Za darmo

Jaszczur

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ha, ha!… – wykrzyknął Rafael, przypominając sobie nagle swój talizman i wyjmując go z kieszeni.

Czy to że zmęczony wzruszeniami tego długiego dnia nie był już zdolny powodować swą inteligencją w strugach wina i ponczu, czy że przywiedziony do rozpaczy obrazem swego życia upił się bezwiednie potokiem własnych słów, Rafael ożywił się, doszedł do stopnia podniecenia graniczącego z szaleństwem.

– Do diabła ze śmiercią! – wykrzyknął, potrząsając kawałkiem skóry. – Chcę teraz żyć! Jestem bogaty, posiadam wszystkie cnoty. Nic mi się nie oprze. Któż nie byłby dobry, kiedy może wszystko? Ha, ha! O, he! Pragnąłem dwustu tysięcy renty, będę je miał. Pokłońcie mi się, wieprze, które się barłożycie na tych dywanach jak na podściółce z gnoju! Jesteście moi: bajeczna sukcesja! Jestem bogaty, mogę was kupić wszystkich, nawet ot, tego posła, który tam chrapie. Dalej, wykwintna kanalio, błogosławcie mnie! Jestem papieżem.

Wykrzykniki Rafaela, aż dotąd ginące w basso continuo chrapania, doszły nagle do uszu gości. Ten i ów śpiący obudził się z krzykiem: ujrzeli mówcę słaniającego się na nogach i przyjęli jego hałaśliwe pijaństwo koncertem klątw.

– Milczeć! – krzyknął Rafael. – Psy, do budy! Emilu, mam skarby, dam ci hawańskich cygar, ile dusza zapragnie.

– Słyszę – odparł poeta – Fedora lub śmierć. Jedź śmiało. Ta przylepeczka Fedora zwiodła cię. Wszystkie kobiety są córkami Ewy. Twoja historia wcale nie jest dramatyczna.

– A, ty spałeś, filucie?

– Nie… Fedora lub śmierć! Słyszę, słyszę.

– Obudź się – krzyknął Rafael, uderzając Emila jaszczurem, jak gdyby chciał zeń dobyć prąd elektryczny.

– Kroćset bomb! – rzekł Emil, wstając i chwytając Rafaela w pół. – Mój drogi, pamiętaj, że jesteś w towarzystwie nieprzyzwoitych kobiet.

– Jestem milionerem!

– Milionerem może, ale pijanym na pewno.

– Pijanym władzą. Mogę cię zabić!… Milczeć, ja jestem Nero! Jestem Nabuchodonozor!

– Ależ, Rafaelu, jesteśmy tu w bardzo mieszanym towarzystwie, zachowuj się cicho, miej godność.

– Moje życie było zbyt długą ciszą. Dziś chcę zemsty, zemsty nad całym światem. Nie będę się bawił trwonieniem marnych dukatów; chcę naśladować, chcę streścić epokę, strawiając życie ludzkie, inteligencje, dusze. Oto zbytek, który ma coś wielkiego, nieprawdaż? Przepych zarazy! Pójdę o lepsze z febrą żółtą, zieloną, niebieską, z armiami, z szafotami. Mogę mieć Fedorę… Ale nie, nie chcę Fedory, to moja choroba, umieram na Fedorę! Chcę zapomnieć Fedory.

– Jeżeli nie przestaniesz krzyczeć, wyniosę cię do jadalni.

– Widzisz tę skórę? To testament Salomona. Mam go, tego Salomona, króla spod ciemnej gwiazdy, jest mój! Mam Arabię i to skalistą, świat cały jest mój. Ty jesteś mój, jeśli zechcę. Och! jeżeli zechcę, strzeż się. Mogę kupić cały twój kramik z czcionkami, będziesz moim lokajem. Będziesz mi układał kuplety, liniował papier. Lokajem, tak…

Przy tych słowach Emil wyciągnął Rafaela do jadalni.

– Więc dobrze, tak, mój kochany – rzekł – jestem twoim lokajem. Ale ty masz być naczelnym redaktorem pisma, milczże! Bądź przyzwoity, zrób to dla mnie! Kochasz mnie?

– Czy ja cię kocham? Dzięki tej skórze będziesz miał zawsze hawańskie cygara. Wciąż skóra, mój przyjacielu, wszechmogąca skóra! Znakomite cousticum, mogę leczyć odciski. Masz odciski? Usunę ci je.

– Nigdy jeszcze nie plotłeś takich głupstw…

– Głupstw, kochanku? Nie. Ta skóra kurczy się za każdym moim pragnieniem… to coś przekręcone… Braman – siedzi w tym wszystkim jakiś braman! – ten braman to musiał być tęgi figlarz, bo pragnienia, widzisz, powinny by rozszerzać…

– Tak, tak.

– Powiadam ci…

– Tak, to zupełna prawda, jestem twojego zdania. Pragnienie rozszerza…

– Powiadam ci, skóra!

– Tak.

– Ty mi nie wierzysz. Znam cię, mój chłopcze, ty łżesz jak świeżo upieczony król.

– Jakże chcesz, abym wierzył w twoje pijackie brednie?

– Idę z tobą o zakład, mogę ci tego dowieść. Weźmy miarę.

– On nigdy nie uśnie – wykrzyknął Emil, widząc, że Rafael szpera po całej jadalni.

Dzięki owej jasności wzroku, której objawy kłócą niekiedy u pijanych z zamroczeniem pijaństwa, Valentin wynalazł z małpią zręcznością przybór do pisania i serwetkę, powtarzając wciąż:

– Weźmy miarę! Weźmy miarę.

– Dobrze więc, dobrze – odparł Emil – weźmy miarę.

Dwaj przyjaciele rozciągnęli serwetkę i przyłożyli do niej jaszczur. Emil, pewniejszy w rękach od Rafaela, obrysował atramentem kontur talizmanu, podczas gdy przyjaciel mówił:

– Pragnąłem dwustu tysięcy franków renty, nieprawdaż? Otóż kiedy je będę miał, ujrzysz, jak się cały ten mój jaszczur skurczy.

– Tak… A teraz śpij. Chcesz, abym cię ułożył tej kanapie? No, dobrze tak?

– Tak, moje niemowlę prasy. Będziesz mnie bawił, będziesz mi wypędzał muchy z nosa. Przyjaciel nieszczęśliwego ma prawo być przyjacielem potentata. Dam ci też… cy… gar… ha.. wań…

– No, no, traw swoje złoto, milionerze.

– A ty traw swoje artykuły. Dobranoc. Powiedzże dobranoc Nabuchodonozorowi!… Miłość! Pić! Francja… chwała i bogac… bogac…

Niebawem dwaj przyjaciele zjednoczyli swoje chrapanie z muzyką rozlegającą się w salonach. Zbyteczny koncert. Świece gasły kolejno wśród trzaskania kryształowych świeczników. Noc spowiła krepą tę długą orgię, w której opowiadanie Rafaela było niby orgią słów, zdań bez myśli oraz myśli, którym często zbrakło wyrazu.

Nazajutrz około południa piękna Akwilina wstała, ziewając, zmęczona, z policzkami pocętkowanymi odciskiem taboretu, na którym spoczywała jej głowa. Eufrazja, zbudzona ruchem swej towarzyszki, zerwała się nagle z chrapliwym krzykiem; ładna jej twarz, tak biała i świeża poprzedniego wieczora, była żółta i blada jak twarz dziewczyny idącej do szpitala. Stopniowo biesiadnicy zaczęli się ruszać, wydając żałosne pomruki, ręce i nogi mieli zdrętwiałe, wszystkie rodzaje zmęczenia czyhały na ich przebudzenie. Lokaj otworzył żaluzje i okna. Zebranie znalazło się na nogach, przywołane do życia gorącymi promieniami słońca, które zamigotało na głowach śpiących. W blasku dnia kobiety przedstawiały wstrętny widok. Niespokojny sen zniszczył wytworne gmachy fryzur i wymiął ich suknie; włosy zwisały bez wdzięku, fizjognomie zmieniły wyraz, lśniące oczy sćmiły się znużeniem. Cera brunetek, rzucająca tyle blasku przy świetle, wyglądała okropnie; limfatyczne twarze blondynek, tak białe i miękkie, kiedy są wypoczęte, stały się zielone; usta, wprzód rozkoszne i czerwone, teraz suche i blade, nosiły szpetne znamiona pijaństwa. Mężczyźni odrzekali się swoich kochanek z tej nocy, widząc je tak zwiędłe i trupie, niby kwiaty zdeptane na ulicy po przejściu procesji. Mężczyźni byli jeszcze okropniejsi. Zadrżelibyście, ujrzawszy te twarze ludzkie o zapadłych i podkrążonych oczach, które zdawały się nie widzieć, nabrzmiałe winem, otępiałe od niespokojnego snu, więcej dającego zmęczenia niż wypoczynku. Te chorobliwe twarze, w których malowały się w całej nagości pożądania fizyczne bez poezji, jaką stroi je dusza, miały coś okrutnego, coś zimno-bestialskiego. To przebudzenie się rozpusty bez strojów i barwiczki, ten szkielet zepsucia odarty z łachów, zimny, pusty, wyzuty z sofizmatów dowcipu lub uroków zbytku, przeraził owych nieustraszonych atletów, mimo iż tak zaprawionych do zapasów z rozpustą. Artyści i kurtyzany w milczeniu wodzili błędnym okiem po nieładzie mieszkania, gdzie wszystko było spustoszone, zniszczone ogniem namiętności. Szatański śmiech rozległ się nagle, kiedy Taillefer, słysząc głuche rzężenie gości, silił się powitać ich uprzejmą miną; twarz jego, spocona i nabiegła krwią, zamajaczyła nad sceną niby piekielny obraz zbrodni bez wyrzutów11. Obraz był zupełny. Było to błoto na łonie zbytku, okropna mieszanina przepychu i nędzy ludzkiej, przebudzenie rozpusty, kiedy swymi krzepkimi rękami wycisnęła wszystkie owoce życia, zostawiając dokoła siebie jedynie plugawe ogryzki lub kłamstwa, w które już nie wierzy. Rzekłbyś, śmierć uśmiechająca się wśród rodziny zadżumionych: pierzchły zapachy, olśniewające światła i wesołość, i pragnienia; został wstręt ze swą mdlącą wonią i swoją przenikliwą filozofią, słońce jaśniejące jak prawda, powietrze czyste jak cnota, kłócące się z tą atmosferą gorącą, przesyconą wyziewami, wyziewami orgii! Mimo nawyku do rozpusty, niejedna z tych młodych dziewcząt pomyślała o swoim przebudzeniu niegdyś, kiedy niewinne i czyste przez sielskie okienko strojne w powoje i róże oglądały ożywczy krajobraz ożywiony radosnym śpiewem skowronka, oświecony zamglonym blaskiem jutrzenki i strojny kaprysami rosy. To znów wyobrażały sobie śniadanie w kole rodzinnym, stół, dokoła którego dzieci śmiały się niewinnie z ojcem, gdzie wszystko oddychało niewysłowionym czarem, gdzie potrawy były proste jak serca. Artysta myślał o swej zacisznej pracowni, o czystym posągu, o wdzięcznym modelu, który go oczekiwał. Młody człowiek, wspomniawszy proces, od którego zależał los jakiejś rodziny, myślał o ważnej konferencji, która żądała jego obecności. Uczony żałował swego gabinetu, dokąd wołało go szlachetne dzieło. Prawie wszyscy boleli nad samymi sobą. W tej chwili Emil, świeży i różowy jak najładniejszy subiekt modnego magazynu, ukazał się ze śmiechem.

– Jesteście szpetni jak łapacze trybunalscy! – wykrzyknął. – Nie zrobicie już nic dzisiaj, dzień jest stracony; najmądrzej będzie pomyśleć o śniadaniu.

Na te słowa Taillefer wyszedł, aby wydać rozkazy. Kobiety zaczęły leniwo poprawiać tualety przed lustrem. Każdy się otrząsnął. Najzawziętsi bibosze12 zaczęli przemawiać do rozumu stateczniejszym. Kurtyzany jęły sobie dworować z tych, którzy jakoby nie czuli się na siłach, aby ciągnąć dalej tę wściekłą ucztę. W mgnieniu oka te upiory ożywiły się; goście potworzyli grupy, zaczęli rozmawiać, uśmiechać się. Zręczni i zwinni lokaje poustawiali szybko sprzęty tak, aby wszystko znalazło się na swoim miejscu. Podano wspaniałe śniadanie, biesiadnicy runęli do jadalni. Tam, jeżeli wszystko nosiło niezatarte ślady wczorajszej orgii, przynajmniej był tam ślad życia i myśli, jak w ostatnich konwulsjach umierającego. Niby w zapustnym pochodzie maski zmęczone tańcem, opiłe pijaństwem, grzebały saturnalie, siląc się wmówić wyczerpanie rozkoszy, aby nie przyznać się do własnego wyczerpania. W chwili, gdy ta mężna zgraja obsiadła stół kapitalisty, Cardot, który poprzedniego dnia znikł roztropnie po obiedzie, aby dokończyć orgii w łóżku małżeńskim, ukazał swą usłużną fizjognomię okraszoną słodkim uśmieszkiem. Rzekłbyś, iż odgaduje jakiś spadek, że go wyobraźnią smakuje, dzieli, opisuje, inwentaryzuje, spadek pełen spodziewanych aktów, brzemienny w honoraria, równie soczysty jak piękny zraz polędwicy, w który amfitrion zatapiał w tej chwili nóż.

 

– Ha ha! Będziemy jedli śniadanie rejentalnie – wykrzyknął de Cursy.

– Przybywa pan na czas, aby opisać i zaprotokółować wszystkie te kawałki – rzekł bankier, ukazując biesiadę.

– Nie ma tu materiału na testament, ale na konrakciki ślubne, może! – rzekł uczony, który pierwszy raz od roku wspaniale dopełnił aktu małżeństwa.

– Och, och!

– Ha, ha!

– Chwileczkę – odparł Cardot ogłuszony chórem tanich konceptów – przychodzę tu w poważnej sprawie. Przynoszę sześć milionów jednemu z panów. – (Głęboka cisza.) – Proszę pana – rzekł do Rafaela, który w tej chwili wycierał sobie bez ceremonii oczy serwetką, wszak pańska matka była z domu O'Flaharty?

– Tak – odparł Rafael wpół machinalnie – Barbara-Maria.

– Czy ma pan tutaj – ciągnął Cardot – metrykę swoją oraz pani de Valentin?

– Przypuszczam.

– A więc, proszę pana, jest pan jedynym i wyłącznym spadkobiercą majora O'Flaharty, zmarłego w sierpniu roku 1828 w Kalkucie.

– Śliczna kalkutacja! – wykrzyknął dowcipniś.

– Ponieważ major przeznaczył testamentem rozmaite sumy na rzecz instytucji publicznych, rząd francuski upomniał się o spadek u Kompanii Indyjskiej – ciągnął rejent. – W tej chwili sukcesja jest dojrzała do podjęcia. Od dwóch tygodni szukałem daremnie progenitury z panny Barbary Marii O'Flaharty, kiedy wczoraj przy stole…

W tej chwili Rafael nagle wstał, czyniąc gwałtowny gest człowieka, który otrzymał ranę. Rozległ się niby milczący krzyk; pierwszym uczuciem biesiadników była głucha zawiść, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu jak płomienie. Potem szmer, podobny do szmeru wzburzonej sali w teatrze, hałas jak gdyby zamieszki ulicznej wzmógł się, urósł, każdy przywitał jakimś wykrzyknikiem tę olbrzymią fortunę przyniesioną przez rejenta. Otrzeźwiony zupełnie tym szybkim posłuszeństwem losu, Rafael rozłożył szybkim ruchem na stole serwetkę którą niedawno zmierzył skórę jaszczuru. Głuchy na wszystko, położył na niej swój talizman i zadrżał mimo woli, widząc małą przestrzeń pomiędzy zarysem wykreślonym na płótnie a brzegiem skóry.

– No i co, co jemu? – wykrzyknął Taillefer. – Tanio doszedł do fortuny.

– Podtrzymaj go, kanclerzu! – rzekł Bixiou do Emila – radość go zabije.

Straszliwa bladość oblekła wszystkie mięśnie zniszczonej twarzy spadkobiercy; rysy jego ściągnęły się, twarz stała się niby trupia maska, oczy zmartwiały. Widział ŚMIERĆ. Ten świetny bankier otoczony zwiędłymi kurtyzanami, twarzami pełnymi przesytu, ta agonia rozkoszy była żywym obrazem jego życia. Rafael spojrzał trzykrotnie na talizman mieszczący się swobodnie w nieubłaganych liniach wykreślonych na serwetce: próbował wątpić, ale jasne przeczucie podcinało jego niewiarę. Świat należał doń, mógł wszystko i nie chciał już niczego. Jak podróżny w pustyni miał nieco wody dla ugaszenia pragnienia i mierzył życie na ilość łyków. Widział, ile dni miało go kosztować każde pragnienie. Wierzył już w jaszczur, słuchał swego oddechu, czuł się już chory, pytał siebie:

„Czy ja nie mam suchot? Czy matka moja nie umarła na płuca?”

– Ha, ha! Rafaelu! Ależ będziesz hulał! Co mi dasz? – mówiła Akwilina.

– Zdrowie nieboszczyka wuja, majora O'Flaharty! To mi człowiek!

– Zostanie parem Francji.

– Ba! Co to jest par Francji od Lipca! – rzekł sceptyk.

– Czy będziesz miał lożę w Operze?

– Mam nadzieję, że sprawisz nam tęgą bibę? – rzekł Bixiou.

– Taki człowiek jak Rafael zna swoje obowiązki – odparł Emil.

Okrzyki rozbawionego zgromadzenia rozlegały się w uszach Valentina, ale nie rozróżniał ani jednego słowa; myślał o mechanicznym i wyzutym z pragnień istnieniu bretońskiego chłopa, obarczonego dziećmi, orzącego rolę, żywiącego się gryką, zapijającego ją jabłecznikiem, wierzącego w Matkę Boską i w króla, przystępującego do komunii na Wielkanoc, tańczącego w niedzielę na murawie i nierozumiejącego kazań wikarego. Widok, jaki uderzył w tej chwili jego oczy, te złocone gzymsy, te kurtyzany, ta uczta, ten zbytek, ścisnęły go za gardło i pobudziły do kaszlu.

– Chcesz szparagów? – zawołał doń bankier.

– Nie chcę niczego! – odparł Rafael grzmiącym głosem.

– Brawo! – odparł Taillefer. – Rozumiesz majątek: to jest patent na impertynencję. Jesteś nasz! Panowie, pijmy na cześć potęgi złota. Pan de Valentin, stawszy się sześciokrotnym milionerem, przychodzi do władzy. Jest królem, może wszystko, jest ponad wszystkim, jak wszyscy bogacze. Odtąd dla niego zdanie: WSZYSCY FRANCUZI SĄ RÓWNI WOBEC PRAWA jest kłamstwem wypisanym na czele konstytucji. Nie on będzie słuchał praw, ale prawa będą słuchały jego. Nie ma rusztowania, nie ma katów dla milionerów!

– Tak – odparł Rafael – sami są swymi katami!

– Także przesąd! – wykrzyknął bankier.

– Pijmy! – rzekł Rafael, chowając talizman do kieszeni.

– Co ty tam robisz? – rzekł Emil, przytrzymując rękę. – Panowie – dodał, zwracając się do zebranych, dosyć zdziwionych zachowaniem Rafaela – dowiedzcie się, że nasz przyjaciel de Valentin – co mówię? – pan margrabia de Valentin, posiada tajemnicę robienia majątku. Jego pragnienia spełniają w tej samej chwili, w której je poweźmie. O ile nie zechce uchodzić za chama, za człowieka bez serca, zrobi nas wszystkich bogaczami.

– Och, mój złociutki Rafaelu, ja chcę sznur pereł – wykrzyknęła Eufrazja.

– Jeżeli umie być wdzięcznym, da mi dwa powozy z pięknymi i rączymi końmi! – rzekła Akwilina.

– Zażądaj stu tysięcy funtów renty dla mnie!

– Szal kaszmirowy!

– Zapłać moje długi!

– Ześlij apopleksję na mego wuja!

– Rafaelu, skwituję cię za dziesięć tysięcy franków renty!

– Sypią się donacje! – zauważył rejent.

– Mógłby mnie uleczyć z podagry!

– Spraw zniżkę na giełdzie! – wykrzyknął bankier.

Zdania te padły niby snop iskier kończący fajerwerk. Te wściekłe pragnienia raczej były wyrzeczone serio niż żartem.

– Mój drogi przyjacielu – rzekł Emil uroczyście – ja się zadowolę dwustoma tysiącami renty; nie daj się prosić, no!

– Emilu – rzekł Rafael – czyż nie wiesz za jaką cenę?

– Ładna wymówka! – wykrzyknął poeta. – Czyż nie godzi się poświęcić dla przyjaciół?

– Miałbym prawie ochotę życzyć wam wszystkim śmierci – odparł Valentin, obejmując biesiadników posępnym i głębokim spojrzeniem.

– Umierający są diabelnie okrutni – rzekł Emil, śmiejąc się. – Jesteś tedy bogaty – dodał poważnie – otóż zaręczam ci, że do dwóch miesięcy staniesz się brudnym egoistą. Już jesteś głupi; nie rozumiesz żartu! Brakło ci jeszcze tego, abyś uwierzył w swój jaszczur…

Lękając się drwin towarzystwa, Rafael zamilkł; pił bez miary i upił się, aby zapomnieć na chwilę o swej złowrogiej potędze.

III. Agonia

W pierwszych dniach grudnia siedemdziesięcioletni starzec kroczył mimo deszczu ulicą de Varenne, podnosząc głowę przy każdym domu i szukając z naiwnością dziecka i roztargnieniem filozofa adresu margrabiego Rafaela de Valentin. Wyraz głębokiej troski mocującej się z despotycznym charakterem malował się na tej twarzy okolonej długimi, siwymi włosami w nieładzie, wysuszonej jak stary pergamin, gdy się zwija w ogniu. Gdyby jakiś malarz spotkał tę szczególną osobistość, czarno ubraną, chudą i kościstą, bez wątpienia wróciwszy do pracowni, uwieczniłby ją w albumie z takim podpisem: Poeta klasyczny w poszukiwaniu rymu. Sprawdziwszy numer, który mu wskazano, ta żywa palingeneza Rollinowska zapukała lekko do bramy wspaniałego pałacu.

– Czy pan Rafael w domu? – spytał starowina szwajcara w liberii.

– Pan margrabia nie przyjmuje nikogo – odparł służący, pochłaniając olbrzymi kawał bułki rozmoczony w kawie.

– Powóz stoi – odparł nieznajomy starzec, wskazując świetny ekwipaż stojący pod daszkiem osłaniającym stopnie ganku. – Pan margrabia wyjdzie tutaj, zaczekam na niego.

– Ech, ojczulku, mógłbyś tu czekać do jutra rana – odparł szwajcar. – Zawsze jest w pogotowiu powóz dla jaśnie pana. Ale wyjdź pan stąd, proszę; straciłbym sześćset franków dożywotniej renty, gdybym raz wpuścił bez rozkazu obcą osobę do pałacu.

W tej chwili wysoki starzec w stroju dość podobnym do kostiumu woźnego w ministerium wynurzył się z sieni i zeszedł spiesznie kilka schodów, przyglądając się oszołomionemu staremu petentowi.

– Zresztą jest pan Jonatas – rzekł szwajcar – niech pan z nim pomówi.

Dwaj starcy, pociągnięci ku sobie wzajemną sympatią lub ciekawością, spotkali się w obszernym dziedzińcu, gdzie wśród bruku rosło parę ździebeł trawy. Przeraźliwa cisza panowała w tym pałacu. Widząc Jonatasa, chciałoby się przeniknąć rozpościerającą się na jego twarzy tajemnicę, o której mówił zarazem każdy szczegół tego zamarłego domu. Pierwszym staraniem Rafaela, skoro wszedł w posiadanie olbrzymiego spadku po wuju, było odszukać dawnego oddanego sługę, na którego przywiązanie mógł liczyć. Jonatas rozpłakał się z radości na widok młodego pana, którego pożegnał był – jak mniemał – na zawsze; ale szczęście jego doszło do zenitu, gdy margrabia powierzył mu wysokie funkcje intendenta. Stary Jonatas stał się potęgą pośredniczącą między Rafaelem a całym światem. Najwyższy rządca majątku swego pana, ślepy wykonawca nieznanej myśli, był niby szóstym zmysłem, przez który wzruszenia życia dochodziły do Rafaela.

– Panie, chciałbym mówić z panem Rafaelem – rzekł starzec do Jonatasa, wstępując na ganek, aby się schronić przed deszczem.

– Mówić z panem margrabią? – wykrzyknął intendent. – Zaledwie odzywa się do mnie, który go kołysałem na ręku, którego żona karmiła go swoim mlekiem.

– A ja! – wykrzyknął starzec. – Jeżeli pańska żona karmiła go swym mlekiem, ja, ja sam dawałem mu ssać z piersi Muz. Jest moim mlecznym synem, moim dzieckiem, carus alumnus! Ukształtowałem jego mózg, hodowałem jego inteligencję, rozwinąłem talent, i to, śmiem powiedzieć, na moją cześć i chwałę. Czyż nie jest jednym z najwybitniejszych ludzi naszej epoki? Miałem go pod sobą w szóstej, trzeciej i w retoryce. Jestem jego profesorem.

– A, pan Porriquet?

– Właśnie. Ale…

– Cyt! cyt! – zawołał Jonatas na dwóch kuchcików, których głosy mąciły klasztorną ciszę pałacu.

– Ależ, panie – podjął profesor – czyżby pan margrabia był chory?

– Drogi panie – odparł Jonatas – Bóg jeden wie, co jest memu panu. Widzi pan, nie ma w Paryżu ani dwóch domów podobnych do naszego. Słyszy pan? Dwóch domów. Pan margrabia kupił ten pałac, który należał poprzednio do pewnego księcia. Wydał trzysta tysięcy franków na umeblowanie. Rozumie pan, to jest suma, trzysta tysięcy franków! Ale też każdy pokój w naszym domu to prawdziwy cud. „Brawo, powiedziałem sobie, widząc te wspaniałości, to jak u nieboszczyka jego dziadka: młody pan margrabia będzie prowadził otwarty dom”. Gdzie tam! Ani chciał kogo widzieć na oczy. Mój pan prowadzi dziwne życie, panie Porriquet, rozumie pan? Życie niewzruszone. Wstaje co dzień o tej samej godzinie. Jedynie ja, ja sam, widzi pan, mogę wejść do jego pokoju. Wchodzę o siódmej, latem czy zimą. Tak już postanowiono. Wszedłszy, powiadam:

– Panie margrabio, trzeba wstać i ubierać się.

Wstaje i ubiera się. Mam obowiązek podać mu szlafrok, zawsze tak samo skrojony i z tej samej materii. Mam obowiązek postarać się o nowy, skoro ten jest zużyty, jedynie aby oszczędzić memu panu kłopotu życzenia. Także dziwactwo! Ano cóż, ma tysiąc franków do przepuszczenia co dzień, robi co chce, kochane dziecko! Zresztą, ja go tak kocham, że gdyby mnie uderzył w twarz z jednej strony, nadstawiłbym mu drugą! Gdyby zażądał ode mnie najcięższej rzeczy, zrobiłbym, rozumie pan? Zresztą ubrał mnie w tyle drobiazgów, że mam się czym zająć. Czyta dzienniki, nieprawdaż? Mam rozkaz układać je w tym samym miejscu, na tym samym stole. Mam też o jednej i tej samej godzinie ogolić go i ręka mi nie drży! Kucharz straciłby tysiąc talarów dożywocia, które go czekają po śmierci jaśnie pana, gdyby śniadanie nie znalazło się niewzruszenie na stole o dziesiątej rano, a obiad punkt o piątej. Porządek dań ułożony jest na cały rok, dzień po dniu. Pan margrabia nie potrzebuje niczego pragnąć. Ma truskawki, kiedy są truskawki; pierwsza nowalia, która się ukaże w Paryżu, jest dla niego. Program jest wydrukowany, umie rano swój obiad na pamięć. Następnie ubiera się o tej samej godzinie, w to samo ubranie, w tę samą bieliznę, położoną zawsze przeze mnie – rozumie pan? – na tym samym fotelu. Mam czuwać, aby materia była zawsze ta sama; w razie potrzeby, jeżeli np. surdut się zniszczy, mam go zastąpić nowym, nie mówiąc ani słowa. Jeżeli jest ładnie, wchodzę i mówię do pana:

 

„Czy pan zechce wyjść?”

Odpowiada tak albo nie. Jeżeli ma ochotę na przejażdżkę, nie czeka na konie, zawsze są zaprzężone: woźnica czeka niewzruszenie, z batem w ręku, jak go pan widzi. Wieczorem, po obiedzie, pan bywa jednego dnia w Operze, drugiego we Włoskim… to jest nie, nie był jeszcze we Włoskim, dopiero wczoraj wystarałem się o lożę. Potem wraca punkt o jedenastej położyć się… Przez godziny, w których jest niezajęty, czyta, czyta ciągle, widzi pan! Takie już dziwactwo. Mam obowiązek przeglądać przed nim Dziennik księgarski i zakupywać nowe książki, tak aby je znalazł w dzień ukazania się na kominku. Mam zlecenie zachodzić do niego co godzinę, aby czuwać nad ogniem, nad wszystkim, aby doglądać, czy mu czego nie brakuje. Dał mi, proszę pana, do nauczenia się na pamięć małą książeczkę, gdzie są spisane wszystkie moje obowiązki, prawdziwy katechizm! W lecie mam za pomocą całych gór lodu utrzymywać jednaką temperaturę i w każdej porze roku starać się o świeże kwiaty. Jest bogaty! Ma tysiąc franków do schrupania dziennie, może zadowalać swoje kaprysy. Dosyć długo musiał się obywać bez wielu rzeczy, biedne dziecko! Nie dokucza nikomu, dobry jest jak aniołek, nigdy nie mówi ani słowa, ale też za to musi być zupełna cisza w pałacu i w ogrodzie! Słowem, pan Rafael nie potrzebuje wyrażać ani najmniejszego życzenia, wszystko idzie jak na skinienie, jak po sznurku! I ma rację: kiedy nie trzymać służby w karbach, wszystko się rozłazi. Mówię mu wszystko, co ma robić, i słucha mnie. Nie uwierzyłby pan, jak daleko to sięga. Pokoje jego są w am… w am… jak to się mówi? Aha! W amfiladzie. Więc tak, skoro otworzy – niby na przykład – drzwi od swego pokoju albo gabinetu, trach! Wszystkie drzwi otwierają się same z siebie za pomocą maszynerii. Tak że może przejść cały dom, nie natykając się ani na jedne drzwi zamknięte. To miłe i wygodne, no i przyjemne dla nas, służby! Grubo nas to kosztowało, to inna rzecz!… Wreszcie, trzeba panu wiedzieć, powiedział mi:

„Jonatas, będziesz o mnie troszczył się jak o dziecko w powijakach”.

W powijakach, tak, proszę pana, powiedział w powijakach!

„Będziesz myślał za mnie o moich potrzebach…”

Ja jestem panem, rozumie pan? A on jest niby sługą. Czemu tak? Ba, tego nikt nie wie, chyba on sam i dobry Bóg.

– Pisze poemat! – wykrzyknął stary profesor.

– Myśli pan, że on pisze poemat? To musi być wielka niewola. Ale widzi pan, ja w to nie wierzę. Powtarzał mi często, że on chce żyć wagetacyjnie, wagetować. Nie dalej niż wczoraj, panie Porriquet, patrzał na tulipan i mówił, ubierając się:

„Oto moje życie… Ja wagetuję, mój dobry Jonatasie”.

Inni znowu twierdzą, że on jest monoman. Tak już musi być!

– Wszystko mi świadczy, Jonatasie – odparł profesor z bakalarską powagą, która natchnęła szacunkiem starego sługę – że wasz pan pochłonięty jest wielkim dziełem. Pogrążony jest w głębokich medytacjach i nie chce, aby go odrywała od nich płaska rzeczywistość. Zatopiony w świecie myśli, genialny człowiek zapomina wszystkiego. Pewnego dnia, sławny Newton…

– A Newton, dobrze… – rzekł Jonatas. – Nie znam.

– Newton, wielki geometra – ciągnął Porriquet – spędził dwadzieścia cztery godzin oparty łokciem o stół; kiedy się zbudził ze swej zadumy, myślał nazajutrz, że to jeszcze wczoraj, tak jak gdyby spał… Muszę odwiedzić tego kochanego chłopca, mogę mu się zdać na co.

– Minutę! – wykrzyknął Jonatas. – Gdyby pan nawet był królem Francji (dawnym, rozumie się!) i tak nie wszedłby pan, chyba żebyś wysadził drzwi i przeszedł po moim ciele. Ale, panie Porriquet, pobiegnę powiedzieć panu, że pan tu jest i spytać go tak: „Czy mam wpuścić?”. Odpowie tak albo nie. Nigdy mu nie mówię: Czy pan sobie życzy? Czy pan chce? Czy Pan pragnie? Te słowa są wykreślone z konwersacji. Raz wymknęło mi się coś takiego: „Czy chcesz mnie zabić?” zawołał z gniewem.

Jonatas zostawił starego profesora w sieni, dając mu znak, aby się nie posuwał dalej. Wrócił szybko z pomyślną odpowiedzią i zaprowadził starego emeryta przez bogate pokoje, których drzwi wszystkie były otwarte. Porriquet spostrzegł z daleka swego wychowanka przy kominku. Otulony we wzorzysty szlafrok i zanurzony w miękkim fotelu Rafael czytał dziennik. Bezgraniczna melancholia, której widocznie był pastwą, wyrażała się w chorobliwej i zmęczonej pozie, malowała się na czole, na twarzy bladej niby zwiędły kwiat. Cechował go jakiś zniewieściały wdzięk oraz coś z dziwactwa właściwego chorym bogaczom. Ręce jego, podobne rękom ładnej kobiety, odznaczały się miękką i delikatną białością. Mocno przerzedzone włosy blond kręciły się na skroniach z wyszukaną zalotnością. Grecka czapeczka z gałką za ciężką dla lekkiego kaszmiru, z którego była sporządzona, zwisała nieco na bok. U nóg leżał porzucony malachitowy nóż oprawny w złoto, którym dopiero co przecinał kartki jakiejś książki. Na kolanach spoczywał bursztyn wspaniałej indyjskiej fajki, której emaliowane skręty leżały niby wąż na posadzce, on zaś zapominał wysysać jej orzeźwiający aromat. Mimo to ogólnej niemocy tego młodego ciała przeczyły błękitne oczy, w których zdawało się skupiać całe jego życie, gdzie błyszczało niezwykłe i przejmujące uczucie. Przykro było patrzeć na to spojrzenie, jedni wyczytaliby w nim rozpacz; inni odgadliby wewnętrzną walkę równie straszną jak wyrzut sumienia. Było to głębokie spojrzenie niemocy, która dławi swoje pragnienia na dnie serca, lub też skąpca kosztującego myślą wszystkich rozkoszy, jakie pieniądze jego mogłyby mu dać, i odmawiającego ich sobie, aby nie uszczuplić swego skarbu; lub też spojrzenie spętanego Prometeusza, zdetronizowanego Napoleona, gdy dowiaduje się w roku 1815 w Elizeum o strategicznym błędzie popełnionym przez nieprzyjaciół, żąda na dwadzieścia cztery godzin naczelnego dowództwa i nie dostaje go. Prawdziwe spojrzenie zdobywcy i potępieńca! Więcej jeszcze, spojrzenie, jakim wiele miesięcy wprzódy Rafael obejmował Sekwanę lub ostatnią sztukę złota rzuconą na stół gry. Wolę swoją, inteligencję, poddawał grubemu rozsądkowi starego chłopa zaledwie okrzesanego przez pięćdziesiąt lat służby. Niemal szczęśliwy, że stał się jakby automatem, wyrzekał się życia, aby żyć, i wyzuwał swą duszę z wszelkiej poezji pragnienia. Aby lepiej walczyć z okrutną potęgą, której przyjął wyzwanie, stał się czystym na sposób Orygenesa, kastrując swą wyobraźnię. Nazajutrz po dniu, w którym nagle zbogacony spadkiem ujrzał kurczenie się jaszczuru, znalazł się u rejenta. Tam dość wzięty lekarz opowiadał poważnie przy deserze sposób, w jaki wyleczył się pewien szwajcar dotknięty suchotami. Człowiek ten nie wymówił ani słowa przez dziesięć lat i skazał się na oddychanie jedynie sześć razy na minutę w ciężkim powietrzu obory, przy zachowaniu bardzo łagodnej diety. „Zrobię tak samo!” – powiedział sobie Rafael, który chciał żyć za wszelką cenę. Na łonie zbytku wiódł życie parowej machiny.

Kiedy stary profesor ujrzał tego młodego trupa, zadrżał; wszystko wydało mu się sztucznym w tym wątłym i bezsilnym ciele. Widząc margrabiego z płonącym okiem, z czołem brzemiennym myślą, nie mógł poznać swego wychowanka o świeżej i różowej cerze, o młodzieńczej postawie, którą zachował w pamięci. Gdyby poczciwy klasyk, roztropny krytyk i piastun dobrego smaku, znał Byrona, byłby ujrzał Manfreda tam, gdzie chciałby widzieć Childe-Harolda.

– Dzień dobry, mój dobry Porriquet – rzekł Rafael, ściskając zimne ręce starca w palących i wilgotnych dłoniach. – Jak się miewasz?

11Taillefer (…) zbrodni bez wyrzutów – Historia Taillefera znajduje się w noweli L'Auberge rouge. [przypis tłumacza]
12bibosz (z łac.) – pijak. [przypis edytorski]