Za darmo

Kajtuś Czarodziej

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział siódmy

Kajtuś zdrów – Nieudany czar – Cud – Wielkie czary – Awantury – Goście zagraniczni – Nadzwyczajny dodatek

Kajtuś już w domu. Zdrów. Już chodzi po pokoju. Już nawet raz wyszedł na ulicę.

Ojciec pracuje, mama zajmuje się gospodarstwem, a babcia wyjechała do wuja.

– Dlaczego wyjechała? Kiedy wróci?

– Nie wróci, Antosiu – mówi mama.

Nie powiedziała mu prawdy, bo nie chcieli martwić, bo słaby był po chorobie.

Babcia umarła.

– Jak, dlaczego umarła? Co teraz będzie? Dlaczego doktór pozwolił?

Od słowa do słowa, domyślił się Kajtuś, że kiedy go całą noc szukali, a deszcz padał – wtedy babcia więcej się jeszcze zaziębiła.

– Więc przeze mnie…

– Nie. Już dawno się źle czuła. Przecież leżała cały tydzień. Nie pamiętasz, Antosiu?

Mama próbuje go pocieszyć. Pamięta, wszystko pamięta już. Wie.

– Przeze mnie.

Wie. Przypomniał sobie, że jest czarodziejem. Miesiąc już dawno minął.

Stanął przy oknie: po co mama ma widzieć łzy?

– Żądam… Liliput… Żądam: niech mi się babcia pokaże.

Zaraz na szybie zobaczył twarz babci.

Uśmiechnęła się do Kajtusia. Tak zawsze się uśmiechała, gdy ojciec na niego się gniewał, gdy coś zbroił dużego. Uśmiechnęła się na tej szybie, spojrzała łagodnie siwymi oczami i zniknęła.

– Wrócę babci życie. Tak. Musi się ten czar udać.

Pójdzie na grób, obudzi i wróci z babcią do domu. Zdziwią się. Ot, niespodzianka.

Bywa przecież, że ktoś zaśnie, i myślą, że nie żyje. Zapomniał tylko, jak się taki sen nocny nazywa.

Bywa, że górnicy, zasypani w kopalni węgla, żyją, gdy ich w porę odkopać. Czytał o tym w gazecie.

– Mamooo…

– Co?

– Pójdę na cmentarz.

– Dobrze. Nie płacz, Antosiu.

– Ale ja już, zaraz idę.

– Nie można. Za daleko. Ja teraz nie mam czasu.

– No właśnie: sam pójdę!

– Nie wiesz gdzie. Za chłodno.

– Wiem gdzie. Ciepło!

– Nie można. Nie pozwalam. Jutro.

– Pójdę bez pozwolenia! Dziś!

I mama się zgodziła. Bo dobrze zna Kajtusia. Nie jest uparty, można go przekonać, uprosić. Ale czasem, rzadko, trzeba ustąpić. Bo taki już jest: w dziadka się wrodził. Nie można inaczej.

Ano: dała mu na dwa tramwaje, szalik na szyję, zapięła palto na wszystkie guziki.

Powiedziała, gdzie grób babci. Spróbowała:

– Nie znajdziesz. Zaczekaj do jutra.

– No, idę już.

– Tylko wracaj prędko.

Na cmentarzu. Groby, krzyże.

Kajtuś idzie pewnym krokiem. Nieomylnie wie, że tędy droga. Minął stare aleje i od razu między świeżymi grobami zatrzymał się, gdzie trzeba.

Odczytał napis.

Stoi. Patrzy długo, przenikliwie, sięga wzrokiem głęboko pod ziemię, do samej trumny.

Westchnął głęboko: poczuł ból w piersi. Drugi raz i trzeci – zaszumiało w głowie. Czwarty, piąty raz chwycił powietrze: ból w sercu.

„Chcę i żądam! Żądam i rozkazuję: niech się babcia obudzi i wyjdzie z grobu”.

Cisza.

Motyl usiadł na kwiatku, skrzydełkami się wachluje. Zakołysała się trawa.

„Żądam władzą czarnoksięską. Ja, Antoś, Antoni. Ja, Kajtuś-czarodziej”. Cisza.

Chmura zasłoniła słońce, cień na grób rzuciła.

Krzyknął myślą zawziętą:

„Niech się babcia obudzi!”

Nagle…

Nagle niewidzialna ręka uderzyła go dwa razy w twarz, w prawy i w lewy policzek.

Zachwiał się.

Motyl frunął.

Przed oczami – czerwone plamy i koła.

Nigdy jeszcze nikt Kajtusia w twarz nie uderzył. Pierwszy raz.

Stoi zbuntowany. Zacisnął pięści. Tak właśnie bywało, gdy się bić z jakim chłopcem zaczynał.

„Poczekaj, już ja ci zapłacę”.

Podszedł do Kajtusia dziad stary.

– Widzę, chłopcze, że masz zmartwienie. Masz zmartwienie. Masz, napij się: to cię wzmocni.

Kajtuś sięga ręką, wziął podany kubek srebrny i wypił.

Miły zapach. Płyn chłodny i słodki.

Znów nalał dziad.

– Pij jeszcze.

Wypił.

– Dziękuję. Macie, dziadku.

Dał dziadowi złotą monetę; nie dziwi się nawet, że się w ręku znalazła.

Nie spojrzał nawet w twarz nieznajomą.

Pochylił głowę do ziemi, idzie prędko, jakby mu się spieszyło.

Idzie prędko, a gniew i bunt ustępują.

Czuje w sobie ciepło wesołe i lekkość dziwną.

Jakby się w powietrzu unosił. A serce bije.

Mija bramę cmentarną.

Idzie pieszo, nie siadł do tramwaju.

Pierwsza, druga i trzecia ulica.

Wąska ulica.

Idą przed nim dwie panie. Jedna z teką pod pachą, druga uperfumowana. Ząb ją boli czy co? Trzyma chustkę od nosa przy twarzy.

Kajtuś chce je wyminąć, a coraz ktoś potrąca i przeszkadza.

Zniecierpliwił się. Pomyślał:

„Niech idą tyłem”.

Ledwo zdążył się usunąć, bo one zamiast naprzód, cofają się w tył. Jak raki. Nie odwróciły się, tylko nogami w tył przebierają.

Ludzie patrzą się zdziwieni, a one rozmawiają, jakby nigdy nic.

Zwariowały baby czy co?

– Teraz taka moda. W Paryżu wszystkie bogate damy tak chodzą – zażartował cyklista48.

Ale kiedy potrąciły piekarza, który niósł na głowie tacę z ciastkami, ten dawaj wymyślać:

– A pokraki, a flądry, a marmuzele49!

Przestraszone – dawaj tyłem uciekać na drugą stronę ulicy.

A środkiem ulicy samochód pędzi.

Szofer chce zahamować, ale za późno.

– Przejedzie!

Kajtuś pomyślał spokojnie:

„Niech w aeroplan50…”

Do samochodu powiedział.

A ten zaraz frunął w powietrze, bo wyrosły mu skrzydła.

Dwie panie, ta z teką i ta z chustką przy twarzy – stuknęły się o mur kamienicy i stanęły. Nikt teraz na nie nie patrzy: niech stoją.

Pozadzierali wszyscy głowy do góry. Tamci w samochodzie krzyczą ze strachu jak opętani.

A fruwający samochód znikł za dachami domów.

Zaraz policjant. I zaraz pan z gazety.

– Co się tu stało? Kogo przejechali?

– Nikogo nie przejechali, tylko jakaś nowa sztuczka amerykańska.

Każdy opowiada inaczej. Pan z gazety wyjął pióro i pisze.

– Jak się to zaczęło?

– A ooo, te dwie. Tam stoją. Tyłem chodzą. Tam pod ścianą.

Pchają się. Gapiów coraz więcej. Policjant rozgania, nie może dać rady.

„Ot, głupi naród” – pomyślał Kajtuś.

I poszedł dalej.

Stanął przed słupem z ogłoszeniami, chciał zobaczyć, co w kinach grają. A na słupie wisi duży, żółty afisz: że profesor powie odczyt51.

„Odczyt polityczny… ekonomiczny”.

– Co to jest?

Kajtuś nie wie, że do Warszawy przyjechała zagraniczna wycieczka… Przyjechali bogacze, mają bank założyć, mają Polsce pożyczyć pieniądze.

Właśnie dla zagranicznych gości ma profesor mówić po francusku, żeby się nie bali pożyczyć; bo jest kryzys, ale Polska bogata i odda, zapłaci.

– Odczyt. Zawracanie głowy. Polityczny… ekonomiczny.

Czasem podobają się Kajtusiowi wyrazy, których nie rozumie, a czasem gniewają go.

– Odczyt. Zawracanie głowy. Niech będzie tak napisane:

 
Profesor Gwizdał
będzie świstał.
Będzie fikał koziołki.
Łykał ogień.
Piał jak kogut.
Tańczył obertasa52.
 

I jest tak właśnie, jak kazał Kajtuś – i na wszystkich słupach ogłoszeniowych w całym mieście, w całej Warszawie.

Jeść się Kajtusiowi zachciało.

Pojechał taksówką na bogatą ulicę. Wysiadł przed restauracją.

Restauracja bogata, pierwszorzędna. Przez wielkie szyby lustrzane widać stoły przykryte białymi obrusami: na stołach kwiaty.

„Wejść czy nie? Ile też tu obiad kosztuje?”

Sięgnął do kieszeni: ma sto złotych.

Dobrze. Wchodzi.

Przy drzwiach szwajcar53 w czerwonym płaszczu ze złotymi guzikami. I nie wpuszcza do środka.

 

– Ty czego? Ty po co?

– Jestem głodny.

– Tu żebrać nie wolno.

– Ja zapłacę.

– Wychodź, powiadam.

– Dlaczego?

– Bo ci mówię. Bo wezmę za kark i wyrzucę.

– Spróbuj pan ruszyć.

Szwajcar chce rękę wyciągnąć – nie może. Chce zawołać – nie może. Oczami tylko przewraca, jakby się dusił. A Kajtuś po dywanie wchodzi na salę i siada przy stole.

Przy jednym stole siedzą dwaj panowie i pani. Przy drugim siedzi oficer. Przy trzecim – pani i chłopiec w marynarskim ubraniu. Wreszcie grupa wesoła: aktorzy i aktorki, co grają w teatrach.

Kajtuś usiadł sam i patrzy na aktorów, a oni na niego.

– Czego ten mały obdartus tu chce?

– Poczekaj, zaraz zobaczymy.

– Patrzcie, buty ma zabłocone.

– I brudny kołnierzyk.

– Pazury nie obcięte.

No tak. Ubrany Kajtuś ubogo, jak syn stolarza. Zabłocił się na cmentarzu. Nie lubi obcinania paznokci.

Nogi głębiej podwinął pod krzesło, z rękami nie wie co robić.

– Panie ober54 – woła aktor – czeka nowy gość.

– A to co za jeden? Kto go wpuścił? Ruszaj stąd zaraz.

Wszyscy przestali jeść i patrzą zaciekawieni.

Wpada szwajcar.

– Mówiłem, że nie wolno.

– A on wszedł. Dzieciakowi nie mógł dać rady, niedołęga?

Idzie gospodarz, sam właściciel restauracji. Gruby jak beczka.

Kłania się oficerowi:

– Cześć.

Kłania się panom:

– Szacunek dla pana hrabiego.

Nagle… groźnie do Kajtusia:

– Ty co?

– Ja pstro. Proszę dać obiad. Mam sto złotych i zapłacę.

– Brawo! Zuch mały! Sto złotych ma. Nie daj się – buntują go aktorzy.

– No, pewnie, że się nie dam.

Będzie awantura.

– Mamo, chodźmy. Ja się boję – zaczął płakać chłopiec w marynarskim ubraniu.

Kajtuś swoje:

– Chcę jeść. Zapłacę. Ile się należy?

– Ukradłeś pieniądze. Wynoś się.

– Ukradłem? Poczekajcie.

– Zawołać policjanta.

Kajtuś wstał. Mruknął. Spojrzał.

Naraz otwierają się okna, a talerze, noże, butelki, pieczone kurczaki, półmiski i obrusy – wszystko fruwać zaczyna.

Kelnerzy wyciągają ręce do Kajtusia.

Aleee…

Lecą w górę pod sufit. Przylepili się do sufitu włosami i fajtają nogami, jakby tańczyli. I tak samo gruby gospodarz.

Aktorzy zaczęli klaskać z uciechy.

Kajtuś rozkazał:

– Niech siedzą, dopóki nie wyjdę.

Myśli Kajtuś z goryczą:

„Kłamie przysłowie, gdy mówi, że nie suknia zdobi człowieka”.

Dotknął palcem swego ubrania i już elegancki panicz idzie przez ulicę.

Wstąpił do kawiarni. Wypił czekolady filiżankę i zjadł cztery ciastka.

Zapłacił. Dał napiwek.

Znów wsiadł do taksówki:

– Do Łazienek55.

I w mig – już w Łazienkach.

Siadł na ławce nad stawem.

Ludzie przechadzają się. Dzieci się bawią.

Byłoby wszystko dobrze. Byłby odpoczął i poszedł do domu.

Ale zagraniczna wycieczka bogaczy akurat zwiedzała pałac królewski w Łazienkach.

Akurat wyszli bankierzy z pałacu i zatrzymali się przed figurą. Figura przedstawiała boginię grecką z wieńcem na głowie i z mandoliną.

Jakiś pan oprowadza gości i kłania się, i nieprawdziwie uśmiecha. Zupełnie jak restaurator.

Trzeba mu zrobić grandę.

„Niech róże wieńca zamienią się w serdelki, a mandolina w kiełbasę”.

I tak się właśnie stało: stoi posąg z wieńcem serdelków na głowie i gra na kiełbasie.

Siwy pan, jeden z wycieczki, rozgniewał się: mówi coś głośno i laską wymachuje. A drugi tłumaczy, że gniewać się nie należy, bo każdy kraj ma inne zwyczaje.

A Kajtuś dalej:

„Niech środkiem głównej alei przejdzie siedem słoni, pięć wielbłądów i trzy żyrafy”.

Są. Idą. Maszerują garbate wielbłądy, wywijają trąbami poważne słonie, a żyrafy kłaniają się małymi głowami na długich szyjach.

Jedne dzieci się cieszą, drugie boją: a dorośli myślą, że to tak na przyjęcie cudzoziemców.

Ale i tego było Kajtusiowi za mało.

„Niech wszyscy panowie będą w sukniach, a panie w spodniach”.

Teraz dopiero zaczęła się heca.

Bo stoi student z panną i patrzą na słonie.

Nagle:

– Co pan zrobił?

– Ja nic, ale pani co wyrabia?

On gapi się na nią, a ona na niego. On w sukni i damskiej bluzce, a ona w spodniach.

– Co to?

Jakaś babina, gdy zobaczyła, że ma spodnie i męski kapelusz, krzyknęła i zemdlała.

A tu znów pensja56 żeńska. Dwadzieścia par uczennic, a za nimi wychowawczyni. Pilnuje, żeby był porządek i dobre wychowanie. No i masz – jak piorun z nieba. Co ludzie sobie pomyślą, co powie przełożona? W spodniach one i ona.

– Do domu. W tej chwili do domu.

Oczy zasłoniła rękawiczką. Co tchu uciekają.

Opowiadali potem ludzie, że uciekali z Łazienek w jedwabnych sukniach damskich: prokurator sądu, wiceminister poczty, senator, krytyk literacki i profesor higieny.

Ale Kajtusia ubawiło najwięcej, jak, przewracając się, biegli policjanci w pantoflach na wysokich obcasach, w jedwabnych pończochach i w sukienkach tiulowych.

A musieli się nie lada uwijać, żeby bronić przed nieszczęśliwym wypadkiem milionerów.

Bo Kajtuś na zakończenie – jeszcze jeden czar wykonał.

„Niech drzewa staną do góry nogami”.

Drgnęły drzewa odwieczne – duma i ozdoba parku – podskoczyły, wywinęły młynka i stanęły, ale gałęźmi w dół, korzeniami w górę.

Już tak się uwziął, żeby był ostateczny bałagan.

I był.

Tak już jest na świecie.

Wystarczy, by czarodziej wydał parę rozkazów, zaraz ludzie nie wiedzą, na którym są świecie.

Wystarczy, by czarodziej żartem coś przekręcił, zaraz ludzie się martwią i myślą, że koniec świata.

Ot, głupi naród.

Kajtuś wstał z ławki. Już dość ma tego dobrego.

„Niech będzie porządek”.

A sam idzie do domu.

Dosyć tej zabawy.

Gazeciarze sprzedają nadzwyczajny dodatek gazet57.

Drą się jak opętani.

– Zamach na bankierów! Nadzwyczajny dodatek!

– Dodatek nadzwyczajny! Bomba w restauracji!

– Aresztowanie bandy szpiegów! Tajemniczy samochód!

Ludzie kupują. Zbierają się w grupy.

Stoją na ulicy. Czytają.

Kupują wszyscy, więc i Kajtuś kupił.

Czyta.

Niby opisane są czary Kajtusia, ale przekręcone, że ledwo można zrozumieć.

Pisze gazeta:

Policji udało się zlikwidować bandę szpiegów, która planowała zamach na naszych gości. Wrogie siły nie chcą, by Polska otrzymała pożyczkę na inwestycje.

Kie58 licho: zlikwidować i inwestycje? Co to za goście?

Czyta dalej:

Plan porwania bankierów został udaremniony.

– To znaczy, że się nie udał.

Zamachowcy postanowili wysadzić w powietrze restaurację, gdzie miał się odbyć bankiet.

– To pewnie znaczy: obiad.

Maszyna piekielna wybuchła przedwcześnie i wyrzuciła w powietrze…

– Co za maszyna? – dziwi się Kajtuś.

Dalej dowiedział się, że wezwano straż ogniową, która pozdejmowała z sufitu… „wyrzuconych siłą wybuchu” kelnerów.

Rannych na szczęście nie było.

Ukazał się nieznany typ samolotu. Gdy policja chciała sprawdzić dokumenty podejrzanych pasażerów, samochód wzbił się w górę i poszybował w kierunku zachodniej granicy.

Zerwali afisze zapowiedzianej prelekcji.

– Aha. To mój profesor Gwizdał. Jak tam było? Ekonomiczny?

Jeszcze nie doczytał Kajtuś do końca wszystkiego, gdy gazeciarze zaczęli znów krzyczeć:

– Drugi nadzwyczajny dodatek.

– Niezwykłe wypadki w Łazienkach! Dodatek drugi!

– Bogini grecka, kiełbasa i serdelki!

– Lwy i tygrysy w parku królewskim!

– Huragan powywracał drzewa!

– Liczne ofiary!

Wie Kajtuś, że ofiar nie było. Napisali tak, żeby gazet sprzedać więcej.

„Niech piszą. Co mnie to wszystko obchodzi?”

Tłumy stoją przed restauracją.

Tłumy biegną do Łazienek.

Kajtuś przeciska się, idzie zmęczony krok za krokiem – do domu.

Stuknął się palcem i w swoim starym palcie, z szalikiem na szyi wszedł do bramy.

Niespokojny, co rodzice powiedzą, że wyszedł na tak długo.

Rozdział ósmy

Awantury, jakich świat nie widział – Poplątali się: ludzie, zegary, szyldy, psy, koty – Na placu i na moście – Sobowtór Kajtusia

Mama zapłakana, a ojciec się gniewa:

– Gdzie byłeś tyle godzin?

– Taka ładna pogoda – mówi Kajtuś.

– Pogoda ładna, więc zaraz po chorobie na pół dnia uciekasz? Myśleliśmy, że znów cię coś opętało. Obiecałeś, że wrócisz z cmentarza. Szukałem cię tam. Jak ty się nie wstydzisz?

Spuścił Kajtuś głowę, już się nie tłumaczy. Wstydzi się: nie dotrzymał słowa.

Ojciec jeszcze coś mówi, ale Kajtuś nawet nie słucha.

Tak zawsze bywa, że gdy dorośli bardzo się gniewają, dziecko w przestrachu już nie rozumie, co i dlaczego krzyczą. Już tylko hałas w uszach i w głowie. Tylko czeka, jaki będzie koniec i czy uderzą, czy nie.

– Dziś zostaniesz w domu, a jutro do szkoły. Dosyć tego hultajstwa. Jesteś zdrów, więc się ucz. Zrozumiałeś?

Nie pożegnał się ojciec i wyszedł. Kajtuś został z mamą.

Mama zaczęła go pocieszać.

Taka dobra.

– No trudno, stało się. Już więcej tego nie zrobisz. Nawet nie twoja wina. Nie powinnam była pozwolić, żebyś sam chodził na cmentarz. Mamy ciebie jednego, więc się obawiamy, żeby ci się co złego nie stało. Nie bój się: nie oddamy cię do zakładu poprawczego. Ojciec tak tylko mówił.

Uspokoił się Kajtuś.

– Podobno awantury w mieście? Tam pewnie chodziłeś? – pyta się mama.

Kajtuś przeczytał głośno dodatek nadzwyczajny.

– Tak, tak. Pewnie znów będzie wojna. Nie dadzą ludziom spokoju. I pradziadek twój, i dziadek, i ojciec…

Zaraz Kajtuś prosi, żeby mama opowiedziała, jak w drewutni59 ukrywali się powstańcy, a pod drzewem leżały książki i papiery.

 

Co to były za książki, dlaczego nie było wolno? Dlaczego za książki wysyłali do zimnego kraju60? Może chociaż jedna książka została?

Dawno już Kajtuś myślał, że w książkach tajemniczych były przepisy, jak zwyciężać wrogów.

Opowiada mama o wojnach, które były, a Kajtuś myśli o tej, która będzie. Nawet chce, żeby wojna wybuchła. Bo dopiero wtedy będą się mogły przydać – jego pomoc i wola.

Potem ojciec wrócił; mówi, o czym piszą gazety, co słyszał od ludzi.

– Zanosi się na coś niedobrego.

Długo nie może zasnąć. Bo co zaśnie, zaraz huk armatni, warkot aeroplanów, bomby i granaty.

Zaraz czary Kajtusia wygrywają bitwy.

No dobrze. Ma Polska Kajtusia. Ale i wróg może mieć także czarnoksiężników – może starszych i ostrożniejszych? Popełni Kajtuś jakiś błąd albo w ważnej chwili zawiedzie tajemnicza siła i wróg wygra wojnę?

Rozważa Kajtuś, jakie wyczarować nieznane armaty, jakie zbudować fortece, jakie wydawać rozkazy, w jakie przybrać wojsko pancerze, hełmy i maski61.

– Może pułk wielkoludów, może ułani z żelaza na stalowych koniach?

Ojciec poruszył się w łóżku.

– Tatku!

– Co?

– Co mocniejsze: żelazo czy stal?

– Śpij!

Mruknął ojciec coś jeszcze. Gniewa się. Zasnął Kajtuś. Obudził się. Myśli:

„Jutro idę do szkoły. Będą się pytali, dlaczego uciekł z domu, co robił w szpitalu; zaczną nudzić, żeby opowiadał. Chyba trzeba wyjść późno, żeby przed samym dzwonkiem wejść do klasy?”

A może znów na miesiąc odroczyć władzę?

Nie, już by się nie mógł obejść bez siły, która co prawda nie przyniosła pożytku, ale od niego przecież wszystko zależy. Niekoniecznie trzeba głupstwa robić. Musi ułożyć jakiś plan działania.

– Plan strategiczny.

Niedobrze rozumie, co to znaczy, ale czuje, że tak być właśnie powinno: żeby był porządek, żeby czary miały jakiś plan, żeby nie martwić rodziców.

Aż znalazł sposób, żeby mógł wychodzić z domu, kiedy chce i na jak długo, ażeby ojciec i mama byli zupełnie spokojni.

Dobrze będzie, jeśli się uda.

„Wyczaruję sobowtóra. Wywołam marę62 zupełnie podobną. Będzie dwóch Kajtusiów; jeden będzie – widziadło, ten sobowtór, ta mara; a drugi – naprawdę ja. Będzie dobrze. Powoli wypróbuję i nauczę: poślę sobowtóra do szkoły albo zostawię w domu. Będę mógł nawet wyjechać w obce kraje – na długo. Będę podróżował; pojadę okrętem, będę polował na dzikie zwierzęta”.

Myśli Kajtuś i widzi, co czytał i co widział w kinie. Mieszają się i gonią myśli i obrazy. Jedne obrazy wyraźne, inne jakby za mgłą, jedne blisko, drugie daleko.

I już chce zasnąć.

Poduszka go grzeje. Kołdrę to tak próbuje ułożyć, to inaczej. Rękę pod głowę założył – to tak, to inaczej. Kładzie się na wznak, na boku.

Chce zasnąć.

– Wstawaj. Czas do szkoły.

– Mhm.

– Prędzej. Bo się spóźnisz.

Wstał. Ułożył książki i zeszyty.

Pożegnał się. Wyszedł. Ojciec się gniewa.

Za parkanem składu desek wywołał sobowtóra. Przykro mu się zrobiło – dziwnie jakoś. Taki sam, jakby w lustro patrzał.

Idą obok siebie. Milczą. Zatrzymali się przed sklepem. Jakaś pani idzie z panem. Też stanęła – spojrzała.

– Patrz, jacy podobni. Czy wy, chłopcy, bliźnięta?

– A co pani do tego? – mruknął Kajtuś.

– Niegrzeczny jesteś – mówi pan.

– Niech będzie. Czego się wtrąca, po co zaczepia?

Dorosłym się zdaje, że mają prawo zaczepiać, robić głośne uwagi i zadawać byle jakie pytania, bo to mały, bo dziecko.

Mówią:

„Jakie ten mały ma ładne oczy. Ile masz lat? Nieładnie gwizdać na ulicy”.

Kajtuś udawał zawsze, że nie słyszy, albo język pokaże i ucieknie.

Ale tym razem dobrze się stało, bo zrozumiał, że nie powinien iść razem z sobowtórem. Bo co powie, jeśli spotka znajomych?

– Zgiń, maro.

Rozwiało się widziadło, jak mgła. Kajtuś odetchnął z ulgą, bo nie wiedział, o czym mówić z tym swoim bliźniakiem.

Spotkał kolegę, który zbiera marki63. Już ma trzydzieści dwa państwa; zna sklep, gdzie można wymienić podwójne marki na inne; lepiej zamieniać w sklepie niż z chłopakami, bo chłopcy oszukują, i tam większy wybór.

Są marki po sto złotych i więcej.

Zagadał się Kajtuś i zapomniał, że ma później wejść do klasy.

Ale uwagi nawet nie zwrócili: mówią o awanturze na mieście.

Na korytarzu pani do niego się uśmiechnęła, też nic nie powiedziała. Dopiero na pierwszej lekcji pan zaczął żarty stroić.

– Aaa, jesteś już, Robinsonie Kruzoe64? Kiedy znów będziesz z domu uciekał? Ojciec wyłoił ci skórę?

Kajtuś stoi w ławce; nawet mu się nie wolno odezwać, gdy koledzy się śmieją.

Dorośli często jakby umyślnie drażnią się z dziećmi. Nieprzyjemnie, jeśli się kogo nie bardzo lubi, a on zacznie żartować i wyśmiewać.

– No, Robinsonie, chodź do tablicy. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na bezludnej wyspie.

Kajtuś niechętnie wychodzi z ławki. Postanawia nic nie mówić, choćby nawet umiał. Niech się pan rozzłości, kiedy taki wesół.

I w ogóle po co przyszedł Kajtuś do szkoły? Mógł przysłać sobowtóra, a sam iść na wagary.

– No pisz – kazał nauczyciel.

Kajtuś niechętnie bierze kredę do ręki.

Pan dyktuje zadanie, może nawet łatwe, ale Kajtuś nie chce.

– Powtórz.

Powtarza źle. Na złość.

– Źle. Podróżować umiesz, a głupiego zadania powtórzyć nie potrafisz?

No właśnie. Dlatego, że głupie i wcale go nie obchodzi.

Kajtuś jest czarodziejem i męczyć się nie pozwoli. Nie będzie siedział w szkole.

Położył kredę, polizał palce, spojrzał drwiąco na tablicę; pomyślał swym tajnym sposobem:

„Mocą swoją i wolą, i rozkazem żądam, żeby była już godzina dwunasta”.

A było dopiero piętnaście po ósmej.

Żaden czar Kajtusia nie wywołał jeszcze takiego zamieszania w całej Warszawie.

Co kto spojrzał na zegar, oczom swoim nie wierzy. Każdy naprzód robi w domu awanturę, że ktoś przesunął wskazówki zegara, potem biegnie do sąsiada, żeby sprawdzić. Telefonują na prawo i na lewo, bo chcą wiedzieć, co się stało, która naprawdę godzina.

Urzędnicy bez śniadania biegną do biur, a kupcy do sklepów.

W tramwaju tłok. Konduktorzy rady dać nie mogą. Kto się nie docisnął, biorą wspólnie taksówki. Wszyscy spóźnieni: myśleli, że wcześnie, a tu już południe.

Wysypali się ze szkół uczniowie.

– Skaranie boskie z tymi dzieciakami, plączą się, jak człowiek się śpieszy.

– A to niespodzianka – cieszą się młodzi. – Kto tak dobrze wymyślił?

– Zagraniczni goście – mówi Kajtuś rozweselony. – Chodźmy im podziękować.

Wstąpił do bramy, wywołał sobowtóra i posłał do domu. Sam przyłączył się do pochodu sztubaków i – hajda na miasto.

Aż musieli zatrzymać tramwaje – taka gromada ze wszystkich szkół się zebrała.

Gazety potem pisały, że młodzież szkolna urządziła przed hotelem gości burzliwą manifestację. Inne gazety, że – żywiołową i spontaniczną.

Przyznać trzeba, że krzyk był.

– Niech żyją! Vivant!65 Dziękujemy!

Oni wyszli na balkon i kłaniają się, i też dziękują.

A potem każdy w swoją stronę: do domu albo na spacer.

Poszedł Kajtuś na plac Teatralny. Zaczepił go inwalida w niebieskich okularach.

– Przeprowadź, kawalerze, na drugą stronę ulicy, bo słabo widzę.

Wziął go Kajtuś za rękę, ostrożnie przeprowadził. A on:

– Masz, weź czekoladkę.

Czekoladka akurat taka, jakie były w torebkach pod poduszką. I smak taki sam.

Zjadł. Rozgląda się. Zegar ratuszowy bije pierwszą godzinę, a dopiero otwierają sklepy. Przypomniał sobie odczyt profesora Gwizdała. Nagle myśl:

„Pozamieniam napisy na szyldach sklepów”.

Stuka palcem w powietrze i mówi:

– Ten sklep niech będzie „Dyndalski”. Ten – „Fidrygalski i Spółka”. Dalej – „Fajtłapski i Synowie”. „Kundel i Cwajnos”. „Ferdek Śmierdek”. „Bezportek”. „Kukurykiewicz”.

Od razu na wszystkich sklepach, zamiast nazwisk znanych, poważanych, ukazują się śmieszne napisy.

Ale Kajtusiowi mało tego. Pozamieniał sklepy. Będzie większy bałagan.

Na rogu placu zamienił bank na owocarnię66. Zamiast pieniędzy leżą w oknie gruszki, jabłka i śliwki. Na biurkach bankowych orzechy, banany i winogrona.

Niedaleko banku znana apteka.

„Niech tam będą ptaki, małpy i złote rybki”.

Już zaraz w bufetach67 i słojach aptecznych rozlega się śpiew kanarków. Gdzie było lekarstwo na kaszel, chodzą niezgrabne żółwie, gdzie maść na rany i odciski, tam kolibry.

A w zamkniętej na klucz szafce z truciznami siedzi małpka i miny stroi.

Naprzeciwko apteki jest stara firma, skład przedmiotów żelaznych. W oknach były noże, widelce, narzędzia stolarskie, ogrodnicze, lodownie68, kosy, wagi, maszyny do pisania, brzytwy do golenia. Ten skład zamienił Kajtuś na cukiernię. A w oknach umieścił napisy:

„Reklama! Każdy uczeń dostaje jedno ciastko za darmo”.

Już wali do sklepu łobuzeria:

– Proszę o ciastko tortowe.

– Mnie z kremem!

– Mnie z konfiturami.

Subiekci69 nie wiedzą, co robić. Pytają się, a właściciel mówi:

– Tymczasem trzeba sprzedawać.

– Kiedy w oknach stoi, że darmo.

– Ano trudno: trzeba dawać, jeżeli napisane. Musi się przecież wyjaśnić, co to wszystko znaczy.

Kapelusz na oczy ze wstydu nasunął, kołnierz palta postawił – idzie zobaczyć, co się z innymi dzieje.

Przed bankiem stoi tłum ludzi.

– Oddajcie pieniądze! Nie damy się oszukać! Nie robić żartów!

Dyrektor banku prosi i tłumaczy:

– Uspokójcie się państwo. Zaraz otworzymy kasę ogniotrwałą i skarbiec. Kasjera jeszcze nie ma. Wiecie, że poplątały się zegary.

– Więc posłać po kasjera. Jak długo będziemy tu stali?

– Żeby się nie nudziło, każę tymczasem wydać owoce, czym chata bogata, tym rada. Zaraz na tacach będzie się dawało. Każę gońcowi skoczyć prędko po tace do sklepu z przeciwka.

– Tam już nie ma tac; teraz tam cukiernia Dyndalskiego.

– No, sami państwo widzicie. Może śliweczki węgierskie?

– Chcemy pomarańcze!

– Doskonale. No ruszajcie się, panowie urzędnicy! Klientela czeka.

Urzędnicy się buntują.

– Nie jesteśmy młodymi panienkami, żeby handlować owocami.

Przyszedł kasjer. Otworzył. A w kasie same figi.

Krzyk, groźby – awantura.

Nie lepiej u jubilera.

– Przepraszam, czy jest właściciel?

– Ja jestem. Właśnie.

– Pan Bezportek?

– Co takiego? Ja pana nauczę błaznować!

– Nie jestem błaznem; jestem agentem firmy ogrodniczej. Proszę przeczytać, co głosi napis na szyldzie.

Jubiler, człowiek dobrze wychowany, wyszedł przed sklep, przeczytał i zaklął tak brzydko, że w książce dla młodzieży nie mogę napisać, by nie dawać złego przykładu.

Napis głosił:

 
Bezportek i Spółka.
Skład tulipanów, marcepanów70.
Róże małe i duże.
Bratki w kratki.
Bim-bum. Hop-hop.
 

A tu zaraz wchodzi pani baronowa.

– Co się dzieje u pana? Zostawiłam u pana moje kosztowne perły. Oddaj pan.

– Pani baronowo, już mam tylko kwiaty.

Baronowa upadła zemdlona.

Biedny jubiler biegnie do apteki.

– Panie aptekarzu, proszę o krople na nerwy.

– Nie ma.

– Pani baronowa zachorowała.

– Mnie to nic nie obchodzi.

– Ja policję sprowadzę, że pan ludzi nie chce ratować.

Kłócą się. Bo tak już jest, że ludzie zmartwieni, zamiast sobie pomagać, zaczynają ujadać.

Więc kłócą się, a na pustym słoju od rycyny71 kołysze się papuga i woła:

– Głupi, głupi!

A ze słoika na porost włosów skacze na spoconą głowę aptekarza żabka zielona.

Zdawałoby się, że Kajtuś dość narobił bigosu. Ale nie. Zobaczył, że pies goni kota.

„Niech się na placu tym odbędzie walka psów i kotów z całego miasta”.

Tego tylko brakowało.

Pędzą koty z ulicy Wierzbowej, a psy z Senatorskiej. Dawaj gryźć się i drapać. Szczekanie, pisk, miauczenie, fukanie, skomlenie.

Ludzie uciekają, inni się znów gapią.

– Fifi, Azor, Zolka, Trezor! Do nogi!

A Kajtuś:

„Psy niech będą niebieskie, a koty czerwone”.

I tak się stało.

Urzędnicy magistratu72 stoją w oknach i patrzą.

– Niech straż ogniowa rozgoni je wodą.

Strażacy zakładają gumowe rury na hydranty.

„Żądam wolą moją i mocą, aby małpy zielone zrobiły porządek”.

Już małpy – jak nie skoczą w sam środek – i porozpędzały.

Koty uciekły w ulicę Bielańską, a psy w Senatorską.

Przyjechali autami goście zagraniczni, patrzą przez lornetki.

– Wesołe miasto – mówi bogacz zwany królem okrętów i kolei.

I zwraca się do swego sekretarza:

– Trzeba opisać wszystko w naszych gazetach. Na pewno przyjadą tu bogaci ludzie, którzy się nudzą – żeby zobaczyć tyle ciekawych rzeczy.

Kajtuś doprowadził do porządku sklepy i zegary i ruszył w stronę mostu. Schodzi przez plac Zamkowy i Zjazd73 nad rzekę.

Dawniej chętnie patrzał, jak statki płyną, a piaskarze74 na płaskich czółnach dobywają żwir kubełkami na długich kijach.

Dziś statki wydają mu się małe i brudne, a marynarze wiślani – nieciekawi.

„Żądam, rozkazuję: niech tu będzie morze prawdziwe i wielkie okręty”.

I teraz dostał Kajtuś, na co zasłużył.

Niewidzialna ręka chwyciła go za kark, niewidzialna noga dała mu potężnego kopniaka.

Gdyby Kajtuś nie był zaślepiony swą władzą, musiałby przyznać, że zasłużył na taką karę.

Chciał, żeby było morze. Ani pomyślał, że morze zaleje miasta i wsie, że będzie większa katastrofa niż największa powódź i trzęsienie ziemi. Mógł pół Polski pogrążyć w odmęty.

Zamiast być wdzięczny, że się nie stało, jak powiedział, i wyrok przyjąć pokornie, Kajtuś obraził się i utkwił zły wzrok w most Poniatowskiego.

– Niech most sztorcem stanie!

Jakby nie Kajtuś, a most zawinił.

Spełnił się czar. Most zaczął się unosić, a całe szczęście, że powoli, boby się wszyscy potopili i pozabijali. Ani jeden koń, ani jeden człowiek nie zostałby żywy.

Bo zaraz ludzie przewracają się i toczą, a samochody zjeżdżają w dół. Nie było zabitych, ale wielu pokaleczonych i pokrwawionych.

– Dosyć!

No tak, ale za późno.

Jadą karetki pogotowia na pomoc. A Kajtuś stoi jak nieprzytomny.

– Dosyć! Do domu czym prędzej, żeby nowych głupstw nie narobić.

Biegnie.

Otworzył drzwi mieszkania i cofnął się przestraszony: spotkał się oko w oko z swoim sobowtórem. Dobrze, że mama siedzi akurat tyłem do ściany, więc go nie widziała.

Zatrzasnął drzwi.

– Kto to? – pyta się mama.

– Zaraz przyjdę, mamo – słyszy swój głos w pokoju.

Sobowtór wychodzi do sieni i czeka posłusznie.

– Sczeźnij, maro.

Znika. Kajtuś wchodzi, a mama się pyta:

– Do kogo wychodziłeś?

– Nic. Chłopiec mnie wołał.

– Czego jesteś taki czerwony?

– Nic. Głowa mnie boli.

– Połóż się. Napij się herbaty z cytryną.

Położy się. Tak będzie najlepiej.

Zmęczony się czuje. Niezadowolony. Smutny.

I strasznie samotny.

I niepotrzebny jakiś na świecie.

48cyklista (daw.) – rowerzysta. [przypis edytorski]
49marmuzela (daw. iron.) – dama, panna z miasta (od fr. mademoiselle). [przypis edytorski]
50aeroplan (daw.) – samolot. [przypis edytorski]
51powiedzieć odczyt – dziś popr.: wygłosić odczyt. [przypis edytorski]
52obertas (pot.) – oberek, żwawy taniec ludowy. [przypis edytorski]
53szwajcar (daw.) – odźwierny, człowiek pełniący służbę przy wejściu do budynku. [przypis edytorski]
54ober (przestarz., z niem.) – starszy kelner nadzorujący pracę innych kelnerów; pot. używane w wołaczu w stosunku do każdego kelnera. [przypis edytorski]
55Łazienki – znany park warszawski w południowej części miasta, ulubione miejsce przechadzek. Nazwa pochodzi od pałacu z końca XVII wieku, przeznaczonego początkowo na łazienki. [przypis edytorski]
56pensja – prywatna szkoła żeńska, zwykle z internatem. [przypis edytorski]
57Gazeciarze sprzedają nadzwyczajny dodatek gazet – w I połowie XX w. wiadomości przekazywane były przez gazety, które sprzedawali na ulicach chłopcy, zwani gazeciarzami. Gazeciarze zachęcali kupujących, wykrzykując głośno tytuły najciekawszych artykułów. Jeżeli po wyjściu gazety z drukarni wydarzyło się coś ważnego, redakcja gazety w pośpiechu przygotowywała dodatkowe wydanie, nazywane dodatkiem nadzwyczajnym, z opisami tych wydarzeń. [przypis edytorski]
58ki (daw.) – jaki, co za (kie: jakie); dziś tylko w wyrażeniach potocznych w rodzaju: ki diabeł, kie licho. [przypis edytorski]
59drewutnia – szopa na drewno przeznaczone na potrzeby gospodarstwa domowego. [przypis edytorski]
60zimny kraj – Syberia, dokąd władze carskiej Rosji wysyłały skazańców. [przypis edytorski]
61maski – tu: maski przeciwgazowe, chroniące przed działaniem trujących gazów bojowych. Po raz pierwszy użyto takich gazów w pierwszej wojnie światowej, co wywołało obawy przed ich masowym stosowaniem w kolejnych wojnach. [przypis edytorski]
62mara – widmo, złudzenie. [przypis edytorski]
63marka (daw.) – tu: znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
64Robinson Kruzoe – bohater słynnej powieści Daniela Defoe; spędził wiele lat jako rozbitek na bezludnej wyspie. [przypis edytorski]
65vivant (łac.) – niech żyją. [przypis edytorski]
66owocarnia (daw.) – sklep z owocami. [przypis edytorski]
67bufet – tu: stół sklepowy, oprócz blatu wyposażony w szuflady i półki. [przypis edytorski]
68lodownia – tu: szafka do przechowywania żywności, zawierająca pojemnik na lód; obudowę tego sprzętu często wykonywano z drewna, a wnętrze z metalu. [przypis edytorski]
69subiekt (tu daw.) – sprzedawca w sklepie, ekspedient. [przypis edytorski]
70marcepan – słodka masa z migdałów i cukru, symbol luksusu. [przypis edytorski]
71rycyna (tu pot.) – olej rycynowy, używany jako środek przeczyszczający. [przypis edytorski]
72magistrat – zarząd miasta; także: ratusz, budynek władz miejskich. [przypis edytorski]
73Zjazd – ulica Nowy Zjazd w Warszawie, która od placu Zamkowego biegła po wiadukcie do mostu Kierbedzia na Wiśle. [przypis edytorski]
74piaskarz – człowiek zajmujący się zawodowo wydobywaniem i sprzedażą piasku i żwiru rzecznego. [przypis edytorski]