Za darmo

Dzieci ulicy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Dzieci ulicy
Dzieci ulicy
Audiobook
Czyta Anna Próchniak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IV. Zwierzenia

Nazywaliśmy kilkakrotnie grobem pałac w Zaruczaju. Wstąpmy więc wraz z Mańką i Antkiem do tego grobu i przyjrzyjmy się mu szczegółowo.

Korytarz, jak się rzekło, był ciemny i długi; po obu stronach korytarza były drzwi, które prowadziły do pokojów. Pokojów tych było po trzy z każdej strony: biblioteka, sala gimnastyczna, stołowy, dwa mniejsze pokoje i gabinet hrabiego. W bibliotece, która mieściła się w ogromnej sali z wielkimi oknami wychodzącymi na ogród, nie było szaf, tylko półki, na półkach ponumerowane książki, a numerów tych było z górą pięć tysięcy. Sala do gimnastyki prócz przyrządów, zawieszonych na suficie sznurów, kółek, trapezu, drygów i porozwieszanych na ścianie szpad, rusznic i masek drucianych – nie zawierała nic. W stołowym środek pokoju zajmował wielki stół dębowy, przy nim krzesła; pod ścianą stał wielki kredens dębowy, na ścianach portrety przodków rodziny Zaruckich. Gabinet hrabiego posiadał biurko wielkie, fotel, ceratą kryty, globusy, mapy, książki, papiery i wielką ogniotrwałą kasę.

A do dwóch małych pokoików wprowadzono osobno Antosia i Mańkę.

Mańka, pozostawszy sama, usiadła na krześle i senna, znużona, oparła głowę na dłoniach i zamyśliła się.

Za to Antoś rozglądał się po swym pokoju uważnie.

„Pi! pi! Jest łóżko, szafka, stół, dwa krzesła, umywalka. Okno wychodzi na ogród, Wcale nieźle. Tylko że tu chyba będzie piekielnie nudno – pomyślał sobie. – Ano, zobaczymy”.

Ta cała awantura zaczynała mu się teraz podobać. Gdyby to towarzysze z Warszawy wiedzieli o jego przygodzie, dopieroż by się zdziwili – dopieroż by on urósł w ich oczach, no, no!

W szafce tkwił klucz; otworzył ją. Pół szafy zajmowały półki, na których poukładana była bielizna.

– Pi! pi! dwanaście czystych koszul – powiedział półgłosem – to ci pycha dopiero. Ciekawym, czy mi to pozwolą zabrać ze sobą.

Drugą połowę szafy zajmowały ubrania: palto, spodnie, bluza.

– Wcale nieźle, wcale nieźle – ciągnął Antoś – tylko warto by coś zjeść przecież.

W tej samej chwili wszedł stary Grzegorz i na tacy przyniósł mu dzbanek mleka, chleb i cukier.

– Pan prosił, żebyś się umył przed śniadaniem – rzekł służący i wyszedł.

– Ano, umyć się to umyć. Zabawna historia sobie. Tylko mogłoby tu być trochę cieplej.

Antek umył ręce i twarz (szyi i uszów nie mył prawie nigdy) i zasiadł do śniadania.

– Dobre mleko, jak prababkę kocham. A chleb jaki, phi!

Położył się w ubraniu na łóżku:

– Fu, twarde łóżko. A ja myślałem, że tu będą ci takie puchy, jak u szynkarza, albo i lepsze. No, trudno.

Wyjął ostatni papieros, który mu pozostał z wczorajszego zakupu, i zapalił.

– Żyć nie umierać. Tylko żeby tak zawsze było. I żeby tu znaleźć kolegów jakich.

Z zagasłym papierosem w ustach Antek usnął.

I Mańka spała.

W jednym z górnych pokojów zebrali się tymczasem: hrabia, hrabianka, lekarz – i radzili.

– Dzieci te pochodzą z najgorszej rodziny pijackiej – mówił hrabia – wpływy miały jak najgorsze. Charaktery ich są zupełnie różne. Dziewczynkę łatwo nam będzie wprowadzić na odpowiednią drogę, ale z chłopcem, zdaje mi się, nie poradzimy sobie tak łatwo. Jest zepsuty, zdaje się, że mu nieźle było w domu, i jest uparty, samodzielny.

– Co robić teraz? – zapytał lekarz.

– Ja sądzę – zaczęła hrabianka – że należy pozostawić je przez pewien czas samym sobie: niech rozmyślają, rozważają. I tak nagła zmiana musiała podziałać na nie silnie.

– I ja tak sądzę – rzekł lekarz – ale jeśli zauważymy, że samotność i bezczynność im ciąży zbytnio.

– Ja twierdzę – rzekł hrabia – że przede wszystkim należy je obserwować nieustannie.

– To było już postanowione.

– I tego trzymać się musimy ściśle. Więc kto z nas idzie na wartę?

– Ja pójdę – rzekł lekarz i wszedł do sąsiedniego pokoju, z którego przez dwa niewielkie otwory widać było cały pokój Mańki i Antosia.

Hrabianka udała się do kaplicy na modlitwę, hrabia zeszedł do swego gabinetu, i na przygotowanych dwóch grubych zeszytach położył dwa napisy: na jednym Antoś, na drugim: Mania.

Potem wziął pierwszy i równym drobnym pismem zaczął kreślić historię spotkania i kupna Antosia, historię, która znana jest czytelnikom z pierwszego i drugiego rozdziału niniejszej powieści.

Zejdźmy do pokoju Mani i przyjrzyjmy się śpiącemu tam dziecku.

Mania spała niespokojnie. Wzdychała ciężko, jakieś urywane wyrazy wybiegały z jej ust, ręką przyciskała czoło, na policzki jej wystąpiły rumieńce. A jednak się nie budziła.

O zmierzchu do pokoju jej weszła kobieta, zapaliła lampę wiszącą wysoko i zbudziła ją.

– Niech się Mania rozbierze i położy.

– Co? – zapytała Mańka, szeroko otwierając oczy. – Gdzie ja jestem?

– Proszę do mnie nie mówić, bo jestem głucha.

– Ale gdzie ja jestem?

– Nie słyszę. Proszę się rozebrać i położyć.

I wyszła.

Dziewczyna usiadła na łóżku i przypominała sobie z trudnością całą historię dnia ubiegłego.

– Ach, tak!

Przypomniała sobie.

Ale co jej ta kobieta mówiła?

– A, prawda, mam się rozebrać.

Rozebrała się ze swych łachmanów, zarzuciła je na poręcz łóżka, położyła się, ale już zasnąć nie mogła.

Zegar wybił godzinę dziewiątą. Lampa, przyćmiona zielonym kloszem, słabo rozpraszała ciemności. Manię przestraszył dźwięk zegara. Nakryła się kołdrą na głowę.

Jest sama! Tam, w Warszawie, miała matkę pijaczkę, a teraz nie ma nikogo.

Było jej gorąco. Wysunęła głowę spod kołdry i wzrok jej padł na krzyż, który zawieszony był nad łóżkiem.

– Co matka sobie myśli? Dostała przecież pieniądze. Pewnie ją ojciec Antka oszukał. Dziewiąta godzina… Pewnie jest w szynku. Co to za głucha kobieta tu była? Gdzie Antoś? Co z nim zrobili? Dlaczego go nie widziała tu w pałacu? Antek palił papierosa. Ten pan tak strasznie patrzał. Ojciec Antka – pijak.

Myśli jej się wikłały, zapadała w ten stan, który poprzedza sen, ale nie zasypiała.

Zdawało jej się, że wiszą nad nią dwie olbrzymie donice piasku i jakaś niewidzialna ręka przesypuje piasek z jednej donicy do drugiej. Za każdym razem część piasku wysypuje się na nią, piasek jest gorący i ciężki, i lada chwila całą ją przysypie.

To znów starała się połknąć kawał drzewa, który miała w ustach.

Zegar wydzwonił dziesiątą. Drgnęła, obudziła się. Pot kroplisty spływał jej z czoła.

– Spała czy nie spała?

Nie, nie spała. Przecież i teraz nie śpi, a jednak widzi to wszystko tak wyraźnie, słyszy tykanie zegara.

I nagle usłyszała jakiś szept cichy i rozróżniła płynące ku niej z góry wyrazy:

– Idź do niej!

To wstrząsnęło nią, Kto to mówi? Do kogo? Do niej, Mańki. A do kogoż ona ma iść?

I dziecię matki-pijaczki, dziecię, przez występną, upadłą matkę katowane, jęknęło boleśnie i bezradnie:

– Mamo!

I przeraziło się dźwięku swego głosu, obcego mu i jakby pchane siłą wyższą, znów zawołało:

– Mamo, mamo, mamo!

Łzy puściły się Mańce z oczu strumieniem.

W tej chwili drzwi się cicho otworzyły i we drzwiach stanęła hrabianka Irena w czarnej obcisłej sukni, i wzrok jej łagodny spotkał się z rozognionym wzrokiem Mańki. Kobieta ta dziwnie podobną była do tego pana, który ją tu przywiózł.

„Może to on zamienił się w kobietę?” – przemknęło przez myśl dziecku w gorączce.

Hrabianka zbliżyła się do łóżka Mańki, uklękła przy nim, jedną rękę wsunęła pod poduszkę, a drugą otoczyła drobną postać Mańki.

Dziewczynce oddech zamarł w piersi.

– Maniu, dlaczego nie śpisz? – szepnęła cicho.

– Bo się boję, strasznie się boję.

– Czego się boisz, Maniu?

Jakiś smutek i wielka życzliwość, i pieczołowitość dźwięczały w głosie kobiety.

– Nie, Maniu, nie należy się bać. Jesteś wśród dobrych ludzi, dziecko moje. Uspokój się, zaśnij.

– Nie mogę.

Złożyła na rozpalonej główce dziecka, cichy pocałunek.

– Biedne, dobre dziecię moje.

Mania wstrząsnęła się.

– Dlaczego mnie pani całuje?

– Bo cię kocham.

– A za co mnie pani kocha?

– Za to, że cierpisz, dziecino.

– A skąd pani wie?

– Czuję to, maleńka moja.

Te trzy pytania Mańka wyrzuciła ze siebie jednym tchem prawie, rzucając je jedno po drugim.

– Co pani za jedna? – zapytała znów Mania.

– Jestem tą, która pragnie zastąpić ci matkę.

– Ja przecież mam matkę.

– Ale twoja matka jest nieszczęśliwa.

Po długiej chwili milczenia Mańka mocnym, stanowczym głosem rzekła:

– Moja matka nie jest nieszczęśliwa, ale jest podła i ja jej nienawidzę. Ja bym… ja bym ją… ją… zamordowała. Ona…

– Nie mów, Maniu, teraz. Staraj się usnąć. Pomówimy o tym jeszcze. Śpij, Maniu.

– Ale pani tu zostanie?

– Zostanę.

– Całą noc?

– Całą.

– Niech się pani położy tu przy mnie.

– Nie, Maniu, mnie tak dobrze.

– Ale pani nie pójdzie, bo ja się boję.

– Zostanę tu przy tobie.

Zamknęła oczy i starała się usnąć, ale myśl, że znów zostanie sama, odganiała sen z jej powiek.

Po długiej chwili ciszy otworzyła znów oczy i spotkała się ze wzrokiem nowej opiekunki. Usta kobiety poruszały się w szepcie.

– Co pani mówi?

– Modlę się.

– O co?

– O twoje szczęście.

– Nie o swoje?

– Nie.

– I ja się modliłam dzisiaj, ale o swoje szczęście. Prosiłam pana Jezusa, żeby ten pan, z którym jadę, dał mi bardzo dużo pieniędzy i żebym mogła matce rzucić w twarz jakieś sto albo tysiąc rubli i bić ją, bić, aż by krew płynęła. O, za pieniądze ona pozwoliłaby się bić.

– Maniu, twojej modlitwy pan Jezus nie wysłuchał.

– Dlaczego?

– Bo to była zła modlitwa.

– To są złe i dobre modlitwy?

– Tak.

– A dlaczego to była zła modlitwa?

– Pomyśl sama.

– Pewnie dlatego, że chciałam bić matkę.

 

– Tak, dziecko.

– O, pani nie zna mojej matki

Mańka oparła głowę na dłoniach, uniosła się na poduszce i mówiła.

– Pani nie wie, że matka zabiła ojca mojego. Nie znałam ojca, bo umarł, kiedym miała trzy lata. Wcale go nie pamiętam. Ale ona mi to sama mówiła. Mówiła mi: „Ty gadzino, ty duszo podła, ja ciebie tak zatłukę jak twego ojca zatłukłam”. A wie pani, za co matka mnie biła? Bo jak ojciec umarł, to matka wyszła za mąż za innego. I ten był taki sam, jak ona. Bili się ciągle i mnie bili. Potem on gdzieś się podział. Ale było jeszcze gorzej, bo potem matka miała znów innego męża, potem znów innego. Ja miałam siedem lat. Musiałam im usługiwać. A ona chciała, żebym ich ojcami nazywała, a ja mówiłam, że nie chcę. To mnie biła i głodziła. Wyganiała mnie, żebym żebrała. Ojciec jak umierał w szpitalu, to ciągle tylko prosił, żeby mnie u niej nie zostawiono. Ale do kogo miałam iść, co? Jakem już była duża, to mnie się bała. Jak przyszła pijana tak, że nie miała sił się ruszyć, tom ja ją biła.

Ale czy ona wiedziała, co się z nią dzieje? I co ja jej tam mogłam zrobić? Drapać bałam się, bo by się domyśliła, że to ja jej zrobiłam, a tak to myślała, że się przewróciła i uderzyła. Ale i tak potem biła mnie. Wie pani, ja chciałam się powiesić. Już przystawiłam stołek, ale był za mały, więc poszłam po Antka, żeby mi pomógł stół przystawić. On się zaraz domyślił, bo niby to nic, pomógł i wyszedł. Ale stał przy drzwiach i patrzał przez dziurkę od klucza. On mi mówił później… Postawiłam stołek na stole, uwiązałam sznurek i już wchodziłam, a on wpadł i zawołał:

„Mańka, co ty robisz?”. Zlękłam się i spadłam na ziemię. Wtedy Antek poszedł do ojca i powiedział mu. Właśnie od tego ojca Antka to ten pan nas kupił. Ojciec Antka przyszedł i powiedział matce: „Słuchaj, powiada, jak jeszcze raz ją ruszysz, to cię na policję oddam”. Matka się z nim kłóciła, ale się zlękła. Bo ona w cyrkule to ze sto razy siedziała. Ach jaka ja wtedy byłam szczęśliwa! Ale podobno za to bicie mnie mogła iść do prawdziwej kozy z kajdanami. Więc potem prosiła, żeby nic nie mówił. Bo i sąsiedzi wdali się w to. Jeden mieszkał w naszym domu stolarz, taki poczciwy, jak pewnie był mój ojciec. To ten stolarz mówił, że on będzie świadczył. Tylko żona jego odciągała i mówiła: „Co będziesz się po sądach włóczył, tyle ta dziewczyna warta, co i matka”. Bo ona była zła na mnie.

Więc potem to ojciec Antka zaczął płacić za mnie mojej matce dwa złote dziennie, a ja jemu oddawałam to, co zarobiłam. Musiałam pół rubla zarobić, bo on chciał mieć na mnie czterdzieści groszy dziennie. On ciągle się z matką kłócił, bo matka wiedziała, że ja więcej zarabiam. Ale on groził matce kryminałem, więc matka tylko na mnie się mściła. Ale potem to i mnie się bała, bo mówiłam także, że ją oddam do sądu. A ojciec Antka to mnie tylko za uszy targał albo dał szturchańca, albo rękę wykręcał. Ale w twarz nie bił, bo nie chciał, żebym miała sińce. Bo jak byłam ładniejsza, to więcej dawali mi za kwiaty.

Czasem mu oddawałam wszystko, a czasem jak zarobiłam więcej, to kupowałam pierniki, czekoladę i karmelki. Ale jak miałam mniej, to Antek mi zawsze dawał, bo on mnie kocha i ja jego także. Chociaż on już teraz nie jest taki, jak dawniej. Mówił mi to sam: „At, śmieją się ze mnie tylko przez ciebie; nawet się pocałować nie dasz, jak jaka hrabina albo co”. Ale ja sobie myślałam zawsze, że to nic nie szkodzi, bo jak on pójdzie ode mnie, to się powieszę i już.

Mańka skończyła. Oczy jej lśniły jak dwie głownie, z twarzy krew zdawała się tryskać; przez dziury podartej koszuliny widać było dziecięcą pierś, falującą mocno. Było to dziecię-kobieta. Dojrzała ona przedwcześnie w tym zgniłym życiu i miała zginąć w zgniliźnie.

Nie, Mańka znalazła obronę przeciw tej nędzy, która ją w życiu czekała; tej nędzy, co się tuła pomiędzy cyrkułem, szpitalem i kryminałem: miała sobie życie odebrać.

Oto pierwsze dziecię ulicy z szeregu, który oczom waszym przedstawię.

Mańka była podniecona swym opowiadaniem do najwyższego stopnia. Patrzała w światło zielone lampy, jakby widziała w nim to wszystko, co opowiedziała i czego nie opowiedziała, bądź przez zapomnienie, bądź ze wstydu.

Gdyby Mańka była patrzała nie na światło lampy, ale na twarz swej słuchaczki, byłaby się przeraziła. Wyczytałaby w tej twarzy na przemian pogardę dla siebie, bezgraniczną miłość, podziw, rozpaczliwą litość, szalony ból, a potem wyraz jakiegoś strasznego znużenia po wielkiej wewnętrznej walce.

W czasie opowiadania Mańki hrabianka nie odezwała się ani jednym słowem, choć dusza jej krzyczała w głos; gdy Mańka ucichła, hrabianka kilka razy otwierała usta, by coś powiedzieć, ale nie mogła, bo czuła w gardle ucisk straszny.

Wreszcie przycisnęła dziecię do piersi, chciała je pocałować, ale w tejże chwili straciła równowagę i runęła bez zmysłów na ziemię.

Mańka krzyknąć nie zdążyła, gdy już wszedł do pokoju jakiś pan nieznajomy, wziął dzbanek wody, prysnął zemdlonej wodę na twarz; i hrabianka otworzyła oczy.

– Odwagi, odwagi! pani – rzekł lekarz.

– Już nic. Może pan odejść.

Nieznajomy wyszedł.

Mańka nic z tego zrozumieć nie była w stanie. Jedno pojmowała: że jeśli jest otoczona duchami, to duchami dobrymi.

– Co pani się stało? – zapytała Mańka.

– Nic, dziecko moje. Znużona jestem.

– Bo pani klęczała tak długo. Niech się pani przy mnie położy. Może pani się mnie brzydzi, może mnie pani już nie kocha?

– Kocham cię, dziecko, kocham jeszcze bardziej.

Usiadła na krześle, oparła głowę o poduszkę Mańki i powiedziała:

– Śpij, Maniu.

I dziecko zasnęło, trzymając jej dłoń w swojej ręce.

Nazajutrz hrabianka usiadła w gabinecie nad zeszytem, który nosił tytuł: Mańka. Streściła w nim swoją rozmowę i trzy razy odkładała pióro, bo ręka jej drżała. Sprawozdanie swe zakończyła uwagą:

„Sądzę, że brat się myli. Nie, z tych dzieci nic się nie da zrobić, bo we krwi noszą zarodki zepsucia i przez pierwsze lata nasiąkły nim tak, że nic ich nie uleczy”.

A pod tą uwagą hrabia zrobił swoją:

„Wierzę, że dla odrodzenia tych dzieci potrzebna tylko wielka dla nich miłość i wielka praca”.

Późno już otworzyła Mańka oczy. Rozejrzała się po swym pokoju, powoli uprzytomniała sobie ostatnie wypadki, przypomniała sobie zwierzenia nocne przed nieznajomą i poczuła nagle gniew silny.

„Po co ja jej wszystko gadałam? – myślała. – Co ją może obchodzić, jaka jest moja matka? Ja nie chcę, żeby ona tu przychodziła, żeby do mnie mówiła, żeby ze mną rozmawiała. Nie trzeba mi żadnej opieki, nic mi nie trzeba. Antoś ma słuszność: trzeba uciec. Trzeba się z nim zobaczyć, przygotować się. Ja chcę wrócić. Teraz jesteśmy wolni, mogę nie pokazywać się matce. Kiedy nas sprzedali, a my dostaniemy papiery wszystkie, co oni nam zrobią?”

Hrabianka weszła do pokoju i z nienaturalnym uśmiechem na bladej twarzy, zapytała, zbliżając się do Mańki.

– Dobrze spałaś?

– Dobrze – odparła dziewczynka, patrząc w ziemię.

– Czy gniewasz się na mnie?

– A co mam się gniewać?

– Ja, wiem, Maniu, że ty masz żal do mnie. Sama prosiłam cię, żebyś mi nie opowiadała historii swego życia, nim nie poznasz mnie dokładnie, nim się nie przekonasz, że ci dobrze życzę. Prawda, że cię prosiłam, co?

– Tak – mruknęła Mania – Ja chcę widzieć się z Antkiem.

– Antoś śpi jeszcze, ale zaraz tu przyjdzie do ciebie. Ubierz się, Maniu. Czy chcesz, żebym stąd wyszła?

– Wszystko mi jedno.

– Nie, Maniu, mów szczerze do mnie. Czy chcesz zostać sama?

– Tak.

– Więc wyjdę. Pamiętaj, Maniu, my możemy pokochać się tylko w tym razie, jeśli będziemy zawsze mówili, co myślimy, co czujemy. Ja cię już kocham, dziecko moje, a pragnę, byś i ty mnie polubiła. Czy teraz wcale mnie nie lubisz jeszcze?

Mania milczała:

– Powiedz mi, Maniu, cichutko, do ucha.

– Nie – szepnęła Mania – ale może później polubię. Ja teraz nikogo nie mogę lubić… prócz Antka – dodała po chwili.

V. Ucieczka

– Panie Antoś, niech pan wstaje, śniadanie przyniosłem.

Antoś otwiera oczy.

Śniadanie mu przynieśli? Mleko? Pii! Golnąłby kieliszek wódki na wzmocnienie kości. Ach, jak pysznie wyspał się; to ci było dopiero prawdziwe spanie. Przynieśli mu śniadanie i ten stary powiedział: „panie Antoś”, a nie „Antek”. Od razu wyszedł na pana. Ach, gdyby to było tak właśnie, jak jest, ale inaczej. Bo że tu będzie nudno, to i gadania nie ma. Jakieś osady rolne albo więzienie, albo licho wie co, dość, że nudno i już.

A Antek czuł w sobie zapas świeżych sił. W taki dzień on mógł zarobić dwa albo i trzy ruble; w takie dnie właśnie przychodziły mu na myśl najlepsze „kawały”, pełno go było na wszystkich ulicach, zaczepiał każdego, nawet z „strucla15” umiał sobie zakpić porządnie. Ale tu?… A potem, po takim dniu krzątaniny – wieczór wolny, jak znalazł. Szło się do Stacha na karty, stawiało się sznapę16, fundowało się i opowiadało się sobie różne kawałki z polityki i z innych rzeczy. A, wesołe życie! Ale tu?… I wszystko przez Mańkę, sam nie dałby się tak zawieźć jak baran; byłby czmychnął choćby z bryczki jeszcze. A bo to raz uciekał? Dwóch stróży macha co sił, jeszcze tam jakiś pędzi, a on to tu, to tam, za róg, w ulicę i ani śladu. Nie darmo bo mówi zawsze Bronek, że z babami dobrze, ale z daleka. I cóż on teraz zrobi?

– Tak czy tak, trzeba raz skończyć – powiada Antek i wstaje. – Ho, ho! nowe ubranie, a jakie galantne17.

Stare gdzieś sprzątnęli. Bardzo się mylą, jeżeli myślą, że go wezmą na to. Gałgany dobre dla bab, ale nie dla niego. Antka i tak znają dobrze. Tam kto funduje, ten pan, kto dobrze wali, ten górą. Ale Wicka sprał należycie. I teraz właśnie, kiedy mógł korzystać ze swego zwycięstwa, zbierać laury swego tryumfu, akurat ten stary dureń wywiózł go licho wie po co.

– Dziś jeszcze umknę – postanowił Antek.

Mleko mu dają, także mi rarytas. Co to on przy piersi, żeby mleko pił? Jeszcze mu każą tu pewnie uczyć się stolarstwa jak Jankowi, ale Janek co innego; on z wyroku był wzięty na osady, bo okradł zegarmistrza, u którego pracował, ale jego, Antka, jeszcze nikt nie złapał na kradzieży.

– Drapnę stąd, jak Bóg na niebie – mruknął chłopiec.

Nie mógł wybrać hrabia Zarucki mniej odpowiedniej chwili na odwiedzenie swego więźnia.

– Dzień dobry – rzekł, wchodząc.

– Dzień dobry. Doskonale, proszę pana, że pan tu przyszedł, bo ja chcę się z panem rozmówić. Tylko niech pan nie patrzy tak na mnie, bo ja się nie zlęknę… Proszę pana, niech mi pan powie, co pan chce ze mną zrobić?

– Dowiesz się niezadługo.

– Ja chcę zaraz wiedzieć, bo ja chcę wrócić do ojca.

– Czy ci tu źle?

– Źle nie źle, a ja chcę, proszę pana, wrócić i już. Tam, w Warszawie, mam robotę…

– I tu pracę znajdziesz.

– Ja tam takiej pracy nie chcę. Ja nic nie mówię: może pan chce dla mnie bardzo dobrze, ale ja, proszę pana, nie mogę tu być i już. Może pan chce nas na własność, może panu własne dzieci umarły. Bo to była jedna dziewucha u nas, to ją jakaś pani wzięła do siebie, i teraz ciągle jeździ z tą panią jak jaka pani. Niech sobie pan zatrzyma Mańkę, a jak panu potrzebny chłopak, to ja panu stu nastręczę, ale ja tu być nie mogę. Jest tam u stróża jeden zdechlak, jak raz na pańskie dziecko, bo to i nad książką ciągle siedzi, mało mu matka uszów za to nie poobrywa, i takie to jakoś całkiem głupie, rychtyg18 jak hrabiątko jakie; Marcin ma ich siedmioro; jak się dowie, że u pana będzie Jędrkowi dobrze, to go panu da na chowanie albo na własność i za darmo nawet. Ale ja panu mówię uczciwie, że to nie dla mnie. Ja lubię mieć chłopców, ja lubię sobie zafundować i innym jeszcze funduję, ja łaski nie potrzebuję, bo mogę sobie zarobić! Wczoraj to się irytowałem, ale teraz mówię, proszę pana, bez gniewów żadnych, bo wiem, że jak pan zrozumie, proszę pana, że to ani dla pana interes, ani dla mnie, pan sam puści. A przecież pan dał słowo honorowe, że jak nie będę chciał tu być, to mnie pan puści. Po co pan ma mieć kram tylko z policją? Bo ja ucieknę i jak mnie zapytają o papiery, to powiem, że pan nie chce mi oddać, i już. Mnie tylko ojciec ma prawo gwałtem trzymać, a pan nie. A ojcu nie wolno mnie sprzedawać. Panu się zdawało, że ja taki głupi, oho! ja tylko udaję głupiego, jak chcę, ale ja jestem cwaniak19, proszę pana, tak!… Z panem mogę mówić po ludzku, bo się domyślam, że pan albo jest dobry jaki człowiek, albo panu klepki brak w głowie.

 

Zarucki, który oparł głowę na dłoniach, spojrzał przy ostatnich słowach na Antka.

– Przepraszam pana, ja wcale tak nie myślałem, tylko… No, bo ja wiem, może pan jest bardzo bogaty, to pan może tyle płacić za jakichś tam… Więc jak będzie z nami?

– Zostań tu, Antosiu, choć przez zimę.

– Chybabym zwariował. Teraz najlepsze zarobki. I cyrk jest, i wszystko. Ja chcę koniecznie dziś wrócić do domu.

– To niemożliwe.

– Dlaczego niemożliwe? Ano, jak pan chce.

Antek czuł, że gniew w nim wzbiera, ale tłumił to uczucie głęboko. Doznawał rozczarowania i niechęci, że nie udało mu się ocyganić tego pana.

Cwana sztuka – pomyślał – ale nie poradzi nic ze mną”.

– Musisz zostać chociaż kilka dni.

– Nie chcę.

– Dlaczego, Antosiu?

– Bo nie chcę i już.

– A gdybym cię bardzo prosił.

– Nie zostanę i basta. Mówię, że nie, to nie.

– Będzie ci dobrze u mnie.

– To niech sobie będzie. Pan powiedział, że będę mógł sobie pójść, gdyby mi się nie podobało; taki, co łamie słowo honoru, e! to na nic.

– Ja ciebie proszę tylko.

– A ja nie chcę.

– Więc zostań tydzień choćby. Pomyśl, przecież Mania sama tu będzie; wy się lubicie.

– A co ona mnie obchodzi? Takich jak ona, to sobie sto znajdę. Co Mańka? Głupia i już. Jak sobie chce, to niech zostaje; ja jej nie bronię. I tak przez nią to wszystko.

– Czy chcesz się z nią zobaczyć?

– Wszystko mi jedno.

Zarucki skierował się ku drzwiom, Antek wysadził za nim język i zagrał mu na nosie.

Widziała to z pokoju na górze hrabianka Irena i głęboko westchnęła.

Antek siadł na łóżko i patrzał przez okno.

Może by i został jeszcze, ale kiedy ten go tak prosi, właśnie na złość nie zostanie. I kto go wie? Mogą tak człowieka oplątać, że potem i naprawdę zostanie. Może on i wariat? Jak mu o tych klepkach powiedział, tak strzelił oczami, że aż ciarki przeszły po skórze.

Do pokoju weszła nieśmiało Mańka.

– Ho! ho! to i ciebie na facetkę20przeszwabili21. I fartuch, i buciki. Dobrze, bądź sobie panią, kiedy chcesz.

Umyślnie drwił z Mańki, żeby nie poznała, że jej ubiór czysty i gładko uczesane włosy zrobiły na nim małe wrażenie.

Uśmiechnięte oczy dziewczynki zamgliły się smutkiem.

– Czego ty chcesz ode mnie?

– Nic nie chcę, tylko ci winszuję, że na panią wyszłaś.

– Przecież i ty masz nowe ubranie.

– Oddam im je. Ja tam nie potrzebuję łaski. Jak sobie zarobię, sam sobie kupię. Musiałem włożyć, bo mi zabrali moje ubranie, i już.

Przyjęcie to zmroziło Mańkę. Stała na środku pokoju i nie miała odwagi się ruszyć.

– Zostajesz tu? – spytał chłopiec.

– A ty?

– A jakże. Dziś się wynoszę.

– Dokąd?

– Zobaczę, dokąd, byle nie tu.

– A źle ci tu?

– Doskonale. Co za dobre, to niezdrowe. Ale ty sobie zostań, będą ci tu „panienka” mówili.

– Czego ty się mnie czepiasz?

– Wiem, wiem. O! znam ja ciebie. Jak ci była bieda, toś się lizała, ale teraz tyś taka sama pani, jak ja pan. Głupia jesteś, mówię ci, i już.

– Dlaczego?

– Bo cię wysłali, żebyś mnie namawiała. Ja wszystko wiem, bo mam „nos” od tego. Tobie się zdaje, że ja nie wiem, a ja wszystko dobrze wiem.

– Wcale mnie nikt nie wysyłał.

– Kłamiesz.

– To ty kłamiesz.

– Słuchaj, Mańka, nie irytuj mnie, bo cię lunę w zęby.

– Spróbuj.

– No i co mi zrobisz? A tak, prawda, teraz masz lepszego opiekuna jak ja. Ten pan to taki opiekun, jak ten gruby z Felką w Alejach, co to wiesz.

– Antek, ty nie zaczynaj ze mną – zawołała ze łzami prawie dziewczynka.

– A nie, nawet nie dotknę ciebie, nie ruszę cię. Zostań tu sobie zdrowa.

Dzieci (jeśli można nazwać je tym imieniem) kłóciły się nieraz i gorzej nawet, ale nigdy w słowach ich nie przebijało tyle niechęci, co dzisiaj. Przepaść, jaka dzieliła ich charaktery, połączona była kładką wspólnej niedoli i silnej inteligencji, pewnym wspólnym odcieniem duchowym; dziś przepaść ta stała się widoczną dla obojga.

Nastąpiła chwila milczenia, które przerwało wejście hrabianki Ireny.

– Chodźcie, dzieci, ze mną, opowiem wam powiastkę.

– Ja tam nieciekawy bajek – rzekł półgłosem Antek, ale poszedł za przewodniczką.

Po przejściu korytarza wszyscy troje znaleźli się w pokoju, gdzie tylko jedna lampa, przysłonięta ciemnym abażurem nikły utrzymywała półcień. O kilka kroków od krzesełek, na których usiadły dzieci, rozpostarte było płótno, na którym jedno tylko wielkie koło było oświetlone.

– Przedstawienie jakieś – mruknął chłopiec – na takie kawały chcą mnie znów wziąć. No, jazda.

Hrabianka ukryła się za płótnem.

Po chwili na miejscu jasnego koła ukazał się pierwszy obraz. Przedstawiał on dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Siedzieli oni pod drzewem i patrzeli na wielkie miasto, które w dali strzelało w niebo tysiącem kominów, wież i gmachów.

Spoza płótna odezwał się głos Ireny:

– Siedzi dwoje dzieci małych pod drzewem, dwoje dzieci opuszczonych, dzieci-sierot. Siedzą one pod drzewem i patrzą w dal, a tam miasto, do którego wejść mają, którego nie znają. Ciekawość, niepokój i radość przepełnia serca dzieci. Jak zwie się to miasto? Imię jego: „Życie”. Co im to miasto-życie w darze przyniesie?

Na jasnym kole płótna ukazał się obraz drugi: przed dziećmi stanęło sześć postaci. Starzec z długą siwą brodą, z łagodnym wejrzeniem, z księgą w dłoni. Dziewica w białej sukni, z wzrokiem w niebo utkwionym, z krzyżem w ręce. Młodzieniec z błyskawicą w oczach, z twarzą wyniosłą i piękną. Chłopię z gałązką zieloną, jasnym wzrokiem, wpatrzonym w dzieci. Kowal z młotem w potężnej ręce wzniesionej. Dzieweczka z liliowym wieńcem na skroniach.

– Jestem Wiarą – zaczęła dziewica – wierzę w Boga dobrego miłosiernego, Opiekuna sierot i opuszczonych, Pocieszyciela nieszczęśliwych; wierzę w Odkupiciela grzesznych, Sędzię występnych, Mściciela podłych. Wierzę w Prawdę i Dobro.

– Jestem Miłość – rzekł młodzieniec – kocham ludzi: kocham tych, którzy godni miłości, współczuję z tymi, których kochać nie mogę. Miłością jestem, dzieci.

– A ja – Nadzieją jestem – mówi chłopię. – Mam przekonanie, że ludzie coraz lepsi będą, coraz szczęśliwsi; mam przekonanie, że wiara i miłość muszą zapanować w sercach ludzi, że „do światła wiedzie nasza ścieżka”22.

– Cnotą mnie nazwano – mówi dziewczę z wiankiem liliowym na skroniach – Wiara, Miłość i Nadzieja to siostry moje młodsze. Kto ze mną, ten z nimi.

– Nauka – miano moje – szepce starzec – jam brat przyrodni tych czworga, jam ojciec ich i syn, jam bez nich zerem, i zerem oni beze mnie. Jam wiedza, jam światło, a oni są ciepłem moim. Czym byłoby słońce, gdyby tylko blaski dawało, a nie nieciło ciepła; czym byłoby słońce, gdyby ciepło dawało, a światła nie nieciło? Myśmy słońce duszy ludzkiej.

– Nazywam się Praca – mówi kowal – jam niewolnik, przyjaciel, towarzysz i wychowawca moich poprzedników. Pracą jestem, zawsze z nimi, przy nich.

Znikł obraz i jego miejsce zajął trzeci portret; przedstawiał on też sześć postaci. Na pierwszym planie stara żebraczka w łachmanach, z fioletową twarzą, szyderczo przymrużonymi oczyma; jedną ręką uniosła wyżej kolan szmatę i brudną nogę ustawiła jak w tańcu. Obok niej mężczyzna blady, zniszczony, z opiłą twarzą i nienawistnym spojrzeniem. Dalej dziewczyna w brudnym odzieniu, z wzrokiem bezmyślnym i uśmiechem nieokreślonym na ustach. Wyrostek pijany z czapką z oderwanym daszkiem na bakier, z rękami w kieszeniach podartych spodni. Dziewczynka w łachmanach. Mężczyzna w kajdanach, w szarym aresztanckim ubraniu. Chłopiec z papierosem w ustach.

– Jestem niewiara – zaczyna żebraczka – w nic nie wierzę, wszystko jest wymysłem, ot, drwię z was i siebie, z łachmanów moich i nędzy, ot, tańczę sobie.

– Jestem nienawiścią – mówi mężczyzna pijany – nienawidzę wszystkich i wszystko. Nie zbliżać się do mnie, gdym pijany, bo plunę, a w ślinie mojej trucizna.

– Bezmyślność jestem – mówi, jąkając się dziewczyna, otwiera usta do słów dalszych i milknie w głupim uśmiechu.

– Nieopatrznością fi, fiu! się zowię – mówi wyrostek – fi! fiu! kpię sobie z waszych sądów. Dajcie wódeczki, o nic więcej fi! fiu! nie proszę. Źle pić, niezdrowo, niemoralnie. Fi! fiu! śmiejcie się z tego.

– Nieuctwo jestem – mówi dziewczynka – nic nie wiem, nic nie umiem, niczegom nie uczona. Dajcie mi państwo na chleb, bom głodna. Nic nie wiem, nic nie umiem, znam tylko głód i chłód.

– Występkiem zwą mnie – mówi mężczyzna w kajdanach. – Noszę kajdany, bo jestem kajdaniarz, bo kradłem, bom zabijał. Ciach, mach! i już po człowieku.

– A ja, mili moi, jam brat ich, ojciec, syn i przyjaciel – kończy chłopiec – jam wódz ich i niewolnik. Lenistwem jestem, do usług.

Jeszcze chwilę znaczył się na ekranie obraz. Mańka i Antek znali te postacie.

I znów tylko dwoje dzieci na obrazie, dwoje dzieci-sierot pod drzewem. I znów wielkie miasto w dali. I znów hrabianka Irena mówi:

– Siedzi dwoje dzieci małych pod drzewem, dwoje dzieci opuszczonych, dzieci-sierot. Siedzą one pod drzewem i patrzą w dal, a tam miasto, do którego wejść mają, którego nie znają. Ciekawość, niepokój i radość serca ich przepełniają. Jak zwie się to miasto? Imię jego: „Życie”. Co im to miasto-życie w darze przyniesie?

15strucel (gw.) – stróż, dozorca. [przypis edytorski]
16sznapa (gw., z niem. Schnaps) – wódka. [przypis edytorski]
17galantny (gw. warsz.) – ładny. [przypis edytorski]
18rychtyg (gw., z niem. richtig) – zupełnie jak. [przypis edytorski]
19cwaniak (gw. warsz.) – spryciarz. [przypis edytorski]
20facetka (gw. warsz.) – lekceważąco o kobiecie eleganckiej, która jednak nie jest damą. [przypis edytorski]
21szwabić – okpiwać, oszukiwać. [przypis edytorski]
22do światła wiedzie nasza ścieżka – nawiązanie do utworu A. Asnyka Przodownikom: „Wy możecie zstępować bez trwogi,/ Gdzie noc, groza i zwątpienie mieszka,/ I piekielne nie zwiodą was bogi,/ Bo do światła wiedzie wasza ścieżka”. [przypis edytorski]