Za darmo

Jaszczur

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A drudzy? – rzekł Emil.

– Drudzy? Ba! Niech sobie radzą. Wolę śmiać się z ich cierpień niż musieć płakać nad moimi. Wzywam mężczyzn, niech spróbują mi zrobić najmniejszą przykrość.

– Cóżeś ty wycierpiała, aby myśleć w ten sposób? – spytał Rafael.

– Ja? Porzucono mnie dla spadku! – rzekła, przybierając pozę uwydatniającą wszystkie jej uroki. – A wszakże trawiłam noce i dnie na pracy, aby wyżywić mego kochanka! Nie dam się już złapać na żaden uśmiech, na żadną obietnicę, chcę zrobić z mego życia jedynie długi karnawał.

– Ależ – wykrzyknął Rafael – czy szczęście nie płynie z duszy?

– Ba! – odparła Akwilina – czy to nic widzieć się podziwianą, otoczoną pochlebstwem, tryumfującą nad wszystkimi kobietami, nawet najcnotliwszymi, miażdżyć je naszą pięknością, naszym bogactwem? Zresztą żyjemy więcej w jednym dniu niż poczciwa kumoszka w dziesięć lat; to rozstrzyga wszystko.

– Czy kobieta wyzuta z cnoty nie jest wstrętna? – rzekł Emil do Rafaela.

Eufrazja obrzuciła go spojrzeniem żmii i odparła z akcentem niezrównanej ironii:

– Cnota! Zostawiamy ją brzydkim i ułomnym. Cóż by miały inaczej te biedactwa?

– Zamilcz – wykrzyknął Emil – nie mów o tym, czego nie znasz.

– A, nie znam! – odparła Eufrazja. – Oddawać się całe życie obmierzłemu człowiekowi, wychowywać dzieci, które nas opuszczą i mówić im „Dziękuję”, kiedy nas godzą w serce: oto cnoty, jakie nakładacie kobiecie; i jeszcze aby ją nagrodzić za jej wyrzeczenie, narzucacie jej męczarnie, starając się ją uwieść; jeżeli się oprze, kompromitujecie ją. Ładne życie! Lepiej już zostać wolną, kochać tych, którzy nam się podobają i umrzeć młodo.

– Nie obawiasz się zapłacić za to kiedyś?

– Więc cóż! – odparła. – Zamiast mieszać uciechy ze zgryzotami dzielę moje życie na dwie połowy: młodość niezaprzecznie wesoła no i jakaś tam niepewna starość, w czasie której wycierpię się do syta.

– Ona nie kochała – rzekła Akwilina głębokim tonem. – Nie zrobiła nigdy stu mil, aby pochłonąć z najwyższą rozkoszą jedno spojrzenie i jedną odmowę; nie wiązała życia do włoska, ani nie próbowała zakłuć sztyletem kilku ludzi po to, by ocalić swego pana, swego władcę, swego Boga… Dla niej miłość to był ładny oficerek.

– Ech, ty, la Rochelle – odparła Eufrazja – miłość jest jak wiatr, nie wiemy, skąd przychodzi. Zresztą gdyby cię dobrze kochało miłe bydlątko, nabrałabyś wstrętu do inteligentnych ludzi.

– Kodeks zabrania nam kochać się z bydlętami – rzekła Akwilina ironicznie.

– Myślałam, że jesteś pobłażliwsza dla wojskowych! – wykrzyknęła Eufrazja ze śmiechem.

– Jakie one szczęśliwe, że mogą tak wyzuć się z rozumu! – zawołał Rafael.

– Szczęśliwe? – rzekła Akwilina z uśmiechem litości, grozy, rzucając dwóm przyjaciołom straszliwe spojrzenie. – Och! Nie wiecie, co to znaczy być skazaną na wesołość ze śmiercią w duszy…

W tej chwili widok salonów przywodził na myśl owo Pandemonium Miltona. Błękitne płomienie ponczu barwiły piekielnym tonem twarze tych, którzy mogli jeszcze pić. Szalone tańce, podsycane dziką energią, budziły śmiechy i krzyki rozlegające się niby trzask fajerwerków. Salonik i buduar, zawalone trupami i umierającymi, wyglądały jak pole bitwy. Powietrze było gorące od wina, rozkoszy i słów. Pijaństwo, miłość, szał, zapomnienie o świecie były w sercach, na twarzach, wypisane na dywanach, wyrażone nieładem i powlekały wszystkie spojrzenia lekką zasłoną, przez którą widziało się w powietrzu odurzające opary. Wzniósł się jak w świetlnych smugach znaczonych promieniem słońca błyszczący pył, w którym igrały najbardziej kapryśne kształty, toczyły się najpocieszniejsze walki. Gdzieniegdzie grupy splecionych ciał mieszały się z białymi marmurami, szlachetnymi arcydziełami rzeźby zdobiącymi apartamenty. Mimo iż dwaj przyjaciele zachowali jeszcze jakąś zwodną trzeźwość myśli i członków, ostatni dreszcz, blady cień życia, niepodobna im było rozpoznać, co jest realnego w dziwacznych urojeniach, możliwego w nienaturalnych obrazach przesuwających się wciąż przed ich zmęczonymi oczyma. Niebo duszne od naszych marzeń, paląca błogość, jakiej nabierają twarze w naszych wizjach, zwłaszcza jakaś dziwna zwinność spętana łańcuchami, słowem najbardziej niezwykłe zjawiska snu obiegły ich tak żywo, że wzięli igraszki tej orgii za urojenia koszmaru, w którym ruch odbywa się bez hałasu, gdzie krzyki stracone są dla ucha. W tej chwili zaufanemu pokojowcowi udało się nie bez trudu ściągnąć pana do przedpokoju i szepnąć mu:

– Proszę pana, wszyscy sąsiedzi wyglądają z okien i skarżą się na hałas.

– Jeżeli boją się hałasu, czy nie mogą posypać słomy przed bramą? – wykrzyknął Taillefer.

Rafael parsknął nagle śmiechem tak niewczesnym i nieoczekiwanym, że przyjaciel spytał go o przyczynę tej brutalnej uciechy.

– Niełatwo byś mnie zrozumiał – odparł. – Przede wszystkim musiałbym ci wyznać, że zatrzymaliście mnie na Quai Voltaire w chwili, gdy miałem się rzucić do Sekwany, i chciałbyś zapewne poznać pobudki mojej śmierci. Ale gdybym dodał, że za pomocą bajecznego niemal przypadku najbardziej poetyczne szczątki materialnego świata streściły się w moich oczach w symbolicznym wykładzie mądrości ludzkiej; podczas gdy w tej chwili resztki wszystkich intelektualnych skarbów, któreśmy splądrowali przy stole, kończą się na tych dwóch kobietach, żywym i oryginalnym wyrazie szaleństwa, i że nasza głęboka obojętność dla ludzi i rzeczy posłużyła za przejście do mocno zabarwionych obrazów dwóch tak zupełnie przeciwnych sobie systemów egzystencji, czy dużo byś zmądrzał? Gdybyś nie był pijany, ujrzałbyś w tym może jedynie traktat filozoficzny.

– Gdybyś nie miał obu nóg na tej czarującej Akwilinie, której chrapanie ma coś z pomruku nadciągającej burzy – odparł Emil, sam bawiąc się splataniem i rozplataniem włosów Eufrazji, nie bardzo świadom zresztą tej niewinnej zabawy – zawstydziłbyś się swego pijaństwa i swego gadulstwa. Twoje dwa systemy mogą zmieścić się w jednym zdaniu i sprowadzają się do jednej myśli. Proste i mechaniczne życie wiedzie do jakiejś niedorzecznej mądrości, dławiąc naszą inteligencję pracą; podczas gdy życie strawione w pustce abstrakcji lub w przepaściach świata moralnego wiedzie do jakiejś mądrości szalonej. Słowem, zabić uczucia, aby żyć długo, lub też umrzeć młodo, przyjmując męczeństwo namiętności, oto nasz wyrok. A i ta sentencja walczy z temperamentami, jakie nam dał ów tęgi kpiarz, któremu zawdzięczamy kształty wszystkich stworzeń.

– Głupcze – przerwał Rafael. – Streszczaj dalej samego siebie w ten sposób, a napiszesz tomy! Gdybym miał pretensję ująć ściśle te dwie myśli, powiedziałbym ci, że człowiek psuje się przez użytek rozumu, a oczyszcza się nieświadomością. To znaczy wytaczać proces społeczeństwu! Ale czy będziemy żyli z mądrymi, czy ginęli z szalonymi, czy wynik nie jest wcześniej lub później ten sam? Toteż wielki abstraktor kwintesencji streścił niegdyś te dwa systemy w dwóch słowach: KARYMARY, KARYMARA.

– Każesz mi zwątpić o wszechmocy Boga, jesteś bowiem bardziej głupi niż on potężny – odparł Emil. – Nasz kochany Rabelais rozwiązał tę filozofię słówkiem krótszym niż Karymary, Karymara; mianowicie owym: Być może, z którego Montaigne wziął swoje: Cóż ja wiem? A i tak te ostateczne wyrazy naszej wiedzy moralnej są wszakże jedynie owym wykrzyknikiem Pyrrona zawieszonego między złem a dobrem jak osioł Burydana między dwiema miarami owsa. Ale zostawmy tę wiekuistą dyskusję, która kończy się dziś na tak i nie. Cóż za doświadczenia chciałeś dokonać, rzucając się do Sekwany? Czy byłeś zazdrosny o machinę hydrauliczną z mostu Nôtre-Dame?

– Och! Gdybyś ty znał moje życie!

– Och! – wykrzyknął Emil. – Nie myślałem, że jesteś tak banalny; ten frazes jest mocno zużyty. Czy nie wiesz, że wszyscy mamy pretensję do tego, że cierpimy o wiele więcej od drugich?

– Ach! – westchnął Rafael.

– Ależ ty jesteś skończony błazen ze swoim: Ach! No, gadaj: czy jaka choroba duszy lub ciała zmusza cię co rano ściągać skurczem twoich mięśni konie, które wieczór mają cię rozszarpać, jak niegdyś Damiensa? Czy zjadłeś własnego psa na surowo, bez soli, na swoim poddaszu? Czy twoje dziecko mówiło ci kiedy: „Jestem głodne”? Czy sprzedałeś włosy kochanki, aby iść grać? Czy spieszyłeś kiedy do fałszywego mieszkania płacić fałszywy weksel wystawiony na nazwisko fałszywego wuja, z obawą, że przybędziesz za późno? Gadaj, słucham! Jeżeliś się chciał rzucić w wodę dla kobiety, dla protestowanego weksla lub z nudów, wyrzekam się ciebie. Wyspowiadaj się, nie kłam; nie żądam od ciebie pamiętników historycznych. Bądź zwłaszcza tak zwięzły, jak tylko pozwoli ci twoje pijaństwo; jestem wymagający jak czytelnik, a skłonny do senności jak kobieta na nieszporach.

– Biedny głupcze! – rzekł Rafael. – Od kiedyż to cierpienia nie mierzą się wedle wrażliwości? Kiedy osiągniemy ten stopień wiedzy, który nam pozwoli pisać historię naturalną serc, mianować je, dzielić na rodzaje, gatunki, rodziny, skorupiaki, skamieniałe, jaszczurki, wymoczki, na… czy ja wiem co? wówczas, mój zacny przyjacielu, stanie się rzeczą dowiedzioną, że istnieją serca czułe, delikatne jak kwiaty i łamiące się jak one od lekkiego trącenia, którego inne serca, mineralne, nawet nie odczują…

– Och! Przez litość, oszczędź mi przedmowy – rzekł Emil, z miną na wpół śmiejącą, na wpół miłosierną biorąc Rafaela za rękę.

II. Kobieta bez serca

Przetrwawszy chwilę w milczeniu, Rafael uczynił niedbały gest i rzekł:

– Nie wiem, doprawdy, czy nie trzeba przypisać oparom wina i ponczu tej jakiejś jasności wzroku, która pozwala mi objąć w tej chwili całe moje życie niby obraz, w którym wiernie są oddane postacie, barwy, cienie, światła, półtony… Ta poetycka gra mojej wyobraźni nie dziwiłaby mnie, gdyby jej nie towarzyszył jakiś odcień wzgardy dla moich minionych cierpień i radości. Widziane na odległość, życie moje jak gdyby kurczy się wskutek pewnego zjawiska psychicznego. Ową długą i powolną mękę, która trwała dziesięć lat, da się dziś oddać w kilku zdaniach, w których cierpienie będzie już tylko myślą, a przyjemność filozoficzną refleksją. Rozumuję zamiast czuć…

 

– Jesteś nudny jak komentarz do paragrafu – wykrzyknął Emil.

– Być może – odparł Rafael spokojnie. – Toteż, aby nie nadużywać twoich uszu, oszczędzę ci pierwszych siedemnastu lat mego życia. Aż do tej pory, żyłem jak ty, jak tysiąc innych, owym życiem konwiktu, którego urojone niedole i rzeczywiste uciechy stanowią czar naszych wspomnień: piękne życie, na którego prace spoglądamy z lekceważeniem, a które wszakże nauczyło nas pracować…

– Przejdź do dramatu – rzekł Emil z miną pół-komiczną, a pół-żałosną.

– Kiedym opuścił kolegium – ciągnął Rafael, prosząc gestem o pozwolenie mówienia dalej – ojciec ujął mnie w karby surowej dyscypliny, pomieścił mnie w pokoju przylegającym do jego gabinetu; kładłem się spać o dziewiątej wieczór, a wstawałem o piątej rano. Ojciec życzył sobie, abym porządnie przeszedł prawo; chodziłem równocześnie na kursa i do adwokata; ale zajęcia moje były tak ściśle zamknięte w prawidłach czasu i przestrzeni i ojciec żądał przy obiedzie tak ścisłego rachunku z…

– Co mnie to może obchodzić? – przerwał Emil.

– Ech! Niechże cię diabli porwą! – odparł Rafael. – W jakiż sposób zdołasz pojąć moje uczucia, jeżeli ci nie opowiem nieuchwytnych faktów, które oddziałały na mą duszę, wycisnęły w niej piętno lęku i utrzymały mnie długo w młodzieńczej naiwności? Zatem aż do dwudziestego pierwszego roku uginałem się pod despotyzmem tak zimnym jak despotyzm reguły klasztornej. Aby ci objaśnić smutek mego życia, wystarczy może odmalować ci mego ojca: wysoki, szczupły i suchy mężczyzna, ostry profil, blada cera, zwięzły w słowach, dokuczliwy jak stara panna, drobiazgowy jak biurokrata. Ojcostwo jego bujało nad mymi płochymi i radosnymi myślami i zamykało je niby pod słomianą kopułą. Kiedy się chciałem doń zbliżyć z miękkim i tkliwym uczuciem, przyjmował mnie jak dzieciaka, który ma powiedzieć głupstwo; lękałem się go o wiele więcej niż niegdyś lękaliśmy się naszych nauczycieli, miałem dla niego zawsze osiem lat. Mam uczucie, że widzę go jeszcze przed sobą. W swoim brązowym surducie, w którym trzymał się prosto jak świeca, podobny był do wędzonego śledzia zawiniętego w brunatną okładkę pamfletu. Mimo to kochałem ojca: w gruncie był sprawiedliwy. Być może, surowość nie działa odpychająco, kiedy usprawiedliwia ją tęgi charakter, czystość obyczajów i kiedy kojarzy się zręcznie z dobrocią. Jeżeli ojciec nie zostawiał mnie nigdy samego, jeżeli aż do dwudziestego roku nie zostawił mi nigdy do rozporządzenia dziesięciu franków, dziesięciu głupich franków – olbrzymi skarb, którego daremnie upragnione posiadanie budziło we mnie marzenia o niewysłowionych rozkoszach – starał się bodaj dostarczyć mi jakichś rozrywek. Zapowiedziawszy mi taką przyjemność na kilka miesięcy z góry, prowadził mnie do teatru, na koncert, na bal, gdzie spodziewałem się spotkać kochankę. Kochanka! To znaczyło dla mnie niezależność. Ale, nieśmiały i wstydliwy, nie posiadając jeszcze języka salonów i nie znając tam nikogo, wracałem do domu z sercem wciąż równie dziewiczym i równie wezbranym od pragnień. Potem, nazajutrz, okulbaczony przez ojca niby koń żołnierski, znów szedłem od rana do adwokata, na wykłady, do sądu. Chcieć zboczyć z jednostajnej drogi, jaką wytyczył mi ojciec, znaczyło narazić się na jego gniew; groził mi, że za pierwszym wykroczeniem wsadzi mnie jako majtka na statek płynący na Antyle. Toteż odczuwałem straszliwy lęk, kiedym się przypadkiem dał wyciągnąć na parę godzin na jakąś rozrywkę. Wystaw sobie najbardziej nieokiełzaną wyobraźnię, serce wezbrane po brzegi miłością, duszę najtkliwszą, umysł najbardziej poetycki; wciąż w obliczu człowieka w najwyższym stopniu szorstkiego, żółciowego, oziębłego; słowem skojarz młodą dziewczynę ze szkieletem, a pojmiesz istnienie, którego ciekawe sceny mogę ci tylko opowiedzieć: plany ucieczki rozwiewające się na widok ojca, rozpacze ukojone snem; dławione pragnienia, posępne melancholie rozpraszające się w muzyce. Niedole moje parowały ze mnie w melodiach. Beethoven i Mozart byli często mymi dyskretnymi powiernikami. Dziś uśmiecham się, przypominając sobie wszystkie przesądy, które niepokoiły moje sumienie w owej epoce niewinności i cnoty. Gdybym przekroczył próg restauracji, myślałbym, że jestem zrujnowany. Kawiarnia przedstawiała się mej wyobraźni jako przybytek rozpusty, gdzie ludzie tracą honor i majątek. Co się tyczy ryzykowania pieniędzy w grze, trzeba by je mieć! Och! Gdybym cię nawet miał uśpić, muszę ci opowiedzieć jedną z najstraszliwszych radości mego życia, jedną z owych radości zbrojnych szponami i zatapiających je nam w sercu, jak rozpalone żelazo wpija się w bark skazańca. Byłem na balu u księcia de Navarreins, krewniaka mego ojca. Ale, iżbyś mógł dobrze zrozumieć moje położenie, dowiedz się, że miałem wytarte ubranie, koślawe trzewiki, drelichowy krawat i znoszone rękawiczki. Zaszyłem się w kąt, aby móc swobodnie jeść lody i przyglądać się ładnym kobietom. Ojciec spostrzegł mnie. Wiedziony myślą, której nigdy nie odgadłem, tak bardzo oszołomił mnie ten akt zaufania, oddał pod moją pieczę swoją sakiewkę i klucze. O dziesięć kroków ode mnie kilku mężczyzn grało. Słyszałem brzęk złota. Miałem dwadzieścia lat; marzyłem, aby spędzić jeden cały dzień nurzając się w występkach mego wieku. Była to rozpusta ducha, której analogii nie znalazłoby się ani w kaprysach kurtyzany, ani w marzeniach młodej panny. Od roku marzyłem siebie samego w wykwintnym stroju, w powozie, z piękną kobietą przy boku, z pańską miną, na obiedzie u Very'ego, wieczorem w teatrze… Zdecydowany byłem nie wrócić do ojca aż nazajutrz, ale uzbrojony intrygą bardziej zawiłą niż samo Wesele Figara i w której niepodobna byłoby mu się rozeznać. Oszacowałem całą tę rozkosz na pięćdziesiąt talarów. Czyż nie byłem jeszcze pod naiwnym urokiem studenckich wybryków? Schroniłem się tedy do buduaru, gdzie sam, z płonącymi oczyma, z drżącymi rękami, policzyłem ojcowskie pieniądze: sto talarów! Jak gdyby wywołane tą sumą, rozkosze mojej eskapady zjawiły się przede mną tańcząc jak Makbetowe czarownice wkoło swego kotła, ale kuszące, drżące, urocze! Uczułem się zdecydowanym łajdakiem. Nie zważając ani na huczenie w uszach, ani na przyspieszone bicie mego serca, wziąłem dwie dwudziestofrankówki, które widzę jeszcze! Daty na nich były zatarte, a twarz Bonapartego krzywiła się szyderczo. Włożywszy sakiewkę z powrotem do kieszeni, podszedłem do stołu gry, trzymając dwie sztuki złota w wilgotnej dłoni, i krążyłem dokoła graczy jak jastrząb nad kurnikiem. Dręczony nieopisanym lękiem, powiodłem dokoła siebie szybkie i bystre spojrzenie. Pewien, że nikt znajomy mnie nie widzi, postawiłem za jakimś tłustym i jowialnym człowieczkiem, na którego głowie skupiłem więcej modłów i życzeń, niż się ich wznosi do nieba na morzu przez czas trzech nawałnic. Następnie ze zdumiewającym jak na mój wiek instynktem zbrodni czy machiawelizmu, stanąłem koło drzwi, patrząc w salony i nie widząc nic. Dusza moja i moje oczy bujały dokoła nieszczęsnego zielonego sukna. Od tego wieczora datuje się pierwsze fizjologiczne spostrzeżenie, któremu zawdzięczam ową przenikliwość pozwalającą mi podchwycić niektóre tajemnice naszej podwójnej natury. Stałem odwrócony plecami do stolika, gdzie się rozgrywało moje przyszłe szczęście, szczęście o tyle może głębsze, że było zbrodnicze; między dwoma graczami a mną znajdowało się kilka rzędów ludzi; szmer głosów nie pozwolił mi rozróżnić brzęku złota mieszającego się z tonami orkiestry. Mimo wszystkich tych przeszkód, siłą namiętności, która ma przywilej zniesienia czasu i przestrzeni, zrozumiałem wyraźnie słowa graczy, znałem ich punkty, widziałem, który z nich wyświęcił króla, tak jakbym patrzał w ich karty; słowem, o dziesięć kroków od gry bladłem od jej kaprysów. Naraz ojciec przeszedł koło mnie, zrozumiałem wówczas słowa Pisma: „Duch Boży przeszedł przed jego obliczem!”. Wygrałem. Poprzez rój mężczyzn krążących dokoła graczy, podbiegłem do stołu, ślizgając się ze zwinnością węgorza, który się wymyka przez przerwane oczko siatki. Nerwy moje, dotąd boleśnie napięte, zadrgały radośnie. Byłem jak skazaniec, który idąc na śmierć, spotkał króla. Przypadkowo jakiś pan w orderach zażądał czterdziestu franków, których brakło. Niespokojne oczy spoczęły na mnie podejrzliwie, zbladłem, krople potu wystąpiły mi na czoło. Zbrodnia, iż okradłem ojca wydała mi się sowicie pomszczona! Wówczas poczciwy grubasek rzekł głosem zaiste anielskim: „Wszyscy ci panowie postawili” i wypłacił czterdzieści franków. Podniosłem głowę i spojrzałem tryumfująco po graczach. Włożywszy do sakiewki ojca z powrotem złoto, które z niej wziąłem, postawiłem znowuż mój zysk za tym godnym i zacnym panem, który dalej wygrywał. Z chwilą gdy się ujrzałem posiadaczem stu sześćdziesięciu franków, zawinąłem je w chusteczkę w ten sposób, aby nie mogły ruszać się ani dzwonić w czasie powrotu do domu, i przestałem grać.

– Co robiłeś przy grze? – spytał ojciec, gdyśmy siadali do dorożki.

– Przyglądałem się – odparłem drżący.

– Hm – odparł ojciec – nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdybyś był zmuszony przez ambicję postawić parę groszy. W oczach światowych ludzi jesteś już dość dorosły, aby mieć prawo popełniać głupstwa. Toteż nie miałbym ci za złe, Rafaelu, gdybyś był sięgnął do mojej sakiewki…

Nie odpowiedziałem. Skorośmy się znaleźli w domu, oddałem ojcu klucze i pieniądze. Wszedłszy do pokoju, wysypał złoto na kominek, policzył je, obrócił się do mnie dość łaskawie i rzekł, czyniąc po każdym zdaniu mniej lub więcej długą i znaczącą pauzę:

– Mój synu, kończysz niebawem dwadzieścia lat. Jestem z ciebie zadowolony. Trzeba ci wyznaczyć pensję, chociażby po to, aby cię nauczyć oszczędności, znajomości życia. Od dziś będę ci dawał sto franków miesięcznie. Będziesz rozporządzał tymi pieniędzmi, jak zechcesz. Oto twój pierwszy kwartał – dodał, głaszcząc palcami słupek złota jakby dla sprawdzenia kwoty.

Wyznaję, że już miałem rzucić się ojcu do nóg, oświadczyć mu, że jestem opryszkiem, łajdakiem, gorzej jeszcze: kłamcą! Wstyd mnie powstrzymał. Chciałem go uściskać, odsunął mnie lekko.

– Teraz jesteś mężczyzną, moje dziecko – rzekł. – To, co czynię, to prosta i słuszna rzecz, za którą nie powinieneś mi dziękować. Jeżeli mam prawo do twej wdzięczności, Rafaelu – ciągnął łagodnie, ale z godnością – to za to, że umiałem uchronić twą młodość od nieszczęść, które pożerają wszystkich młodych ludzi w Paryżu. Odtąd będziemy parą przyjaciół. Za rok zostaniesz doktorem prawa. Nabyłeś, nie bez pewnych przykrości i wyrzeczeń, gruntownych wiadomości oraz zamiłowania do pracy, tak niezbędnych dla ludzi powołanych do steru spraw. Trzeba, abyś mnie zrozumiał, Rafaelu. Ja nie chcę zrobić z ciebie adwokata ani rejenta, ale męża stanu, który mógłby się stać chlubą naszego biednego domu… Do jutra! – dodał, odprawiając mnie zagadkowym gestem.

Od tego dnia ojciec wtajemniczył mnie szczerze w swoje projekty. Byłem jedynakiem, matkę straciłem od dziesięciu lat. Niegdyś, nie zadowalając się przywilejem orania ziemi ze szpadą przy boku, ojciec mój, głowa historycznego rodu, niemal zapomnianego w Owernii, przybył do Paryża, aby tam szukać szczęścia. Obdarzony tym sprytem, który, o ile towarzyszy mu energia, daje taką przewagę Francuzom z południa, doszedł bez wielkich stosunków do tego, iż zajął silną pozycję w samym sercu władzy. Rewolucja podcięła jego karierę; ale zdołał zaślubić dziedziczkę wielkiego domu i za Cesarstwa bliski był przywrócenia naszemu rodowi dawnej świetności. Restauracja, która zwróciła znaczne dobra mojej matce, zrujnowała ojca. Nabywszy swego czasu rozległe ziemie nadane przez cesarza jego generałom i położone za granicą, szamotał się od dziesięciu lat z likwidatorami i dyplomatami, z bawarskimi i pruskimi trybunałami, aby się utrzymać w zagrożonym posiadaniu tych nieszczęsnych dotacji. Ojciec pchnął mnie w nieskończenie pogmatwany labirynt tego olbrzymiego procesu, od którego zależał nasz los. Mogliśmy być skazani na zwrot dochodów, zysku z wyrębów drzewa, dokonanych między rokiem 1814 a 1817; w takim razie majątek matki ledwie wystarczyłby na to, aby ocalić cześć naszego imienia. Toteż w dniu, w którym ojciec wyzwolił mnie poniekąd, popadłem pod najbardziej obmierzłe jarzmo. Musiałem walczyć jak na polu bitwy, pracować dzień i noc, obchodzić polityczne osobistości, przemawiać do ich uczuć religijnych, próbować zainteresować ich w naszej sprawie, zjednywać ich, ich żony, ich służących, ich psy i pokrywać to ohydne rzemiosło wykwintnymi pozorami, miłym żarcikiem. Zrozumiałem wszystkie zgryzoty, których piętno skaziło twarz mego ojca. Przez blisko rok wiodłem tedy na pozór życie światowca, ale ta światowość oraz gorliwość moja w nawiązywaniu stosunków z możnymi krewniakami lub też z ludźmi, którzy mogli nam być użyteczni, pokrywały olbrzymią pracę. Każda moja rozrywka była mową adwokacką, każda rozmowa memoriałem. Aż dotąd byłem cnotliwy przez niemożność dania upustu młodzieńczym namiętnościom; ale od tej chwili, lękając się przez jakieś zaniedbanie spowodować ruinę ojca lub własną, stałem się swoim własnym tyranem, nie śmiałem sobie pozwolić na żadną rozrywkę ani na wydatek. Za młodu, kiedy życie nie starło z nas jeszcze tego delikatnego kwiatu uczucia, tej świeżości myśli, tej szlachetnej czystości sumienia niepozwalającej nam nigdy paktować ze złem, czujemy żywo nasze obowiązki; honor przemawia głośno i umie nakazać posłuch; jesteśmy szczerzy bez zastrzeżeń: takim byłem wówczas. Chciałem usprawiedliwić zaufanie ojca; niegdyś byłbym mu z rozkoszą ściągnął drobną sumkę; ale dźwigając wspólnie z nim brzemię jego spraw, jego nazwiska, jego domu, byłbym mu oddał po kryjomu moje mienie, moje nadzieje, tak jak mu poświęcałem moje przyjemności, szczęśliwy wręcz z mego poświęcenia. Toteż kiedy pan de Villèle wygrzebał, jakby umyślnie dla nas, dekret cesarski o umorzeniach, który wtrącił nas w ruinę, podpisałem sprzedaż mego mienia, zostawiając sobie jedynie wyspę bez wartości, położoną na Loarze, gdzie znajdował się grób mej matki. Dzisiaj może nie zbrakłoby argumentów, kruczków, względów filozoficznych, filantropijnych i politycznych, aby mnie zwolnić od tego, co mój adwokat nazywał głupstwem; ale mając dwadzieścia jeden lat, jest się, powtarzam, samą szlachetnością, ciepłem, miłością. Łzy, które ujrzałem w oczach ojca, były wówczas dla mnie najpiękniejszym majątkiem, a wspomnienie tych łez nieraz było mi pociechą w mej nędzy. W dziesięć miesięcy po spłaceniu wierzycieli, mój ojciec umarł ze zgryzoty; ubóstwiał mnie i przywiódł mnie do ruiny! Ta myśl zabiła go. W roku 1826, mając dwadzieścia dwa lata, późną jesienią szedłem zupełnie sam za pogrzebem mego pierwszego przyjaciela, mego ojca. Mało który młody człowiek znalazł się sam ze swymi myślami, za trumną, zgubiony w Paryżu, bez przyszłości, bez majątku. Sieroty przygarnięte przez miłosierdzie publiczne mają bodaj za przyszłość pole bitwy, za ojca rząd lub prokuratora, za schronienie przytulisko. Ja nie miałem nic! W trzy miesiące później komornik wręczył mi tysiąc sto dwadzieścia franków pozostałych na czysto ze spadku po ojcu. Wierzyciele zmusili mnie do sprzedaży ruchomości. Przyzwyczajony od dziecka wysoko szacować przedmioty zbytku, które mnie otaczały, nie mogłem się wstrzymać od zdziwienia na widok tej skromnej resztki.

 

– Och! – rzekł komornik – To wszystko było bardzo rokoko!

Okropne słowo, które warzyło wszystkie wiary mego dzieciństwa i odzierało mnie z moich pierwszych złudzeń, najdroższych ze wszystkich. Majątek mój streszczał się w wykazie sprzedaży, przyszłość moja spoczywała w płóciennym worku zawierającym tysiąc sto dwadzieścia franków, społeczeństwo jawiło mi się w osobie komornika, który mówił ze mną w kapeluszu na głowie… Służący, który mnie kochał i któremu matka zapisała niegdyś czterysta franków dożywotniej renty, Jonatas, rzekł, opuszczając dom, z którego tak często wyjeżdżałem radośnie powozem:

– Niech pan będzie oszczędny, panie Rafaelu.

Poczciwiec płakał.

– Oto, drogi Emilu, wydarzenia, które pokierowały moim losem, przekształciły moją duszę i postawiły mnie już za młodu w najfatalniejszej pozycji społecznej – rzekł Rafael po krótkiej pauzie. – Więzy rodzinne, słabe zresztą, łączyły mnie z kilkoma bogatymi domami, do których własna duma wzbroniłaby mi wstępu, gdyby wzgarda i obojętność nie były mi już zamknęły drzwi. Mimo iż spokrewniony z osobami bardzo wpływowymi i szczodrymi swą protekcją dla obcych, nie miałem ani krewnych, ani protektorów. Duma moja, wciąż dławiona w swoich wylewach, zamknęła się w samej sobie. Mimo iż z gruntu szczery i naturalny, musiałem się wydać zimnym obłudnikiem; despotyzm ojca odjął mi wszelkie zaufanie w siebie; byłem niezręczny i nieśmiały, nie wierzyłem, aby mój głos mógł mieć jakąś władzę, nie podobałem się sam sobie, zdawałem się sobie brzydki, wstydziłem się własnego spojrzenia. Mimo wewnętrznego głosu, który winien podtrzymywać ludzi z talentem w ich walkach i który mi krzyczał: „Odwagi! Naprzód!”, mimo nagłych przejawów mej siły w samotności, mimo nadziei, jaka mnie ożywiała, kiedy porównywałem nowe i podziwiane przez publiczność utwory z tymi, które lęgły się w mej myśli, wątpiłem o sobie jak dziecko. Trawiła mnie bezgraniczna ambicja, sądziłem, że jestem przeznaczony do wielkich rzeczy, a czułem się pogrążony w nicości. Potrzebowałem ludzi, a nie miałem przyjaciół. Trzeba mi było torować sobie drogę w świecie, a byłem sam, nie tyle nieśmiały, ile wstydliwy. Jak wszystkie wielkie dzieci marzyłem potajemnie o szczytnej miłości. Znałem wśród moich rówieśników gromadkę fanfaronów, którzy szli z podniesioną głową, plotąc błahostki, przysiadając się śmiało do kobiet, które mnie się wydawały najbardziej imponujące, mówiąc impertynencje, żując gałkę od laski, mizdrząc się, częstując się wzajem najładniejszymi istotami, skłaniając (istotnie lub rzekomo) głowę na wszystkich poduszkach, którzy obnosili miny ludzi przesyconych rozkoszą, patrząc na najcnotliwsze, na najuczciwsze jako na łatwą zdobycz, dla której ujęcia wystarczy parę słów, lada śmielszy gest, lada zuchwałe spojrzenie! Klnę ci się na mą duszę i sumienie, zdobycie władzy lub sławy pisarskiej wydawało mi się tryumfem mniej trudnym do osiągnięcia niż powodzenie u kobiety wysokiego stanu, młodej, inteligentnej i pełnej wdzięku. Tak więc dreszcze mego serca, moje uczucia, moje uwielbienia zdawały mi się sprzeczne z zasadami społeczeństwa. Byłem śmiały, ale jedynie w duszy, nie na zewnątrz. Dowiedziałem się później, że kobiety nie chcą, aby je wyżebrywać; widziałem wiele takich, które ubóstwiałem z daleka, którym oddawałem serce na wszystkie próby, duszę do darcia w strzępy, energię nielękającą się ani poświęceń, ani tortur: należały do głupców, których nie chciałbym za lokajów. Ileż razy niemy, bez ruchu podziwiałem kobietę moich marzeń wyłaniającą się wśród balu; wówczas poświęcałem w myśli moje istnienie wiekuistym pieszczotom, zamykałem wszystkie moje nadzieje w jednym spojrzeniu i ofiarowywałem jej w tej ekstazie młodzieńczą miłość biegnącą naprzeciw zdrad. Bywały chwile, że oddałbym życie za jedną noc. I ot, nie znalazłszy nigdzie uszu, w które bym wsączył moje namiętne słowa, spojrzeń, w których bym złożył moje spojrzenia, serca dla mego serca, żyłem we wszystkich męczarniach bezsilnej energii, która się trawiła sama w sobie, czy to z braku śmiałości lub sposobności, czy przez niedoświadczenie. Może straciłem nadzieję, aby mnie zrozumiano, lub też drżałem, iż rozumieją mnie zbyt dobrze. Mimo to nosiłem w sobie burzę gotową wybuchnąć za lada miłym spojrzeniem pod moim adresem. Mimo iż tak skwapliwy wziąć to spojrzenie lub jakie powierzchownie serdeczne słowo za dobrą monetę, nigdy nie ośmieliłem się ani przemówić, ani zmilczeć w porę. Z nadmiaru uczucia słowa moje były bezbarwne, a milczenie głupie. Byłem bez wątpienia zbyt naiwny dla sztucznego społeczeństwa żyjącego w blasku świec, wyrażającego wszystkie swoje uczucia w umówionych frazesach lub w słówkach narzuconych przez modę. Przy tym nie umiałem mówić milcząc, ani milczeć mówiąc. W rezultacie nosząc w sobie ognie, które mnie paliły, mając duszę podobną owym duszom, za którymi kobiety tęsknią, trawiony tą gorączką, której one tak są łakome, posiadając siłę, którą się chełpią głupcy, u wszystkich kobiet spotkałem się ze zdradzieckim okrucieństwem. Toteż podziwiałem naiwnie tych salonowych bohaterów, kiedy obnosili swoje tryumfy; nie podejrzewałem ich o kłamstwo. Popełniłem bez wątpienia ten błąd, iż pragnąłem miłości na słowo; w sercu kobiety lekkiej i płochej, spragnionej zbytku, pijanej próżnością, chciałem znaleźć wielką i silną miłość, ową potężną namiętność, ów ocean, który tłukł się w mym sercu. Och! Czuć się stworzonym do miłości, do tego, by uszczęśliwić kobietę, i nie znaleźć nikogo, nawet jakiejś odważnej i szlachetnej Marceliny ani starzejącej się markizy! Nosić skarby w sakwie żebraka i nie móc spotkać jakiegoś podlotka, jakiejś młodej dziewczyny, która by je podziwiała. Często chciałem się zabić z rozpaczy.