Za darmo

Muza z zaścianka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Czy to pani?

To widmo władzy małżeńskiej, wobec której czuła się tak mała, a zwłaszcza te słowa ścięły lodem serce biednej istoty przydybanej w kostiumie majtka. Aby tym lepiej oszukać Stefana, Dina wybrała strój, pod którym nie mógłby się jej domyślić. Skorzystała z tego, że była jeszcze w masce, aby umknąć bez odpowiedzi, poszła się przebrać i udała się na piętro do matki, gdzie czekał na nią pan de La Baudraye. Mimo swej wyniosłej miny zaczerwieniła się w obliczu małego staruszka.

– Czego pan sobie życzy ode mnie? – rzekła. – Czyż nie rozstaliśmy się na zawsze?…

– Faktycznie tak – odparł pan de La Baudraye – ale prawnie nie.

Pani Piédefer dawała córce znaki, które Dina wreszcie spostrzegła i zrozumiała.

– Jedynie własny interes może tu pana sprowadzać – rzekła z goryczą.

– Nasze interesy – odparł chłodno człeczyna – mamy bowiem dzieci… Wuj pani, Silas Piédefer, umarł w Nowym Yorku, gdzie, zrobiwszy i straciwszy kilka razy majątek w rozmaitych krajach, zostawił, ostatecznie, jakieś siedem do ośmiuset tysięcy franków, mówią nawet milion dwakroć; ale chodzi o to, aby spieniężyć towary… Jestem głową rodziny, wykonywam pani prawa.

– Och! – wykrzyknęła Dina. – We wszystkim, co się tyczy interesów, mam zaufanie jedynie do pana de Clagny; on zna ustawy, niech się pan z nim porozumie; co on postanowi, będzie dobrze.

– Nie potrzebuję pana de Clagny – rzekł pan de La Baudraye – aby pani odebrać moje dzieci…

– Pańskie dzieci! – wykrzyknęła Dina. – Pańskie dzieci, na które nie dałeś ani szeląga! Pańskie dzieci!…

Słowom tym towarzyszył jedynie głośny atak śmiechu; ale postawa pana de La Baudraye zmroziła ten wybuch.

– Matka pokazała mi je właśnie, są śliczne, nie chcę rozstawać się z nimi i zabieram je do Anzy – rzekł pan de La Baudraye – choćby dlatego, aby im oszczędzić oglądania matki przebranej tak, jak się przebierają…

– Dosyć! – rzekła stanowczo pani de La Baudraye. – Czego pan sobie życzył ode mnie, przybywając tutaj?

– Pełnomocnictwa dla podjęcia spadku po wuju…

Dina wzięła pióro, napisała słówko do pana de Clagny i powiedziała mężowi, aby wrócił wieczór. O piątej generalny prokurator – pan de Clagny doczekał się awansu – oświetlił pani de La Baudraye położenie; ale podjął się ułożyć wszystko, załatwiając rzecz ugodowo z małym staruszkiem, którego sprowadziła jedynie chciwość. Pan de La Baudraye, któremu pełnomocnictwo żony było potrzebne, aby mógł swobodnie działać, kupił je na następujących warunkach: najpierw zobowiązał się wypłacać żonie pensję dziesięciu tysięcy franków tak długo (było powiedziane w akcie), jak długo spodoba się jej żyć w Paryżu; ale w miarę jak dzieci dojdą sześciu lat, mają przejść w ręce pana de La Baudraye. Wreszcie urzędnik uzyskał wypłatę z góry jednego roku pensji. Mały de La Baudraye, który bardzo dwornie przyszedł pożegnać się z żoną i dziećmi, ukazał się ubrany w jasny gumowy paltocik. Trzymał się tak dobrze na nogach i tak był podobny do siebie z roku 1836, że Dina zwątpiła, aby kiedykolwiek doczekała się pogrzebu tego straszliwego karła. Z ogródka, gdzie palił cygaro, dziennikarz ujrzał pana de La Baudraye, gdy ten owad mijał dziedziniec; ale to wystarczyło Stefanowi: wydało mu się oczywistym, iż mały człeczyna chce zniweczyć wszystkie nadzieje, jakie śmierć jego mogła budzić w baronowej. Ta przelotna scena wiele zmieniła w duszy dziennikarza. Paląc drugie cygaro, Stefan zaczął się zastanawiać nad swą pozycją. Wspólne życie, jakie prowadził z baronową de La Baudraye, kosztowało go dotychczas tyleż pieniędzy, co ją. Aby się posłużyć handlowym wyrażeniem, bilans ich wyrównywał się. Zważywszy swoje skromne zasoby, trudność, z jaką zarabiał, Lousteau uważał się moralnie za wierzyciela. Niewątpliwie godzina była sposobna, aby rzucić tę kobietę. Znużony odgrywaniem od trzech lat komedii, która nigdy nie staje się nawykiem, maskował ustawicznie znudzenie. Ten człowiek, przyzwyczajony nic nie udawać, nakładał sobie w domu uśmiech podobny temu, jaki ma dłużnik wobec wierzyciela. Przymus ten stawał się z każdym dniem uciążliwszy. Aż dotąd olbrzymie nadzieje, jakie budziła w nim przyszłość, dodawały mu sił; ale kiedy ujrzał małego de La Baudraye puszczającego się do Stanów Zjednoczonych równie lekko, co gdyby chodziło o przejażdżkę statkiem do Rouen, zwątpił o przyszłości. Przeszedł z ogrodu do wytwornego saloniku, gdzie Dina pożegnała się właśnie z mężem.

– Stefanie – rzekła pani de La Baudraye – czy wiesz, co mój pan i władca mi oznajmił? Iż w razie, gdybym chciała mieszkać w Anzy przez czas jego nieobecności, wydał rozkazy w tej mierze; ma nadzieję, że roztropne rady matki skłonią mnie do powrotu z dziećmi.

– Doskonała rada – odparł sucho Lousteau, który dosyć znał Dinę, aby wiedzieć, jakiej namiętnej odpowiedzi pragnęła i żebrała zresztą wzrokiem.

Ton, akcent, obojętne spojrzenie, wszystko to ugodziło tak twardo kobietę, która żyła tylko swą miłością, iż bez słowa odpowiedzi dwie grube łzy potoczyły się jej po twarzy. Lousteau spostrzegł się dopiero w chwili, gdy wzięła chustkę, aby otrzeć te dwie perły boleści.

– Co tobie, Dynuś? – zapytał tknięty w serce tą wrażliwością mimozy.

– W chwili, gdy ja byłam szczęśliwa, iż zdobyłam na zawsze naszą swobodę – rzekła – za cenę mego majątku, sprzedając to, co matka ma najdroższego, własne dzieci!… odbiera mi je bowiem od szóstego roku i aby je widzieć, trzeba by wracać do Sancerre! Męka! Och! Boże! Com ja uczyniła!

Lousteau przysiadł u kolan Diny i ucałował jej ręce, obsypując ją najtkliwszymi pieszczotami.

– Nie rozumiesz mnie – rzekł. – Zdaję sobie sprawę z siebie, niewart jestem wszystkich tych poświęceń, drogi aniele. Ja jestem, mówiąc po literacku, człowiekiem bardzo drugorzędnym. W dniu, w którym nie będę mógł już brylować w odcinku dziennika, przedsiębiorcy cygaństw publicznych zostawią mnie niby stary pantofel, który porzuca się na rogu ulicy. Pomyśl, my biedne linoskoczki, my nie mamy emerytury! Za wielu utalentowanym ludziom trzeba by wypłacać pensje, gdyby państwo puściło się na tę filantropię! Mam czterdzieści dwa lata, zrobiłem się leniwy jak suseł. Czuję to: miłość moja – ucałował bardzo tkliwie jej rękę – może ci być tylko nieszczęściem. Żyłem, wiesz o tym, mając dwadzieścia dwa lata, z Floryną, ale to, co jest zrozumiałe za młodu, co wówczas wydaje się ładne, urocze, staje się wstydliwe w czterdziestym roku. Do dziś dzieliliśmy ciężar egzystencji; od półtora roku nie jest ona najpiękniejsza. Przez poświęcenie dla mnie chodzisz wciąż czarno, co mi nie przynosi zaszczytu… – Dina uczyniła w tym miejscu wspaniały gest, wymowniejszy niż wszystkie słowa… – Tak – ciągnął Stefan – wiem o tym, poświęcasz wszystko dla mnie, nawet swoją piękność. A ja, z sercem zużytym w walkach, z duszą pełną złych przeczuć co do mej przyszłości, nie wynagradzałem twojej słodkiej miłości równym uczuciem. Byliśmy przez długi czas bardzo szczęśliwi, bez chmurki… Nie chciałbym, aby tak piękny poemat miał się brzydko zakończyć, czy to źle z mojej strony?

Pani de La Baudraye tak kochała Stefana, iż ten rozsądek, godny pana de Clagny, sprawił jej przyjemność i osuszył łzy.

„Kocha mnie tedy bezinteresownie!” – rzekła sobie, spoglądając nań z uśmiechem w oczach.

Po czterech latach współżycia miłość tej kobiety zjednoczyła w końcu wszystkie odcienie odkryte przez naszego ducha analizy i stworzone przez nowożytne społeczeństwo; jeden z najwybitniejszych ludzi tego czasu, którego świeża strata okrywa jeszcze żałobą piśmiennictwo, Beyle (Stendhal), pierwszy scharakteryzował je doskonale. Lousteau wywierał na Dinę to żywe oddziaływanie tłumaczące się magnetyzmem, które zagarnia wszystkie siły ciała i duszy i niszczy u kobiet wszelki pierwiastek oporu. Jedno spojrzenie Stefana, ręka położona na ręce Diny, czyniły ją zupełnie posłuszną. Słodkie słowo, uśmiech tego człowieka rozkwitały w duszy biednej kobiety, wzruszonej lub osmuconej pieszczotą lub chłodem jego oczu. Kiedy ujmowała go pod ramię, idąc zgodnie z jego krokiem na ulicy lub na bulwarach, była tak zupełnie roztopiona w nim, iż traciła świadomość swego ja. Oczarowana dowcipem, urzeczona wzięciem tego człowieka, widziała jedynie lekkie wady w jego przywarach. Lubiła kłęby tytoniowego dymu, jakie wiatr przynosił jej z ogrodu do pokoju, skradała się, aby je wdychać bez najlżejszego skrzywienia, kryła się, aby się nimi napawać. Czuła nienawiść do księgarza lub redaktora, gdy odmawiali Stefanowi pieniędzy, powołując się na ogromne już pobrane sumy. Dochodziła nawet do zrozumienia tego, że ów niepoprawny cygan pisze nowelę, za którą ma dostać gotówkę, zamiast oddać ją dla umorzenia dawnych zaliczek. Taką jest niewątpliwie prawdziwa miłość, obejmuje wszystkie sposoby kochania: miłość sercem, głową, miłość przez zmysły, miłość z kaprysu, miłość z empatii, wedle określeń Beyle'a. Dina kochała tak, iż w pewnych chwilach, gdy jej zmysł krytyczny, tak trafny, tak nieustannie ćwiczony od czasu pobytu w Paryżu, kazał jej czytać jasno w duszy Stefana, uczucie brało górę nad rozsądkiem i podsuwało jej usprawiedliwienia.

– A ja – odparła mu – czym jestem? Kobietą, która postawiła się poza społeczeństwem. Kiedy ja depcę honor kobiety, czemuż byś ty nie miał dla mnie poświęcić nieco honoru mężczyzny? Czy nie żyjemy poza wszelką ramą? Czemu nie miałbyś przyjąć ode mnie tego, co Natan przyjmuje od Floryny? Policzymy się, kiedy się będziemy rozchodzić, a… ty wiesz!… Śmierć tylko nas rozłączy. Twój honor, Stefanie, to moje szczęście, jak moim jest moja stałość i twoje szczęście. Jeśli nie jesteś ze mną szczęśliwy, wszystko skończone. Jeżeli zrobię ci jedną przykrość, skaż mnie. Długi spłacone, mamy dziesięć tysięcy franków renty, a zarobimy przecież we dwoje osiem tysięcy rocznie… Będę pisała sztuki! Mając półtora tysiąca franków na miesiąc, czyż nie będziemy bogaci jak Rotszyldy? Bądź spokojny. Teraz będę miała cudowne tualety, będziesz się mógł mną pysznić, jak wtedy, w dzień premiery Natana…

 

– A matka twoja, która chodzi co dzień na mszę, która chce ci sprowadzić księdza i wyrwać cię z twego życia!

– Każdy ma swoją słabostkę. Ty palisz, ona mnie katechizuje, poczciwa kobieta! Ale za to dba o dzieci, prowadzi je na spacer, jest całkowicie oddana, ubóstwia mnie; chcesz jej zabronić płakać?…

– Co powiedzą o mnie?

– Ależ my nie żyjemy dla świata! – wykrzyknęła, unosząc Stefana i sadzając go przy sobie. – Zresztą pobierzemy się kiedyś, kto wie, mamy za sobą szanse morskiej podróży…

– Nie myślałem o tym – wykrzyknął naiwnie Lousteau, który rzekł sobie w duchu: „Będzie zawsze czas zerwać po powrocie męża”.

Począwszy od tego dnia, Lousteau żył wystawnie; Dina mogła na premierach walczyć z najlepiej ubranymi kobietami w Paryżu. Kołysany domowym szczęściem, Lousteau odgrywał wobec przyjaciół przez próżność rolę człowieka gnębionego, znudzonego, zrujnowanego przez panią de La Baudraye. „Och! Jakżebym był wdzięczny przyjacielowi, który by mnie uwolnił od Diny! Ale nikomu by się to nie powiodło – mówił – kocha mnie tak, iż byłaby się zdolna rzucić oknem, gdybym jej rzekł słowo”. Dziennikarz kazał się żałować, ubezpieczał się od zazdrości Diny, kiedy go wyciągano na jakąś hulankę. Zdradzał ją zresztą bezwstydnie. Kiedy pan de Clagny, szczerze zrozpaczony że widzi Dinę w tak niegodnym położeniu wówczas, gdy mogła być tak bogata, tak wysoko postawiona, tak bliska ziszczenia dawnych ambicji, przyszedł jej powiedzieć: „On panią oszukuje!”. Odparła: „Wiem o tym!”.

Urzędnik osłupiał. Odzyskał mowę, aby uczynić jakąś uwagę.

– Czy kocha mnie pan jeszcze? – spytała pani de La Baudraye, przerywając za pierwszym słowem.

– W piekło poszedłbym dla pani!… – wykrzyknął, zrywając się na nogi.

Oczy biednego człowieka płonęły jak pochodnie, drżał jak liść, uczuł, iż krtań mu zmartwiała, włosy zadrżały u samych korzeni; uwierzył przez chwilę, iż bóstwo jego weźmie go za mściciela i ta mizerna nadzieja uczyniła go niemal szalonym ze szczęścia.

– Czemuż więc pan się dziwi – rzekła, sadzając go z powrotem – oto, jak ja kocham.

Urzędnik zrozumiał wówczas ten argument ad hominem. I łzy stanęły mu w oczach, jemu, który dopiero co skazał człowieka na śmierć! Przesyt Stefana, to okropne zakończenie pożycia na wiarę, objawiał się w tysiącu drobnych rzeczy, będących niby ziarnka piasku rzucane w szyby zaklętego pałacyku, w którym się snuje marzenia miłości. Te ziarnka piasku, które stają się żwirem, Dina spostrzegła dopiero wówczas, gdy doszły rozmiarów kamienia. Pani de La Baudraye osądziła w końcu trafnie Stefana. „To – mówiła do matki – poeta bez żadnej obrony przeciw nieszczęściu, słaby z lenistwa, a nie przez brak serca, zbyt mało odporny na pokusy rozkoszy; słowem to kot, którego nie można nienawidzić. Cóż by się z nim stało beze mnie? Zniweczyłam jego małżeństwo, nie ma już przyszłości. Talent jego przepadłby w nędzy”. „O, moja Dino – wykrzyknęła pani de Piédefer – w jakimż ty piekle żyjesz?… Jakie uczucie da ci siłę wytrwania?…”

– Będę jego matką! – rzekła.

Istnieją okropne położenia, w których człowiek zdobywa się na determinację dopiero wówczas, kiedy przyjaciele spostrzegą naszą hańbę. Łudzimy samych siebie, póki uchodzimy oczu cenzora. Pan de Clagny, niezręczny jak typowy patito, stał się katem Diny! „Aby ocalić mą miłość, będę tym, czym była pani de Pompadour dla ocalenia władzy” – rzekła sobie, skoro pan de Clagny odszedł. To słowo dostatecznie objaśnia, iż miłość zaczynała być Dinie ciężka do dźwigania i że miała być pracą zamiast przyjemnością.

Nowa rola przybrana przez Dinę była straszliwie bolesna, a Lousteau nie czynił jej łatwą. Kiedy chciał wyjść po obiedzie, improwizował cudowne scenki, obsypywał Dinę słowami naprawdę pełnymi czułości, szarpał łańcuch swej ofiary, kiedy zaś dosyć ją udręczył, królewski niewdzięcznik mówił wśród tej kaźni: „Czy zrobiłem ci przykrość?”. Te kłamliwe pieszczoty, te maskarady miały niekiedy ubliżające następstwa dla Diny, która wierzyła w nawroty czułości. Niestety! matka ustępowała z hańbiącą łatwością miejsca Dynuśce! Czuła się zabawką w rękach tego człowieka, aż rzekła sobie w końcu: „Więc dobrze! Chcę być jego zabawką!”, znajdując w tym jakąś piekącą przyjemność, rozkosze potępieńca. Kiedy ta kobieta o umyśle tak męskim zajrzała myślą w otchłań samotności, uczuła, iż odwaga jej słabnie. Wolała przewidywane, nieuniknione męki tego okrutnego współżycia niż wyrzeczenie się słodyczy tym rozkoszniejszych, iż rodziły się wśród wyrzutów, wśród straszliwych walk ze samą sobą, wśród nie zmieniających się w tak! Była to w każdej chwili kropla słonawej wody znaleziona w pustyni, pita z większą rozkoszą, niż podróżnik zakosztował jej kiedy, smakując najlepsze wina przy książęcym stole. Kiedy Dina mówiła sobie o północy: „Czy wróci?”, odżywała dopiero na tak dobrze znany odgłos chodu Stefana, poznawała jego sposób dzwonienia. Często próbowała się posługiwać rozkoszą jak wędzidłem, znajdowała podnietę w tym, aby walczyć z rywalkami, aby im nic nie zostawić w tym nasyconym sercu. Ileż razy odgrywała tragedię Ostatniego dnia skazańca, mówiąc sobie: „Jutro rozstaniemy się!”. I ileż razy słowo, spojrzenie, pieszczota nacechowana szczerością wtrącały ją na nowo w miłość! To było często straszne! Niejeden raz krążyła blisko samobójstwa, kręcąc się dokoła tego paryskiego trawnika, z którego wznosiły się blade kwiaty!… Słowem, nie wyczerpała olbrzymiego skarbu poświęcenia i miłości, jaki kochające kobiety mają w sercu. Powieść o Adolfie była jej Biblią, studiowała ją; ponad wszystko inne bowiem nie chciała być Eleonorą. Unikała łez, strzegła się wszystkich owych goryczy tak przenikliwie opisanych przez krytyka, któremu zawdzięczamy analizę tego przejmującego dzieła i którego komentarz wydawał się Dinie niemal wyższy od książki. Toteż odczytywała często wspaniały artykuł jedynego krytyka20, jakiego posiadała „Revue des deux Mondes”, artykuł pomieszczony na czele nowego wydania Adolfa. „Nie – mówiła sobie, powtarzając nieszczęsne słowa – nie, nie uczynię z moich próśb nakazu, nie będę się chwytała łez niby pomsty, nie będę sądziła uczynków, które uznawałam niegdyś bez kontroli, nie będę ścigała ciekawym okiem jego kroków; jeśli się wymknie, nie zastanie za powrotem despotycznych ust, których pocałunek będzie niby rozkaz bez repliki. Nie, milczenie moje nie będzie skargą, a mowa nie będzie wyrzutem!… Nie będę pospolitą” – mówiła sobie, kładąc na stoliku żółty tomik, który już ściągnął na nią tę aluzję Stefana: „Patrzcie, czytasz Adolfa?”. „Choćbym miała tylko jeden dzień, w którym pozna moją wartość, w którym sobie powie: «Nigdy nie słyszałem krzyku mej ofiary!» To dosyć! Zresztą inne mają tylko chwile, a ja będę miała całe jego życie!”

Uważając, iż postępowanie żony uprawnia go do ukarania jej sądem domowym, pan de La Baudraye miał tę delikatność, iż okradł Dinę dla dokończenia wielkiego przedsięwzięcia uprawienia tysiąca dwustu hektarów karczowisk, na które od 1836 obracał swoje dochody, żyjąc jak nędzarz. Manipulował tak dobrze walorami zostawionymi przez Silasa Piédefer, iż zdołał sprowadzić urzędową likwidację do ośmiuset tysięcy, przywożąc w rzeczywistości milion dwakroć. Nie uwiadomił żony o powrocie; ale gdy ona cierpiała niewysłowione męki, on wznosił folwarki, kopał rowy, sadził drzewa, rzucał się na śmiałe karczowania, które zyskały mu reputację jednego z najwybitniejszych agronomów. Czterysta tysięcy franków zagarnięte żonie wsiąkły w trzy lata w tę operację, dzięki której Anzy miało w danej chwili przynosić siedemdziesiąt dwa tysiące na czysto, po opłaceniu podatku. Co do ośmiuset tysięcy franków, umieścił je w rencie na cztery i pół od sta, stojącej po osiemdziesiąt dzięki przesileniu finansowemu, jakie sprowadziło ministerium tzw. Pierwszego Marca. Zapewniając w ten sposób czterdzieści osiem tysięcy franków swojej żonie, uważał się z nią za skwitowanego. Czyż nie mógł jej wykazać miliona dwakroć z chwilą, gdy renta przekroczy sto? Znaczenie jego w Sancerre przerastała jedynie powaga najbogatszego posiadacza ziemskiego we Francji, którego stawał się rywalem. Liczono go na sto czterdzieści tysięcy franków renty, z tego dziewięćdziesiąt w gruntach tworzących majorat. Obliczywszy, iż ze swoich dochodów opłaca dziesięć tysięcy franków podatku, trzy tysiące kosztów, dziesięć tysięcy franków żonie i tysiąc dwieście teściowej, powiadał na licznym zebraniu w Towarzystwie Literackim: „Utrzymują, że jestem skąpy, że nic nie wydaję, a ja i tak wydaję dwadzieścia sześć tysięcy pięćset franków na rok. A jeszcze będę miał na głowie wychowanie moich dwóch chłopców! Może się to nie podoba Milaudom z Nevers, ale druga linia La Baudraye ma przed sobą drogę równie piękną, jak miała pierwsza. Pojadę prawdopodobnie do Paryża, przedłożyć królowi prośbę o tytuł hrabiego (pan Roy jest hrabią); żonie zrobi przyjemność zostać hrabiną”. Wszystko to było powiedziane z tak doskonale zimną krwią, że nikt nie śmiał żartować sobie z małego człowieczka. Jedynie prezydent Boirouge odpowiedział: „Na pańskim miejscu czułbym się szczęśliwy dopiero wówczas, kiedy bym miał córkę…” „Hm – rzekł baron – niedługo będę w Paryżu…”

Z początkiem roku 1842 pani de La Baudraye, czując, iż ciągle odgrywa rolę kopciuszka, znów uczyniła z siebie ofiarę dla dobrobytu Stefana: wróciła do czarnych sukien; ale tym razem była to żałoba, szczęście jej bowiem zmieniło się w wyrzuty. Zbyt często wstydziła się samej siebie, aby nie czuć niekiedy ciężaru swego łańcucha. Nieraz matka zaszła ją w owych chwilach głębokiej zadumy, w której wizja przyszłości pogrąża nieszczęśliwych w rodzaju odrętwienia. Idąc za radą spowiednika, pani Piédefer czyhała na chwilę znużenia, którą ksiądz przepowiadał; wówczas starała się przemawiać w interesie dzieci. Zadowoliła się żądaniem rozdziału mieszkania, nie wymagając rozdziału serc. W rzeczywistości tego rodzaju naprężone sytuacje nie kończą się jak w książkach śmiercią lub zręcznie ułożoną katastrofą; kończą się o wiele mniej poetycznie, niesmakiem, skażeniem wszystkich kwiatów duszy, trywialnością przyzwyczajenia, ale często także innym uczuciem, odzierającym kobietę z owego zainteresowania, jakim otacza się ją z nawyku. Owóż, kiedy zdrowy rozsądek, kiedy konwenans społeczny, interes rodziny, kiedy wszystkie czynniki tego, co nazywano za Restauracji moralnością publiczną, przez odrazę do słowa religia katolicka, schodzą się z poczuciem ran nazbyt dotkliwych, kiedy znużenie poświęceniem doszło prawie do wyczerpania i kiedy w tym położeniu jakiś cios zbyt gwałtowny, jedna z owych nikczemności, jakie mężczyźni odsłaniają jedynie kobietom, których czują się panami, doprowadzi do szczytu niesmak, rozczarowanie, wówczas nadeszła godzina dla przyjaciela podejmującego kurację. Pani Piédefer niewiele tedy miała trudu, aby zdjąć bielmo z oka córki. Posłała po naczelnego prokuratora. Pan de Clagny dokończył dzieła, upewniając panią de La Baudraye, iż gdyby się wyrzekła życia ze Stefanem, mąż zostawiłby jej dzieci, pozwoliłby mieszkać w Paryżu i oddałby jej do rozporządzenia jej majątek.

– Cóż za egzystencja! – rzekł. – Biorąc się zręcznie do rzeczy, przy pomocy nabożnych i miłosiernych osób, mogłaby pani mieć salon i odzyskać pozycję. Paryż to nie Sancerre!

Dina zdała w ręce pana de Clagny troskę o przeprowadzenie transakcji z karzełkiem. Pan de La Baudraye dobrze sprzedał wino, sprzedał wełnę, wyciął przeznaczoną na to część lasu i przybył, nic nie mówiąc żonie, do Paryża, aby ulokować dwieście tysięcy franków, kupując przy ulicy des Arcades śliczny pałacyk, dzięki likwidacji jakiejś nadwerężonej arystokratycznej fortuny. Będąc członkiem rady generalnej departamentu od roku 1826 i płacąc dziesięć tysięcy franków podatku, podwójnie dopełniał warunków wymaganych przez nowe prawo o parostwie. Na jakiś czas przed powszechnymi wyborami w 1842 zgłosił swoją kandydaturę, w razie gdyby go nie mianowano parem Francji. Żądał również tytułu hrabiego i komandorii Legii Honorowej. W kwestii wyborów wszystko, co mogło wzmocnić nominacje dynastyczne, było w oczach ministrów sprawiedliwe; owóż w razie, gdyby pan de La Baudraye wszedł do rządu, Sancerre stawało się bardziej niż kiedykolwiek zaprzedane nowemu kursowi. Pan de Clagny, którego zdolności i skromność oceniano coraz bardziej, poparł pana de La Baudraye; wskazał, iż wyniesienie tego dzielnego agronoma stałoby się rękojmią użyczoną materialnym interesom. Pan de La Baudraye raz mianowany hrabią, parem Francji i komandorem Legii, miał tę próżność, aby zapragnąć reprezentacji w żonie i domu prowadzonym na wielką stopę: „Chcę – powiadał – używać życia”. Zwrócił się tedy do żony w liście, podyktowanym przez naczelnego prokuratora, z prośbą, aby zamieszkała jego pałac, umeblowała go, rozwinęła w nim ów smak, którego dowody zachwycały go, powiadał, w zamku Anzy. Świeży hrabia zwrócił uwagę żony, że gdy wspólne interesy majątkowe nie pozwalają mu opuszczać Sancerre, wychowanie synów wymaga, aby ona pozostała w Paryżu. Uprzejmy mąż upoważniał tedy pana de Clagny, aby wręczył hrabinie sześćdziesiąt tysięcy franków na wewnętrzne urządzenie pałacu La Baudraye, polecając wmurować nad bramą płytę z napisem: Pałac de La Baudraye. Następnie, zdając sprawę żonie z wyników likwidacji po wuju Piédefer, pan de La Baudraye zdeklarował lokatę (na cztery i pół od sta) ośmiuset tysięcy franków przywiezionych z Nowego Yorku i przyznał Dinie tę rentę na jej wydatki, licząc w to koszt wychowania dzieci. Zmuszony poniekąd przebywać w Paryżu przez część posiedzeń Izby Parów, prosił żonę, aby mu zachowała apartament w pałacu.

 

– Niesłychane! Robi się młody, robi się szlachcicem, robi się hojny, co z niego jeszcze będzie? To dreszcz przechodzi doprawdy – rzekła pani de La Baudraye.

– Spełnia wszystkie pragnienia, jakie pani miała w dwudziestym roku – odparł urzędnik.

Porównanie losu, jaki czekał Dinę, z jej losem obecnym było nieodparte. Jeszcze poprzedniego dnia Anna de Fontaine odwróciła głowę, aby nie widzieć serdecznej przyjaciółki z pensji. Dina rzekła sobie: „Jestem hrabiną, będę miała na powozie błękitny płaszcz parów, w salonie gwiazdy literatury… wówczas ja spojrzę na nią…!” Ta drobna satysfakcja zaważyła całym swym ciężarem w chwili decyzji, jak wzgarda świata zaciążyła niegdyś nad szczęściem Diny.

Pewnego pięknego dnia w maju roku 1842 pani de La Baudraye zapłaciła wszystkie długi domowe i zostawiła tysiąc talarów na pliku pokwitowanych rachunków. Posławszy matkę i dzieci do pałacu de La Baudraye, czekała na dziennikarza zupełnie ubrana jak do wyjścia. Skoro ekskról jej serca wrócił na obiad, rzekła:

– Zupa wykipiała, garnki są próżne. Pani de La Baudraye zaprasza cię na obiad do Rocher de Cancale. Chodź.

Pociągnęła Stefana, zdziwionego niedbałym tonikiem, jaki przybrała ta kobieta, rano jeszcze uległa jego najlżejszym kaprysom: i ona bowiem grała od dwóch miesięcy komedię.

– Pani de La Baudraye wysztafirowała się jak na premierę – rzekł, posługując się skróceniem, jakim określa się w dziennikarskim żargonie pierwsze przedstawienie sztuki.

– Nie zapominaj o szacunku, jaki jesteś winien pani de La Baudraye – rzekła poważnie Dina. – Nie chcę już wiedzieć, co znaczy słowo wysztafirowała

– Dynuśka się buntuje? – rzekł, ujmując ją wpół.

– Nie ma już Dynuśki, zabiłeś ją, mój drogi – odparła, uwalniając się. – Zapraszam cię na premierę hrabiny de La Baudraye.

– Więc to prawda, nasz owad jest parem Francji?

– Nominacja będzie dziś wieczór w „Monitorze”, mówił mi pan de Clagny, który sam przechodzi do trybunału kasacyjnego.

– W istocie – rzekł dziennikarz – entomologia społeczna powinna była mieć przedstawiciela w Izbie…

– Mój przyjacielu, rozchodzimy się na zawsze – rzekła pani de La Baudraye, powściągając drżenie głosu. – Odprawiłam obie służące. Za powrotem znajdziesz gospodarstwo uregulowane i bez długów. Będę miała dla ciebie zawsze, ale potajemnie, serce matki. Rozstańmy się spokojnie, bez hałasu, jak ludzie dobrze wychowani. Czy masz mi jaki zarzut do uczynienia przez tych sześć lat?

– Żadnego, chyba ten, żeś mi złamała życie i zniweczyła przyszłość. Czytałaś nieraz książkę Benjamina Constant i studiowałaś nawet ostatni artykuł, jaki o niej napisano; ale czytałaś jedynie oczami kobiety. Mimo że posiadasz wspaniałą inteligencję, która zapewniłaby los poecie, nie odważyłaś się wznieść do męskiego punktu widzenia. Ta książka, moja droga, ma dwie płcie. Pamiętasz?… Ustaliliśmy swego czasu, że istnieją książki męskie i żeńskie, książki-brunetki i blondynki… W Adolfie kobiety widzą jedynie Eleonorę, młodzi ludzie widzą Adolfa, mężczyźni dojrzali Adolfa i Eleonorę, myśliciele widzą życie społeczne! Uwolniłaś się od trudu wchodzenia w duszę Adolfa, jak ów krytyk zresztą, który widział tylko Eleonorę. Co zabija tego chłopca, moja droga, to to, że zmarnował dla kobiety swą przyszłość; że nie będzie niczym, mogąc wprzódy być wszystkim, ani ambasadorem, ani ministrem, ani szambelanem, ani poetą, ani człowiekiem bogatym. Oddał sześć lat energii, porę, w której mężczyzna może poddać się próbom jakiegokolwiek terminu, dla spódnicy, którą uprzedził tylko na drodze niewdzięczności, kobieta bowiem, która mogła rzucić pierwszego kochanka, musiała prędzej czy później puścić kantem drugiego. Wreszcie Adolf to niemiecki blondas, który nie czuje siły do oszukania Eleonory. Istnieją Adolfowie, którzy oszczędzają swojej Eleonorze upokarzających sprzeczek, skarg; powiadają sobie: „Nie będę mówił o tym, com utracił! Egoizmowi, któremu się poddałem, nie będę wciąż pokazywał uciętej pięści”, jak czyni Ramorny w Ładnej dziewczynie z Perth; ale tych, moja droga, tych się rzuca… Adolf jest chłopcem z dobrego domu, młodym arystokratą, który chce wrócić na drogę zaszczytów i odzyskać swoje wiano społeczne, swą naruszoną reputację. Ty grasz w tej chwili obie osobistości naraz. Odczuwasz ból, jaki sprawia stracona pozycja, i czujesz się w prawie opuścić biednego kochanka, który na swoje nieszczęście uważał cię za kobietę wyższą, zdolną zrozumieć, że o ile u mężczyzny serce winno być stałe, zmysły mogą sobie pozwalać na kaprysy.

– Czy sądzisz, że nie będę pracowała nad tym, aby ci zwrócić przyszłość, której cię pozbawiłam? Bądź spokojny – odparła pani de La Baudraye spiorunowana tą tyradą – twoja Eleonora nie umiera, a jeśli Bóg użyczy jej życia, jeśli zmienisz postępowanie, jeśli się wyrzekniesz loretek i aktorek, znajdziemy dla ciebie coś lepszego niż Felicję Cardot.

Zmarkotnieli oboje: Lousteau udawał smutek, chciał się okazać suchy i zimny; gdy Dina naprawdę smutna nadsłuchiwała wyrzutów swego serca.

– Czemu byśmy nie mieli – rzekł Lousteau – skończyć tak, jak należało zacząć: ukryć oczom wszystkich naszą miłość i widywać się potajemnie?

– Nigdy! – odparła świeża hrabina lodowatym tonem. – Czy nie czujesz, że my jesteśmy, ostatecznie, ludzie skończeni? Uczucia nasze wydają się nam nieskończone mocą przedsmaku niebios, jaki w nas mieszka; ale tu, na ziemi, mają one granice w sile naszych organizacji. Istnieją miękkie i podatne natury, które mogą otrzymać nieskończoną ilość ran i wytrwać; ale są inne, z twardszego kruszcu, które łamią się w końcu pod uderzeniem. Byłeś…

– Och! dosyć – rzekł – nie mówmy do druku!… Twój felieton jest bezcelowy, skoro możesz się usprawiedliwić jednym słowem: Już nie kocham!

– A! Więc to ja już nie kocham?… – wykrzyknęła oszołomiona.

– Z pewnością. Obliczyłaś, że przynoszę ci więcej zgryzot, więcej kłopotów niż przyjemności i opuszczasz swego wspólnika…

– Ja opuszczam!… – wykrzyknęła, wznosząc obie ręce.

– Czyż nie powiedziałaś przed chwilą: Nigdy?…

– A więc tak! Nigdy – odparła z siłą.

To ostatnie nigdy, podyktowane obawą popadnięcia znów pod władzę Stefana, on wytłumaczył sobie jako koniec swego panowania z chwilą, gdy Dina pozostała nieczuła na jego wzgardliwe sarkazmy. Dziennikarz nie mógł wstrzymać łzy: tracił przywiązanie szczere, nieograniczone. Znalazł w Dinie najsłodszą La Vallière, najmilszą Pompadour, jakiej egoista, który nie jest królem, mógł pragnąć; i jak dziecko, które spostrzega, iż tak długo dręczyło chrząszczyka, aż go zabiło, Lousteau zapłakał. Pani de La Baudraye wypadła z saloniku, zapłaciła obiad i pomknęła na ulicę des Arcades, łając samą siebie i wyrzucając sobie okrucieństwo.

Dina, która uczyniła ze swego pałacyku model komfortu, przeobraziła i własną osobę. Ta podwójna metamorfoza kosztowała trzydzieści tysięcy ponad przewidywania młodego para Francji. Nieszczęsny wypadek, który pozbawił Orleanów dziedzica tronu, spowodował zwołanie Izby Parów w sierpniu 1842; wcześniej tedy, niż mniemał, mały La Baudraye miał sposobność przedstawić swoje tytuły szlachetnej Izbie i ujrzał wówczas dzieło żony; był tak zachwycony, iż wyłożył trzydzieści tysięcy franków bez słowa, jak niegdyś dał osiem tysięcy, aby urządzić La Baudraye. Wracając z Luksemburga, gdzie wedle zwyczaju przedstawili go dwaj parowie, baron de Nucingen i margrabia de Montriveau21, świeży hrabia spotkał starego księcia de Chaulieu, jednego ze swych dawnych dłużników, pieszo, z parasolem w ręku, gdy on sam rozpierał się w zgrabnym powoziku, na którego drzwiczkach błyszczał jego herb i widniało godło: Deo sic patet fides et hominibus. Porównanie to wlało w serce jego porcję owego balsamu, jakim upaja się mieszczaństwo od roku 1840. Pani de La Baudraye przeraziła się, widząc męża w lepszym zdrowiu niż w dzień ślubu. Upojony najwyższą radością wyskrobek puszył się w sześćdziesiątym czwartym roku życiem, którego mu zaprzeczano, rodziną, której piękny Milaud de Nevers mu bronił, żoną, która tego dnia przyjmowała u siebie na obiedzie oboje państwa de Clagny, proboszcza parafii i dwóch ojców chrzestnych świeżego para. Popieścił dzieci z uroczą próżnością ojcowską. Wykwint zastawy zyskał jego pełne uznanie.

20jedynego krytyka, jakiego posiadała „Revue des deux Mondes” – Sainte-Beuve. [przypis tłumacza]
21margrabia de Montriveau – [por.] Księżna de Langeais. [przypis tłumacza]