Za darmo

Dzieci ulicy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Dzieci ulicy
Dzieci ulicy
Audiobook
Czyta Anna Próchniak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przedstawienie skończone.

Dzieci poszły do swoich pokojów.

„Kłamstwo, wszystko to kłamstwo” – myślał Antek.

Nie wiedział chłopiec, gdzie tkwiło to kłamstwo, nie wiedział, co w obrazach tych go raziło, ale czuł, że ta pani, która czytała powiastkę, nic nie wie, nic nie rozumie.

„Głupie – zakończył swoje rozumowanie – wszystkim im klepek brak, wszyscy są wariaci. Trzeba uciec koniecznie”.

Nie tknął obiadu, leżał na łóżku z szeroko otwartymi oczami i myślał, w czym tam było kłamstwo i co go gniewało.

„Co oni tam wiedzą?”

A hrabia, który obserwował Antka przez okienko, sądził, że już duszę jego zdobył, a teraz właśnie na długo ją tracił.

Gdy zmierzch zapadł, Antek wstał, rozejrzał się po pokoju, zbliżył się do drzwi, czy kto nie patrzy przez dziurkę od klucza, narzucił palto, otworzył okno i jednym skokiem znalazł się w ogrodzie. Przebiegł szybko przestrzeń dzielącą go od od muru, spostrzegł ławeczkę stojącą pod wysokim drzewem; konary rozłożystej gruszy wznosiły się nad murem. Już wskoczył na ławkę, już chwytał za pierwszą gałęź, gdy poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu.

– Czego pan chce? Niech mnie pan puści.

Zarucki posadził go łagodnie na kolanach i począł mówić. Mówił długo i płynnie. Antek nie przerywał mu ani jednym słowem. Zarucki mówił coraz prędzej. A drzewo szumiało nagimi konarami, a wiatr chłodny ich mroził.

Gdy Zarucki ukończył, Antek zapytał go po długiej chwili milczenia:

– Po co pan plecie o tym, o czym pan nie ma pojęcia?

I Antek teraz mówić zaczął.

Treścią ich rozmowy były „dzieci ulicy”.

– Nie, proszę pana, my wcale nie jesteśmy źli ani głupi, tylko my mamy inną dobroć i inny rozum, bo wy uczycie się na książkach, a my zupełnie inaczej. Nas uczy, bo ja wiem kto…

– Życie, ludzie – rzekł Zarucki.

– No tak. Wy macie jednego nauczyciela, a my stu. At, co tu mówić. Ja panu tylko powiem, że wy wszyscy nic o nas nie wiecie i już.

Rozmowa trwała długo, a drzewo szumiało nagiętymi konarami.

– Jest u nas jeden żebrak i złodziej. Nazywamy go „chwatem”, chociaż już się teraz zapił. Ale kiedyś był okropnie silny. Cyrk płacił mu po 25 rubli, żeby się mocował z siłaczami i żeby się pozwalał pokonać. A ogłoszenia były, że jak kto zwycięży siłacza, to dostanie 500 rubli. I on tak kilka razy pozwalał się przewracać, ale mu się znudziło, to i sam raz przewrócił siłacza. Myśli pan, że wziął 500 rubli? „Nie, powiada, umowa była, że ja się mam dać pokonać; ja złamałem umowę i nic nie chcę”. Jeszcze przeprosił. A na drugi dzień złapali go, bo kradł komuś zegarek. Albo są u nas „loniarze” – to tacy mali złodzieje. Taki złodziej skradnie coś, a jest jeden, który za opłatą oddaje. „Daj – mówi – tyle i tyle, a rzecz będzie leżała tu i tu”. I nie było zdarzenia, żeby skłamał. Bo my, proszę pana, mamy honor.

Zarucki słuchał i czuł, że ten malec otwiera mu oczy na cały nieznany mu świat, że ani on, ani ci wszyscy pisarze, z dzieł których badał duszę „dzieci ulicy” – nie znali jej i stąd ten bezmiar błędów w postępowaniu z nimi, w działalności filantropijnej dla nich.

Antek mówił teraz, a oczy mu lśniły; czuł, że imponuje temu nieznanemu opiekunowi, że teraz on jest we władzy Antka, i to mu sprawiało niewysłowione zadowolenie.

– My potrafimy być i dobrzy, i grzeczni, ale z nami trzeba delikatnie, bo my umiemy bronić swego honoru. Żeby kto był nie wiem jak pijany i zły, to jak go kto potrąci wypadkiem23 i przeprosi, to on mu nic nie powie, ale niech go nie przeprosi, to bieda mu. My nie każdego okradamy. Jest u nas jeden doktór, to wcale drzwi nie zamyka od swego mieszkania, a niechby mu kto co ruszył, no, to już byśmy wiedzieli, co takiemu zrobić. Bo ten doktór jest dla nas dobry i zna nas, że my ani tacy źli, ani tacy głupi, jak wam się zdaje. A jak kto chce być dla nas dobrym, a nie zna nas, to my go ocwanimy, oszukamy. Ja wiem, że Mańce pana obrazki się podobały i teraz pewnie beczy, i będzie się uczyła, i będzie dobra, ale ja wiem, że te obrazki to głupstwo i kłamstwo. Pan myśli, że jak ta żebraczka upije się i tańczy, i mówi różne słowa, to ona jest wesoła. A jakże, wesoła. Ona wie, że było jej kiedyś lepiej, a teraz jej źle i że musi umrzeć niedługo, to ona naumyślnie śpiewa i tańczy, żeby kto się nie domyślił, że jej jest źle. Bo niehonorowo jest u nas martwić się i już. Bo po co kto ma wiedzieć, że mnie jest źle?… No, ale ja tu gadam, a trzeba iść.

– Zostań Antoś, choć czytać się nauczysz.

– A na co mi czytanie? Jak ja się będę uczył, to ktoś będzie mnie uczył, a ja nie chcę, żeby mnie kto uczył; bo ja chcę być zawsze nauczycielem. My strasznie dumni jesteśmy, proszę pana.

– A po co żebrzecie?

– My nie żebrzemy, proszę pana, my tylko oszukujemy. Jak ja panu mówię prawdę i pan mi da dziesiątkę, to to jest żebranina, ale jak ja panu nakłamię i pan mi co da, to to jest tylko „naciągnięcie”, a nie żebranie. A jak ja od swojego co dostanę, to to jest przysługa. Widzi pan?…

Antek śmiał się, widząc zdziwienie Zaruckiego.

– My dumni jesteśmy…

– I skryci – dodał w zadumie hrabia.

– A tak. Jest u nas śmieciarka. Jak jej się powie „panna Zosia” – to kamieniami rzuca. My ją zawsze tak gniewamy, bo to okropnie śmieszna baba. Każe się nazywać „pani Michałowa”; taka ona pani Michałowa, jak ja pan Michał. I ona dumna ze swego śmieciarstwa. Ja wiem, że wy tego nie rozumiecie, bo wy zawsze się przed kimś kłaniacie, a my nie. A wie pan dlaczego? Bo wy boicie się, żeby nie być biednymi, a my się nędzy nie boimy wcale… No, ja idę…

– Chodź na chwilę, oddamy ci twoje papiery.

– Nie, ja tu zaczekam – opierał się Antek. – Niech mi pan odda moje ubranie, a ja panu oddam pana ubranie.

– Nie. Antoś, weź je sobie.

– Nie chcę.

– Przecież chciałeś w nim wyjść.

– To co innego: jakbym uciekł, toby znaczyło, że ukradłem, a nie dostałem z łaski.

– Proszę cię, weź to ubranie jako zapłatę, żeś mnie tylu rzeczy nowych nauczył.

– A tak, to co innego.

Hrabia wrócił do pałacu, po kwadransie wyszedł z siwym sługą niosącym kuferek.

– Masz tam trochę rzeczy i książki. Daj mi słowo, że nie sprzedasz tych książek.

– Daję słowo.

– A tu masz pieniądze na drogę.

Antek podał mu rękę, hrabia pocałował go w czoło.

– A jak ci tam źle będzie, wracaj do nas.

– A pan niech weźmie Jędrka Marcinowego na moje miejsce.

Antek dał mu adres chłopca.

– Nie pożegnasz się z Mańką?

– E, nie potrzeba.

Otworzyła się żelazna brama. Przeszli przez aleję lipową, przez drogę, przez most, do wsi, zaszli do mieszkania rządcy.

– Hrabia prosi o bryczkę i konie.

W kwadrans później Antek jechał w stronę stacji z papierosem, który wziął od parobka. Puszczał kłęby dymu w sam nos staremu Grzegorzowi i gwizdał jakąś piosnkę wesołą.

Od rana wiedział, że uda mu się dzień dzisiejszy. „Nabrał”, stanowczo nabrał hrabię; dostał piętnaście rubli i ten kuferek. Pewnie mu tam nakładli sporo różnych rzeczy.

Do Warszawy wraca, do miasta – no, naopowiada niestworzonych bajek o swojej podróży.

Ciekawa rzecz, jak go tam przyjmą, co powiedzą, co ojciec zrobił z pieniędzmi, czy rozeszła się wieść o jego niezwykłym wyjeździe.

Antek śpiewał coraz weselej.

– O której odchodzi pociąg?

– Poczekasz do odejścia z pół godziny.

Ot, już wieś mijają, już wzgórza, już drugą, trzecią wieś, już las, już drogę, która prowadzi do stacji. Widać plant kolei.

A oto i stacja.

Grzegorz kazał dać dwie szklanki herbaty.

– A haraku?

– Dobrze.

– Ja zapłacę.

– Nie potrzeba.

– A pan nie pije?

– Nie.

Wypili, zakąsili.

Już Antek ma bilet. Już pociąg nadjechał.

– No, do widzenia. Niech pan podziękuje temu panu. Co on za jeden?

– Hrabia.

– Hrabia? – dziwi się Antek.

Pociąg rusza.

Antek siedzi w pustym prawie przedziale trzeciej klasy. Jakiś chłop leży na ławce i chrapie, dwóch Żydów półgłosem szwargocze, jakaś kobieta śpi z dzieckiem na ręku.

Antek wyszedł na platformę.

I nagle dwie łzy zabłysły mu w oczach, rosły, napływały, aż stoczyły się po policzkach. „Nabrał” i hrabiego, i Grzegorza: skrył, że ciągnie go coś do nich, że pragnąłby ucałować rękę przygodnego opiekuna, że pragnąłby, gdy tak siedział na kolanach, rzucić się na szyję i zapłakać. Skrył, że pragnął całą duszą zostać tam u nich. Skrył to wszystko, ale teraz już może sobie płakać do woli: nikt go nie podpatruje.

Antek drzemał trochę, myślał trochę, znów drzemał, aż zasnął na dobre.

Dwa razy budzono go, pokazywał bilet.

Raz wyszedł i kupił sobie buteleczkę wódki. Omal się nie spóźnił.

Pociągnął dwa łyki i wesoło mu się zrobiło.

Jest wolny, zupełnie wolny.

Nie wie sam jeszcze, co zrobi ze swą swobodą, ale czuje, że jest mu dobrze.

Zasnął.

Obudził się.

– Warszawa!

VI. Stypa

W pobliżu stacji, w jednym z domów, obowiązki stróża pełnił pan Wojciech. Pan Wojciech przed dziewięcioma laty przywędrował był z trojgiem dzieci ze wsi, dziś ma już ich sześcioro. Najstarszy Bartek wałęsał się razem z Antkiem po ulicach, był nawet przez czas pewien jego przyjacielem, potem chłopcy zerwali stosunki, pokłóciwszy się przy podziale jabłek skradzionych z galarów24.

 

Teraz Antek, któremu ciążył kuferek, przypomniał sobie Wojciecha i postanowił u niego złożyć swój bagaż.

– Dzień dobry panu Wojciechowi.

– A dzień dobry. A skąd to Antek?

– Ze wsi.

– Ze wsi? – Stróż oparł miotłę o ziemię, długo patrzał na Antka podejrzliwie i znów przeciągle zapytał: – Ze wsi?

Spojrzał na kuferek, na porządne ubranie Antka i pokiwał głową.

– Ej, chłopcze, szkoda mi ciebie, zupełnie duszę zgubisz.

– Co pan tam wie. Niech idzie do izby.

W małej izdebce, mieszczącej się w drewnianej przybudówce, mieszkał pan Wojciech z rodziną, kąt jeden odnajmował bratankowi – razem dziewięć osób, o ile i starsze dzieci nocowały w domu, co się jednakże dość rzadko trafiało.

– Napijemy się? – zapytał Antek.

– Dlaczego nie?

Chłopak wyjął z kieszeni kupioną w drodze butelkę i rzekłszy: „Daj nam Boże!” wypił do Wojciecha, potem dał jednemu z siedzących pod piecem malców złotówkę i kazał kupić bułek i salcesonu. A trzeba wiedzieć, że wśród mieszkańców Powiśla nie gospodarz, lecz gość częstuje; jest to zupełnie zrozumiałe: gospodarz często nie ma wcale pieniędzy, nie ma nic do zastawienia lub sprzedania, a na kredyt nie zawsze dadzą i kredyt często bywa wyczerpany we wszystkich pobliskich sklepach i sklepikach.

Antek w kilku słowach opowiedział swoje przygody, do których dodał wiele efektownych szczegółów, zostawił swój pakunek, którego zawartości nie znał nawet.

Ciągnęła go do miasta, do ulicy, jakaś wielka siła, której musiał ulec.

– Do widzenia, panie Wojciechu – zawołał i nie odpowiadając na pytanie: „A jakże tam na wsi teraz?” – wybiegł z izdebki na plac, przez skwer, na ulicę, na most i na Zjazd, gwiżdżąc sobie melodię do słów popularnej piosenki:

 
Miałam ja miłego,
Miałam kochanego,
Posłałam go na buchandę25,
Zajuchcili 26 mi go.
Zajuchcili mi go
Na zielonej łące,
Manelki 27 wsadzili
Na nogi i ręce.
 

Antek rozejrzał się po mieście jak wódz, który przybył na plac boju. Wydawało mu się koniecznie, że Warszawa przez dwa dni jego nieobecności musiała się zmienić zupełnie.

Biegł bez celu po ulicach, zakręcał parę razy w stronę Wisły, ale się cofał.

– A może pójść do ojca?… E, mam jeszcze czas.

Nie ułożył sobie plan działania; chciał przede wszystkim spotkać kogoś, poradzić się, pogadać i… pochwalić.

Wojciech mu nie wystarczał.

„Co tam taki chłop zwyczajny wie? Nie warto gęby drzeć na próżno. O, Felek, to zupełnie co innego” – pomyślał nagle.

Felek był bardzo znaną, wydatną, poważaną postacią. Dziad i ojciec jego byli szewcami, on „wisielec” nie miał ochoty do ojcowego fachu. Bili go, bili i ojciec, i matka, ale nic nie wybili z niego. Felek krzyczał, darł się i znów uciekał z domu przy lada sposobności, wlokąc swoją suchą nogę za sobą. Wreszcie dano mu spokój. Suchy Felek stał się przewodnikiem czeredy „dzieci ulicy”; on to wymyślił najweselsze „kawały”, on miał najlepsze gołębie, takie „pocztówki”, że dość je było „podpuścić” w porę, a z pewnością przyprowadziły do gołębnika „obcego”. „Obcego” niosło się na targ i sprzedawało. Felek miewał z gołębi po trzy ruble tygodniowo, Co mu tam ojciec i matka, pocięgiel28 i kopyto29?

Jak się Suchy Felek nauczył czytać i pisać, tego ani on, ani nikt nie wiedział, dość, że jako dwudziestoletni chłopak zarabiał pisaniem prośb i podań do sądów i do urzędów. W dwa lata później Suchy Felek stracił ojca, sprzedał warsztat, przepił pieniądze z kolegami i złamał drugą zdrową nogę, spadłszy z dachu, gdy wykradał gołębie z cudzego gołębnika.

I znów kronika milczy o tym, w jaki sposób Felek stał się właścicielem krypy. Na czółnie miał Felek swój domek „ciasny, ale własny”. Gdy okulał, nic mu było po gołębiach, a że chodzić nie mógł teraz wcale, chyba na kulach, i to z trudnością, więc choć na swoim pływającym mieszkaniu włóczył się po Wiśle, przystawał co kilka dni do innego brzegu, ale miasta nie opuszczał. Zimę spędzał w łasze na Pradze.

Popularność Suchego Felka rosła; gdy tylko przystawał, znoszono mu listy do czytania, prośby do pisania, udawano się po radę w każdej ważnej sprawie. Różnie mówiono o nim; podobno on to w swoim czasie wypowiedział owo znakomite zdanie, że „granda bez klawisznika udać się nie może”. (Zmuszony jestem dodać, że granda – znaczy większa wyprawa złodziejska, a klawisznik – wytrych). Jedno było wiadomo: że Suchy Felek raz tylko odsiadywał kozę i to w odległej młodości.

W tej epoce, kiedy wybierał sią do Suchego Felka nasz Antek, mieszkaniec krypy stał u szczytu sławy.

Antek zbiegł przez Książęcą i po półgodzinnej wycieczce znalazł się na krypie Felka, zamienionej w tej chwili na przybytek wiedzy. Felek był nauczycielem doskonałym, miał on taką jakąś książkę, na której mógł malca nauczyć czytać i pisać w ciągu jednego okresu od „puszczenia” Wisły na wiosnę do jej zamarznięcia późną zimą.

W tej chwili było u niego pięcioro „robactwa”, a między nimi i Jędrek stróża.

– Mówię wam, zatracone obwisie – wykładał, stojąc oparty na swoich dwóch kulach – że bez nauki człowiek jest bydlę. A nauka to nie taka trudna rzecz, jak wam się zdaje, tylko potrzeba do niej mieć głowę, rozum i ochotę. Ja widzicie, do uczoności swojej nic więcej, smarkacze, nie miałem, nic tylko głowę, oczy, dziesięć palców i suchą nogę.

Suchy Felek mówił głosem podniesionym, a w jego czarnych oczach paliły się błyskawice natchnienia.

– Wy osły jesteście i będziecie takie same osły i nieuki jak wasi rodzice. No Kusy czytaj dalej.

Kusy, zupełny sierota, był wychowańcem Felka. Złośliwi twierdzili, że sympatia suchego do kusego potęgowała się tym, iż kusy miał jednę nogę krótszą od drugiej.

– Kulas kocha kulasa, bo oba kulasy – ośmielił się powiedzieć raz Andrzej w obecności Suchego… i źle wyszedł na tym, bo dostał kulą w twarz i trzy zęby postradał. Odtąd każdy gotów był dowodzić Felkowi pod słowem „honorowym”, że to oni dwaj właśnie są prości, a cały świat kulawy.

– Ja chodzę na czterech nogach, a jestem człowiek – dowodził Felek w przystępie dobrego humoru – a wy chodzicie na dwóch, a jesteście bydlęta.

Co jeszcze było najciekawszego w postaci Suchego to to, że nie pił wódki wcale i nienawidził pijaków.

– Dzień dobry panu Feliksowi – rzekł, wchodząc, Antek.

– „Niech będzie pochwalony”, mówi się, szczeniaku, a nie „dzień dobry”. Kiedy ja ciebie nauczę rozumu?

Od dwóch tygodni Felek, po przeczytaniu jakiejś książki o nawróconym grzeszniku, stał się bardzo religijny.

– Żeby pan Feliks wiedział, co ja panu powiem…

– Wiem już, wiem doskonale. Cóż ty, durniu, myślisz, że ja nie wiem?

– A co pan Feliks wie?

– Ano, zabrali was z Mańką na pański chleb.

– A wie pan, kto zabrał nas? A hrabia, widzi pan Feliks.

– A wiadoma rzecz, że hrabia.

– I zawiózł nas na wieś!

– A rozumie się, że na wieś.

– A skąd pan Feliks wie o tym?

– Jak się nauczysz tyle, co ja, to będziesz wiedział, skąd ja wiem.

– No, to niech pan powie, skąd ja się tu znów wziąłem, kiedy pan taki mądry?

Antka gniewała pewność Felka.

– Uciekłeś.

Antek się zdumiał.

– Uciekłeś i dobrze zrobiłeś, żeś uciekł. Tak, to może wyrośniesz jeszcze na uczciwego człowieka, a tam to by cię zmarnowali. O, już cię w garnitur pański wystroili. Oni tylko to umieją. Et… Kusy, przynieś no drzewa do pieca.

„Przynieś drzewa” – nie znaczyło wcale w języku Felka: „kup”, tylko „rób, co chcesz, wyrwij z płota, znajdź, ukradnij, tylko przynieś, ba dam w skórę”.

Kusy wyszedł.

– Jak pan Felek…

– Feliks, ośle.

– Jak pan Feliks chce, to mu mogę podarować to ubranie.

– Ano dawaj, ja ci znajdę lepsze i porządniejsze.

Antkowi ciążyły te nowe buciki i całe, niepodarte ubranie.

Pan Feliks pokulał w stronę kufra, grzebał, szukał, poszedł do „spiżarni” za przepierzeniem i znalazł tam wszystko, czego było potrzeba. Antek się przebrał. Fama niosła, że pan Feliks miał składy rozmaitej odzieży, były tam nawet sztuczne brody i wąsy, peruki i inne przybory służące do charakteryzacji, stosownie do potrzeb.

– A nie wie pan, co u ojca słychać?

– Ma pieniądze, więc pije, wiadoma rzecz. Będzie pił, aż zdechnie bestia pod płotem.

Suchy Felek począł kląć, rozgniewał się i na Antka, omal go nie wyrzucił, wreszcie stłumił gniew w sobie i zaczął naukę dalej.

– Ej, Józiek, nie śpij, gawronie, czytaj. Czytaj, słyszysz, co? – A ty połóż się i śpij – zwrócił się do Antka.

Antek powalił się na tapczan i słyszał dwa głosy: jeden głos mówił mu o „dzieciach ulicy”, drugi był głosem Felka.

Jeden głos mówił:

– Tam są dzieci, które mogłyby być chlubą narodu.

Drugi głos mówił:

– Ja do swojej uczoności nic więcej nie miałem, tylko głowę, oczy, dziesięć palców i suchą nogę.

I Antek nie mógł zasnąć.

– Wy myślicie pewnie – prawił Felek, oparty na swoich dwóch kulach – że ludzie od Adama i Ewy już umieli czytać i pisać. A jakże. Dużo się oni napracowali, nim wymyślili te znaczki, których was uczę. Tak samo i Kopernik nie od razu wymyślił sobie, że Ziemia kręci się koło Słońca, i Kolumb nie od razu odkrył Amerykę. Bo wam się, obwiesie, zdaje, że oprócz Wisły i Warszawy nie ma nic. Bo wy nie wiecie, że Wisła płynie od Gór Karpackich aż do Bałtyckiego Morza, a takich miast jak Warszawa, to są na świecie miliony i miliony. W tych miastach mieszkają nie tylko tacy ludzie, jak my, ale i czarni ludzie, zupełnie jak kominiarze. Żeby się taki człowiek nie wiem jak mył, to zawsze będzie czarny, bo on jest Murzyn. Więc tych Murzynów Angliki zabijali i z tych skór robili buty sobie, bo oni nie mają lasów ani zwierząt. Dopiero jak Napoleon powiedział, że nie wolno z Murzynów robić butów, to musieli przestać.

Jędrek patrzał na Suchego Felka z takim uwielbieniem, że z twarzy jego można było wyczytać łacno, iż zapomniał o biciu, które go w domu czekało za „włóczenie się licho wie gdzie”, zamiast pomagania ojcu w sprzątaniu ulicy.

– No, Jędrek, czytaj, tylko powoli, nie śpiesz się.

Antek nie mógł zasnąć.

Suchy Felek począł się niecierpliwić, bo ogień dogasał na żelaznym piecyku i na krypie zimno być zaczęło. Ale Kusy przybiegł wreszcie czerwony i zdyszany.

– Czegoś tak długo siedział?

– A bo nijak nie mogłem zwędzić.

I wiązka drzewa znalazła się w piecyku.

Antek począł gwizdać przez zęby.

– No, wynoście się, dzieci.

– Proszę ojca – zaczął Kusy – mularz Franek umarł dziś w nocy.

– Wiedziałem, że umrze. Zapił się.

– A jakże. Założyli się ze Szczepanem, kto wypije więcej. Wie ojciec, u blacharzowej wczoraj. Franek wypił sztof30 spirytusu i od razu go powaliło. Nawet do domu nie doszedł.

 

– Sztof nie sztof, a dobrze mu tak, świni. Świeć Panie nad jego duszą. Tam dwoje małych zostało: Olka możesz mi tu przyprowadzić. Chociaż to z takim berbeciem trudno będzie. A co tam. Chyba że go Walenty może weźnie.

Suchy Felek zaczął skrobać kartofle.

– Ale… – ciągnął Kusy – słomiankarza Wacka przysądzili za ten groch na dwa tygodnie.

– A głupi, mówiłem mu, żeby zablatował31 świadka.

Antek wstał z tapczana.

– Nie śpisz?

– A nie.

– Słyszałeś?

– Słyszałem.

– Wiesz teraz, co robi twój ojciec?

– Wiem.

– I ty będziesz taki?

– Jak zechcę, to będę.

– Hardy jesteś.

– Jak mi się podoba.

– To się wynoś.

– A idę.

– Na złamanie karku.

Szczepan to ojciec Antka. Tak, ojciec jego założył się z mularzem Frankiem o to, kto więcej wódki wypije. Franek umarł, bo go spirytus powalił, a ojciec jego żyje. Co może kulasa obchodzić, że jego ojciec założył się z Frankiem? Franek mógł się nie zakładać, kiedy nie umie pić.

Na brzegu Wisły ładują berlinki32. Robota wre. Dziesiątki ludzi uwija się z taczkami po deskach zarzuconych na brzegu. Jest to ostatni tegoroczny transport. Dalej znaczą się dwie góry piasku. Furmanki zmieniają się, ludzie o czarnych twarzach miarowo unoszą łopaty, sypie się na wozy piasek. Niezadługo Wisła pokryje się lodem. Zamiast piasku, lód wozić będą. Potem znów piasek.

Antek siada na belce.

Dzieci uwijają się wśród desek, zbierają skrawki, szczapki mniejsze, do koszyków. Antek zna niektóre z nich. Ot, tam Pietrek, Władek, Monika, Kasia, Józiek, Zosia – reszta nie wie, co za jedne. A moc ich wielka: roją się jak mrówki.

Wśród nawoływań słychać przekleństwa i bluźnierstwa. Ot pracują ludzie, a wśród pracy trzeba coś „mocnego” powiedzieć czasem na rozgrzewkę.

Antek słyszy dwa głosy jakieś, zły jest na ojca, na kulasa, na tego tam hrabiego, na Mańkę, na panią, co te obrazy pokazywała na płótnie.

Franek umarł. Od Franka odnajmuje „kąt” Józiek Bzik. Z Bzikiem dawno się już nie widział. Trzeba pójść. Chyba u Bzika przenocuje albo w „hotelu”.

Trzy „hotele” cieszyły się wówczas sławą i wzięciem. Jeden „Europejski” w kanale, który wychodził do parku praskiego, drugi „W rurach” w alei Agrykola, w prawdziwych rurach kanalizacyjnych; trzeci „Karpacki” w piwnicach, znajdujących się poza Szpitalem Ujazdowskim. Poza tym były sławne piece cegielni, ale te dobre były tylko w zimie, podczas silnych mrozów.

Do ojca nie pójdzie, chciał u Suchego Felka nocować, ale kiedy on wymyśla na jego ojca…

Antek skierował się w stronę mieszkania zmarłego Franka.

Od ulicy ciągnie się biały parkan, za parkanem olbrzymie podwórze, po prawej stronie zabudowania drewniane, po lewej stajnie dorożkarskie, a w głębi na końcu podwórza oficyna dwupiętrowa.

Antek zmierzał w stronę oficyny.

Na podwórzu bawiły się dzieci w konie, w guziki, w cyrk, w klipę33 i w złodziei.

Antek wszedł do sieni, spuścił się do suteryny34 i drzwi pchnął przed siebie.

Na środku ciemnej izby oparte o dwa krzesła leżały drzwi, przykryte białym prześcieradłem, na prześcieradle leżał umarły, obok paliła się świeca. W stancji nie było nikogo.

Franek mularz, ubrany w surdut ceglastego koloru, w pantoflach, z szyją obwiązaną szalem czerwonym, leżał spokojnie, tak spokojnie, jak gdyby nigdy w życiu nie robił awantur, jak gdyby nie zabił uderzeniem w brzuch jednej ze swoich trzech żon, jak gdyby nie zaszlachtował był raz człowieka, jak gdyby nie kradł, nie bił się nigdy na pięści, jak gdyby nie rozrabiał gliny, nie woził cegieł, nie budował domów, jak gdyby nie spadał dwa razy, raz z wysokości drugiego piętra, co to cztery miesiące leżał w szpitalu, jak gdyby nie zapił się wreszcie na śmierć, nie osierocił dwojga dzieci ze swego trzeciego małżeństwa.

Antek patrzał na twarz Franka i przypomniał sobie jedną z postaci, którą widział tam, na płótnie w Zaruczaju. Westchnął.

Długo patrzał Antek wielkimi oczyma na tego trupa i myślał coś, i czuł coś, i sam nie wiedział, co czuł i co myślał.

Splunął, skrzywił usta do uśmiechu i rzekł:

– Cóż, panie Franku, po wódce należy ci się teraz zakąska… z ziemi.

Dziecię ulicy umiało myśleć i czuć po człowieczemu, ale myśli swych i uczuć ludzkich nie umiało, a może wstydziło się przelać w słowa.

W czapce na głowie, z papierosem w ustach, wszedł Bzik.

– Olaboga, Antek, a ty skąd? Drapnąłeś?

– Juści.

– Widzisz tego błazna. Ładny, co? Szkoda go, cwaniak był. Już tak nam nikt na harmonii grać nie będzie, co?

– A chyba.

– Mańka została tam?

– A tak.

– Gadajże, jak to było. Masz dula35.

Usiedli na łóżku i Antek począł prawić:

– Powiadam ci, co ten hycel miał złota. Takie ci beczki stały…

– Wiadoma rzecz.

– Powiadam ci, cała piwnica ci była ze srebrem i papierami.

– A przywiozłeś co?

– Piętnaście blatów.

– Pokaż.

– A patrz.

– O, jak matkę kocham. A nie mogłeś więcej wziąć?

– A jakże: wilki ci takie stały przy piwnicy i wojska tyle aż strach.

Józiek wiedział, że go Antek „nabiera”, ale jemu nie szło o prawdę, chciał posłuchać ciekawej historii, nic więcej. Antek mu ją opowiadał. Bzik wiedział przecież, że prawdy się nie dowie nigdy.

– Słuchaj, gdzie się tu wszyscy porozłazili?

– A boją się i są u sąsiadów różnych. Tylko ja tu nocuję. Chcesz zostać ze mną?

– Dlaczego nie?

I rozmawiali chłopcy o wielu rzeczach ciekawych, i zajadali kiełbasę, i zapijali wódką, i palili papierosy, aż się spać pokładli.

A Franek mularz leżał tak spokojnie, jak gdyby nie miał tylu przyjaciół, z którymi razem pracował i przepijał pieniądze, jak gdyby to nie on, a ktoś inny najlepiej grał na harmonii.

Ot, życie.

Chłopcy spali. Świeca się paliła.

Nazajutrz zaczęto myśleć o pogrzebie. Trzy rodziny trzech zmarłych żon zeszły się na obrady i postanowiły uczcić zmarłego. Znalazła się wreszcie trumna, znalazł się akt zejścia, zajechał karawan, a że dzień był niedzielny i słoneczny, więc za trumną szło wiele ludzi, szedł i Antek z Bzikiem, szedł pięcioletni Olek i ośmioletnia Wikta, a malców po głowinach sierocych głaskano.

Po pogrzebie, jak należy, urządzono stypę i to nie w szynku, ale w mieszkaniu zmarłego, w suterynie jego na Powiślu.

Zapalono dwie świece, postawiono kwartę wódki i wspominano zmarłego.

– Ot, szkoda człowieka.

– Pewnie, że szkoda.

– Masz Olek, masz Wikta, napijcie się po kropelce, sieroty.

Ten i ów łzę otarł rękawem, ta i owa fartuchem nos wytarła, a że rozczulać się na sucho nie wypada, więc świeża się wódka zjawiła.

– Będzie nieboszczykowi, świeć Panie nad jego duszą, przyjemniej, gdy zobaczy, że go przy wódce wspominamy.

– A patrzcie no, tydzień temu… kto by to pomyślał.

Zeszło się jeszcze kilku sąsiadów. Nowy gość stawiał nową kwaterkę. Zaciemniły się okna, zarosiły szyby, gorąco się w izbie zrobiło od papierosów i oddechów ludzi, od wódki i łez, ale i weselej trochę.

– Ot, harmonia ostała, może by zagrać.

– Daj spokój, sąsiedzi będą się gniewali.

– A niech ich. A co komu do tego?

Jeszcze kilka szklaneczek, jeszcze kilka dowcipów i żartów, i rozpoczęła się gra, później i tańce.

Trzy rodziny trzech zmarłych żon nieboszczyka postanowiły uczcić Franka mularza.

Już niejeden przedmiot poszedł do fanciarza, niejedna powędrowała tam chustka, surdut, palto.

Bzik wziął harmonię i zagrał, zrazu smutnie, potem weselej. Koło niego ugrupowały się dzieci. Olek i Wikta siedzieli na kufrze, zagryzali cukierki i przez mgłę dymu błyszczącymi od wódki oczami patrzeli. Olek miał lat cztery, Wikta – ośm36.

Zaczęły się tańce, zrazu nieśmiałe, potem głośniejsze. Gości przybywało. Zaludniła się sień suteryny. Po ścianach spływały krople wody. Świece ciemno się paliły. Harmonia jęczała coraz głośniej, okrzyki pijackie donośniej się rozlegały. Matki z dziećmi przy piersi karmiły je na przemian mlekiem i „grzanką” (wódką grzaną z miodem i cukrem). Płakały niektóre z dzieci.

Olek i Wikta siedzieli na kufrze, górowali nad czernią, która skakała, krzyczała, przeklinała albo chrapała na łóżkach.

– Biedne sierotki – odezwie się która z kobiet i pocałuje dzieci w usta, i buchnie im w twarz spirytusem.

Olek ma lśniące, łzawe, fioletowe oczy; w oczach maluje się zdziwienie i obawa. Wzrok dziecka pyta: „Czy to jest życie?”, pierwszy odruch to budzącej się duszy. Tak: czteroletnie dziecko wzrokiem swym zadaje to pytanie, ustami nie wypowie go może nigdy.

Wikta już nie pyta, nie boi się. Śledzi ona oczami nie całość obrazu, ale pojedyńcze jego szczegóły wpatruje się mocno w to, o co wzrokiem swym już nie pyta, tylko śledzi… nie boi się tego życia.

Bzik oddał harmonię, ręce mu zemdlały.

Wyszedł z Antkiem na podwórze.

Na niebie gwiazdy lśnią. Stajnie czernią się swym długim cielskiem, z dala parkan się bieli. Okno izby piwniczej mdłym światłem się znaczy. Płyną tony harmonii niby wesołym dźwiękiem oberka, a jednak rozpaczliwie ponurym.

– Słuchaj, Bzik – zaczyna Antek po długiej chwili milczenia – oni są, mówię ci, straszne juchy.

– A tyś co myślał?

Rozmowa się przerywa.

– Słuchaj, Bzik, kręci mi się okropnie w głowie…

– A tyś co myślał?

Znów pauza.

– Słuchaj – zaczyna znów Antek z rozpaczliwym wysiłkiem – to chyba wszystko jest okropnie paskudne.

– Et, bzik, mówię ci. Chodź, bo zimno.

– Nie chcę wracać.

– A tobie co się stało?

– Powiedz mi… Albo wszystko jedno.

– A widzisz. Pamiętaj, co ci mówię. Wszystko jest bzik, i nic więcej. Czasem to i ja, widzisz, tak jakoś… ot… Ale mówię sobie: bzik wszystko, i koniec…

W suterynie rozległy się krzyki.

– Biją się! – zawołał Antek.

– Et, bzik.

– Chodź!

– A jakże.

Usiadł Józiek na schodku, spojrzał na niebo, raz jeszcze powtórzył: „wszystko bzik” i zasnął.

Antek chciał wbiec do izby, ale wypchnięto go z sieni.

W stancji szła bójka. Umilkła harmonia. Podłoga krwią się zabarwiła. Dzieci płakały, kobiety krzyczały.

Olek i Wikta siedzieli w rogu pokoju na kufrze i patrzeli. Oczy Olka wyrażały zdziwienie, Wikty – ciekawość.

Antek patrzał przez ramiona stojących bliżej na bójkę i pomyślał:

„Nie, nie bzik”.

Ale co to jest, nie wiedział.

23wypadkiem – dziś: przypadkiem. [przypis edytorski]
24galar – statek wiosłowy używany do przewozu towarów w dół rzeki. [przypis edytorski]
25buchanda (gw.) – kradzież. [przypis edytorski]
26zajuchcić (gw.) – zarżnąć. [przypis edytorski]
27manelki (gw.) – kajdanki. [przypis edytorski]
28pocięgiel – pasek rzemienny do przytrzymywania przez szewca robionego buta nogą. [przypis edytorski]
29kopyto – drewniana forma, na której szewc robi buty. [przypis edytorski]
30sztof (ros.) – miara płynów, butelka o pojemności 1 l. [przypis edytorski]
31zablatować – przekupić. [przypis autorski]
32berlinka – wąska łódka, wiślany statek spławowy. [przypis edytorski]
33klipa – zabawa dziecięca polegająca na odbijaniu kijkiem rzucanego drewienka. [przypis edytorski]
34suteryna, suterena – część budynku znajdująca się pod parterem. [przypis edytorski]
35dul – papieros. [przypis autorski]
36ośm (daw.) – osiem. [przypis edytorski]