teraz pomyślał o innych: zaprosi kolegów, kierownika (jest dobry), pielęgniarkę (była dobra), panią (bardzo dobra). Wszystkich zaprosi, przebaczy nawet tym, którzy mu dokuczali.

Murzynek przyniósł kolację: kurczaka z sałatą, kompot, tort, herbatę. Kajtuś zajada, bo na świeżym powietrzu ma doskonały apetyt. Zajada tak – i nowe plany układa.

Kiedy już będą wiedzieli, że jest czarodziejem i dobrym księciem, sprowadzi z Tatr jedną górę, żeby dzieci miały saneczki i narty. Urządzi dla wszystkich ślizgawkę. Będą zabawy i poczęstunki.

Cała Polska będzie bogata. Potem nawet Chińczycy i Eskimosi.

Jedno robić będzie sam, wyczaruje; a inne znów za pieniądze. Żeby ludzie mieli pracę i zarobek.

Zjadł Kajtuś na deser słodką i soczystą gruszkę, a potem wszedł kręconymi schodami na wieżę i patrzy na miasto.

Po prawej stronie zamek królewski, który broni pnących się w górę domów, gdzie małe gwiazdy okien zapalają się i gasną. Latarnie bulwarów88 odbijają się w rzece złotymi iskrami.

Zachciało mu się spojrzeć przez lunetę: zobaczył ludzi; małe, ciemne na brzegu punkciki.

Przypomniał sobie, jak raz podczas wycieczki szkolnej grała na statku muzyka.

Więc czemu nie spróbować? Już dziś zacznie. Muzyką powita Warszawę.

Wydał dwukrotny rozkaz.

I usłyszała Warszawa koncert nad koncertami.

Zatrzymały się samochody, żeby nie przeszkadzać. Ludzie stoją na ulicach i placach. Otwierają okna. Znawcy mówili potem, że pierwszy raz w życiu słyszeli podobnie piękną grę.

A Kajtuś-czarodziej schodzi po krętych żelaznych schodkach do kąpielowego pokoju, spuszcza do pasa koszulę i myje się pachnącym mydłem.

– Sasu adan ra? – pyta się Murzynek.

– Nie rozumiem.

– Czy pomóc, książę panie?

– Nie trzeba. Możesz iść spać.

Roześmiał się Kajtuś, bo sobie przypomniał, że kiedy był mały, powiedział do mamy:

– Gdybym był czarodziejem, zrobiłbym tak, żeby nigdy nie myć mi uszu ani szyi, ani zębów nie czyścić.

Cztery dni i cztery noce spędził Kajtuś w swoim zamku na wyspie. Raz był tylko w mieście.

Klasnął w ręce – ukazała się motorówka. Wsiadł, włożył czapkę niewidkę. Ale niedługo bawił. Wrócił do siebie. Woli w swoim ogródku. Altankę dodał, kazał ptakom śpiewać. Ma psa, króliki, jeża (jak Robinson). Zniżył mur, żeby mu nie zasłaniał widoku; po co mur obronny, gdy nikt nie zaczepia? W pokojach też zmienia, poprawia, przestawia. Myśli, jaką na wieczór zgotować nową niespodziankę, co urządzi w niedzielę.

Czyta Kajtuś, bo ładne ma książki; ale raz w raz89 książkę odkłada, bo różne myśli mu przeszkadzają.

Kiedy i gdzie pierwszy raz się ukaże? Czy na wyspie, czy na zamku, czy balkonie teatru, na placu, czy w ratuszu, czy w defiladzie przez ulice miasta?

Co powie, jaką wygłosi mowę?

Mowa będzie krótka.

Przeprosi za wszystko, co zrobił, gdy był lekkomyślnym chłopcem: niech każdy powie, jakie poniósł straty i co żąda za to.

Zagrozi wrogom Polski, gdyby przez zazdrość chcieli napaść albo wyrządzić krzywdę.

Niech będą cierpliwi. Postara się Kajtuś i będzie dobrze…

Dziwi się, że gazety nie piszą o nim. Jakby zapomniały albo nie wiedziały.

„Kiedy robiłem głupstwa, drukowali nadzwyczajne dodatki; a o koncercie żeby choć jedno słówko”.

Zupełnie jak w szkole. Wtedy tylko krzyczą i grożą, kiedy coś zginie albo się pobiją, albo szybę stłuką, albo atrament wyleją. O dniu spokojnym wcale się nie mówi. Zawsze tylko co złe – wtedy awantury. Przecież nie tylko lenistwo i zaniedbanie, ale i staranie, i dobra wola.

Nie wie Kajtuś, że gazetom pisać zabronili.

Dowie się, biedak, niezadługo.

Drugiego wieczora prócz muzyki urządził Kajtuś tańce na murze i na tarasie. Piękny był balet w kolorach ogni bengalskich90 i żywe obrazy.

Trzeciego wieczora puścił film na ogromnym ekranie, żeby widać było z daleka.

Długo stali nad brzegiem rzeki mieszkańcy Warszawy. Nawet i dzieciom pozwolili późno iść do łóżka.

„Niech mają uciechę” – myśli Kajtuś, zadowolony, że mu się tak udaje.

Ale przez cały czwarty dzień był smutny. Jakby coś złego przeczuwał.

Jakby przeczuwał, co stać się miało w nocy.

Głowa go boli. Senny, zniechęcony. Patrzy na Kajtusia Murzynek smutnymi oczami. Pies mu rękę polizał i oparł głowę o kolana. Nawet Wisła jakby wolniej płynie. Nie je Kajtuś potraw smacznych na porcelanowych i srebrnych talerzach.

Zebrali się ludzie na brzegu. Czekają. Wreszcie rozeszli się do domów. Nie w humorze dziś pan milioner. A może mu się znudziło?

Łaska pańska na pstrym koniu jedzie. Powinien był uprzedzić, nie, żeby ludzie na próżno czekali. Już jutro nie przyjdę: co mi tam muzyka. Policja powinna zabronić; dzieci ani utrzymać w domu: nie uczą się i zaziębiają.

„Pójdę jutro do szkoły – myśli Kajtuś. – Trudne jest życie czarodziejskie. Zmęczyłem się. Muszę odpocząć. A może jestem chory? Czy wiecznie żyją czarodzieje? Piszą w książkach, że starzy; nie piszą, czy umierają”.

Położył się wcześnie. Nieprędko usnął.

Nagle…

Wśród ciszy nocnej – salwa.

Salwa armatnia. Błysnęło – huknęło. Zadrżały szyby.

Zrywa się Kajtuś. Siada. Chce zapalić światło. Zepsute. Biegnie do drzwi: zamknięte.

Druga i trzecia salwa. Zadrżała wyspa.

Biegnie do okna.

Teraz strzał pojedynczy. Widzi, jak pocisk prosto w okno leci. Nagle się zatrzymuje w powietrzu. Nie ma chwili do stracenia. Chce wyskoczyć przez okno, wybija ręką szybę. Skaleczył się: krew.

Z trzaskiem otwierają się drzwi.

– Uciekaj!

Biegnie.

Huk! Sypią się cegły. Kajtuś już na schodach. Już przed domem. Zimno; Kajtuś nie ubrany.

Ktoś dotknął go końcem laski: jest w ubraniu.

– Tędy. Prędzej! Tu, tu!

Pchnięty, myślał, że wpada do wody. Nie, siedzi w motorówce. Zakołysała się. Odpłynął.

Huk, trzask. Jakby teraz dopiero wszystkie pociski uderzyły w wyspę.

Ciemno. Tylko woda szumi.

Dopiero oprzytomniał ze snu i z tego, co przeżył.

Kto strzelał? Kto światło zepsuł? Kto zamknął drzwi, kto otworzył? Jakieś dwie siły stoczyły o niego bój: jedna go chciała zgubić, druga ocaliła.

Wyszedł Kajtuś na brzeg. Zatopił łódź. Ujrzał sylwetkę dwóch konnych żołnierzy.

„Chcę, żądam: czapka niewidka”.

„Żądam, rozkazuję: czapka niewidka”.

Skrył się. A był czas najwyższy, bo w tej chwili lampka elektryczna oświetliła miejsce, gdzie stoi.

– Słyszałeś – mówi pierwszy żołnierz. – Ktoś wylądował.

– Słyszałem, ale nie ma nikogo.

– No nie ma: ani łódki, ani człowieka.

Teraz już wielki reflektor wojskowy oświetla Wisłę, przeszukuje wybrzeże.

– Patrz. Na czysto sprzątnęli wyspę i zameczek. Szkoda: ładny był.

– Ładny. A zdawało mi się, że nie trafili.

– Co mieli nie trafić? Równo jak po stole. Wyspa to nie okręt i nie aeroplan. Wycelowali prosto w latarnię. Nasza artyleria dobra.

– Sprzątnęli czarodzieja.

– Ty wierzysz, że to był czarodziej?

– Tak podobno mówią uczeni. Albo Gwiazdor91 z innej planety, albo czarodziej. Sierżant opowiadał.

– Po mojemu po co go było ruszać? Siedział spokojnie – grał, śpiewał; ludziom było weselej.

– Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi. A jak most sztorcem postawił i powywracał drzewa? Wiadomo, co takiemu wpadnie do głowy?

75telegraf – tu: przesyłanie wiadomości tekstowych na odległość (telekomunikacja). [przypis edytorski]
76motocykletka (daw.) – motocykl. [przypis edytorski]
77przodownik (daw.) – sierżant policji w przedwojennej Polsce. [przypis edytorski]
78garnizon (wojsk.) – oddział wojskowy stacjonujący w danym mieście lub twierdzy. [przypis edytorski]
79pancerka (pot.) – opancerzony samochód a. pociąg. [przypis edytorski]
80defensywa (tu daw.) – tak w okresie międzywojennym nazywano kontrwywiad, służby specjalne do zwalczania obcego wywiadu. [przypis edytorski]
81Kasa Chorych – instytucja zapewniająca ubezpieczonym w niej osobom bezpłatną pomoc medyczną oraz zasiłki pieniężne podczas choroby; pierwsza w Polsce kasa chorych powstała w roku 1920, w 1934 kasy chorych przekształcono w centralną Ubezpieczalnię Społeczną, nadzorowaną przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. [przypis edytorski]
82Nie wiadomo, czy jutro będą telefony: gołębie mogą być potrzebne – pewną odmianę gołębi, tzw. gołębie pocztowe, wykorzystywano do przekazywania wiadomości; z tej metody łączności korzystano powszechnie podczas I wojny światowej. [przypis edytorski]
83dezynfekcja – odkażanie, niszczenie drobnoustrojów chorobotwórczych na przedmiotach i powierzchniach użytkowych. [przypis edytorski]
84klisza – szklana płytka, na której utrwalał się negatyw zdjęcia; później przez analogię nazywano kliszą również błonę fotograficzną. [przypis edytorski]
85hydroplan – samolot, który może lądować na powierzchni wody i z niej startować. [przypis edytorski]
86Kostka-Napierski, Aleksander (1617–1651) – oficer, przywódca powstania chłopskiego na Podhalu w 1651. [przypis edytorski]
87Towarzystwo Kolonii Letnich – założone pod koniec XIX w. przez doktora Stanisława Markiewicza, organizowało kolonie i półkolonie dla warszawskich dzieci z ubogich rodzin. [przypis edytorski]
88bulwar – tu: nadbrzeżna ulica. [przypis edytorski]
89raz w raz – raz za razem; co chwila. [przypis edytorski]
90ognie bengalskie (daw.) – wielobarwne sztuczne ognie, fajerwerki. [przypis edytorski]
91Gwiazdor – tu: przybysz z gwiazd, z innej planety. [przypis edytorski]