Za darmo

Gobseck

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Żegnam cię, Anastazjo! Bądź szczęśliwa! Co do mnie, jutro będę już wolny od trosk.

– Panie – wykrzyknęła młoda kobieta, zwracając się do Gobsecka – przyjmuję.

– No, więc! – odparł starzec – ależ pani się trudno decyduje, moja piękna pani.

Podpisał czek na pięćdziesiąt tysięcy do banku i wręczył hrabinie.

– A teraz – rzekł z uśmiechem dość podobnym do uśmiechu Woltera – dopełnię sumy trzydziestoma tysiącami weksli, których pełnej wartości nie zaprzeczy mi z pewnością nikt. To szczere złoto. Pan hrabia powiedział mi dopiero co: „Moje weksle będą zapłacone”.

To mówiąc, podał jej weksle podpisane przez hrabiego, wszystkie zaprotestowane w wilię11 na żądanie jednego z kolegów, który prawdopodobnie sprzedał je lichwiarzowi pół darmo.

Młody człowiek wydał krzyk wściekłości, w którym można było wyróżnić słowa: „Stary łotr!”.

Gobseck nie drgnął, wydobył z puzderka parę pistoletów i rzekł chłodno:

– Jako obrażony mam pierwszy strzał.

– Maksymie, przeproś pana – zawołała pojednawczo drżąca hrabina.

– Nie miałem zamiaru pana obrazić – bąknął zmieszany młody człowiek.

– Wiem o tym – odparł spokojnie Gobseck – miał pan zamiar jedynie nie zapłacić swoich weksli.

Hrabina wstała, skinęła głową i znikła, zdjęta widocznie głęboką zgrozą. Pan de Trailles musiał iść za nią; ale nim wyszedł, rzekł:

– Panowie, jeżeli piśniecie słowo o tym wszystkim, poleje się wasza krew albo moja.

– Amen – odparł Gobseck, chowając pistolety. – Aby dać swoją krew, trzeba ją mieć, mój chłopczyku, a ty masz tylko błoto w żyłach.

Skoro drzwi się zamknęły i powozy odjechały, Gobseck wstał i zaczął tańczyć, powtarzając:

– Mam diamenty, mam diamenty! Piękne diamenty! Co za diamenty! I niedrogo. Ha, ha! Panowie Werbrust i Gigonnet, myśleliście, żeście złapali starego Gobsecka! Ego sum papa! Jestem mistrzem was wszystkich! W całości zapłacony! Jak oni zgłupieją wszyscy dziś wieczór, kiedy im opowiem całą historię między dwiema partyjkami domina!

Ta posępna radość, to dzikie okrucieństwo wywołane posiadaniem kilku białych kamyków przejęły mnie dreszczem. Byłem niemy i osłupiały.

– Ha, ha! Jesteś tu, mój chłopcze – rzekł. – Zjemy obiad razem. Zabawimy się u ciebie, bo ja nie prowadzę domu. Wszyscy ci restauratorzy ze swymi przyprawami, ze swymi sosami, winami, struliby samego diabła.

Wyraz mój wrócił mu nagle chłodną obojętność.

– Ty tego nie rozumiesz – rzekł, siadając przy kominku i stawiając blaszankę z mlekiem na węglach. – Chcesz zjeść ze mną śniadanie? – dodał – starczy może na dwóch.

– Dziękuję – odparłem – śniadam dopiero o dwunastej.

W tej chwili szybkie kroki rozległy się w korytarzu. Przybysz zatrzymał się u drzwi Gobsecka i zapukał kilkakrotnie z wyraźną wściekłością. Lichwiarz zajrzał przez zakratowane okienko i wpuścił mężczyznę lat może trzydziestu pięciu, który widocznie mimo tego gniewu nie wydał mu się niebezpiecznym. Nieznajomy, skromnie ubrany, podobny był do nieboszczyka księcia de Richelieu: był to hrabia, którego musieli państwo spotykać, i który – daruje mi pani to wyrażenie – miał arystokratyczne wzięcie dyplomatów waszego świata.

– Panie – rzekł, zwracając się do Gobsecka, który odzyskał spokój – moja żona była tu przed chwilą?

– Możebne.

– A więc, mój panie! Czy mnie pan nie rozumie?

– Nie mam zaszczytu znać pańskiej małżonki – odparł lichwiarz. – Było u mnie wiele osób dziś rano, kobiet, mężczyzn, panienek podobnych do chłopców i chłopców podobnych do panien. Trudno by mi było…

– Dosyć żartów, proszę pana, mówię o kobiecie, która wyszła od pana przed chwilą.

– Skąd mogę wiedzieć, czy to jest pańska żona – spytał lichwiarz – skoro nigdy nie miałem przyjemności pana widzieć?

– Myli się pan, panie Gobseck – rzekł hrabia z głęboką ironią. – Spotkaliśmy się jednego rana w sypialni mojej żony. Przyszedł pan z wekslem podpisanym przez nią, z wekslem, na który nie ona pobrała pieniądze.

– Nie moją rzeczą było dochodzić, w jaki sposób się pokryła – odparł Gobseck, odpowiadając hrabiemu złośliwym spojrzeniem. – Zeskontowałem ten weksel jednemu z moich kolegów. Zresztą, proszę pana – rzekł kapitalista, nie wzruszając się, nie podnosząc głosu i nalewając kawę do kubka z mlekiem – pozwoli pan zwrócić sobie uwagę, że nie uznaję tego, aby mi pan miał prawo robić uwagi w moim domu: jestem pełnoletni od roku 61 zeszłego wieku.

– Kupiłeś pan za nędzną cenę brylanty rodzinne, które nie należały do mojej żony.

– Nie poczuwając się do obowiązku wtajemniczać pana w moje interesy, powiem panu, panie hrabio, że jeżeli brylanty zostały panu skradzione przez panią hrabinę, powinien pan był uprzedzić cyrkularzem jubilerów, aby ich nie kupowali. Wszak mogła je sprzedać częściowo.

– Panie! – wykrzyknął hrabia – pan zna moją żonę.

– Doprawdy?

– Ona pozostaje pod władzą mężowską.

– Możebne.

– Nie miała prawa rozporządzać tymi brylantami…

– Słusznie.

– A więc?…

– A więc, proszę pana, znam pańską żonę, jest pod władzą mężowską, jest w ogóle pod rozmaitą władzą, ale nie znam pańskich brylantów. Jeżeli pani hrabina podpisuje weksle, może z pewnością i uprawiać handel, kupować diamenty, przyjmować je w komis, brać je dla odprzedaży, widywano takie wypadki!

– Żegnam pana – wykrzyknął hrabia blady z gniewu – istnieją sądy.

– Słusznie.

– Ten pan – dodał, wskazując na mnie – był świadkiem sprzedaży.

– Możebne.

Hrabia chciał wyjść. Naraz, czując wagę sprawy, wmieszałem się między walczące strony.

– Panie hrabio – rzekłem – pan ma słuszność i pan Gobseck też jest w swoim prawie. Nie może pan ścigać nabywcy, nie mieszając w to swojej żony, a hańba tej sprawy spadłaby nie tylko na nią. Jestem adwokatem, winien jestem bardziej jeszcze samemu sobie niż memu stanowisku oznajmić panu, że diamenty, o których pan mówi, przeszły w ręce pana Gobsecka w mojej obecności; ale sądzę, że byłoby błędem z pańskiej strony podawać w wątpliwość prawność tej sprzedaży, której przedmiot jest zresztą trudny do rozpoznania. W obliczu słuszności ma pan rację, w obliczu prawa przegrałby pan. Pan Gobseck jest zbyt uczciwym człowiekiem, aby zaprzeczyć, że ta sprzedaż odbyła się na jego korzyść, zwłaszcza kiedy moje sumienie i mój obowiązek każą mi to zeznać. Ale gdyby pan nawet wytoczył proces, panie hrabio, wynik byłby wątpliwy. Radzę panu tedy ułożyć się z panem Gobseckiem, który może usprawiedliwić się swoją dobrą wiarą, ale któremu zawsze winien pan zwrócić cenę kupna. Niech się pan zgodzi na odkup z terminem siedmiu lub ośmiu miesięcy, roku nawet, który to przeciąg czasu pozwoli panu zwrócić sumę pożyczoną przez panią hrabinę, chyba że pan woli odkupić przedmiot zaraz dziś, dając rękojmię płatności.

Lichwiarz maczał chleb w kawie i jadł z zupełną obojętnością, ale na słowo ułożyć zerknął na mnie, jakby sobie powiadał: „A to zuch, jak on skorzystał z moich lekcji”. Z mojej strony odpowiedziałem wymownym spojrzeniem, które zrozumiał doskonale. Sprawa była wątpliwa, brudna, trzeba było koniecznie ją załatwić. Gobseck nie miał ucieczki w zaparciu się, ja byłbym powiedział prawdę. Hrabia podziękował mi życzliwym uśmiechem.

Po dyskusji, w której zręczność i chciwość Gobsecka byłyby pobiły cały kongres dyplomatów, sporządziłem akt, w którym hrabia uznał, iż otrzymał od lichwiarza sumę osiemdziesięciu tysięcy franków łącznie z procentami, za zwrotem której Gobseck zobowiązuje się zwrócić brylanty.

– Co za marnotrawstwo! – wykrzyknął mąż, podpisując. – Jak zasypać tę przepaść?

– Panie – spytał poważnie Gobseck – czy pan ma dużo dzieci?

Na to pytanie hrabia zadrżał, jak gdyby lichwiarz, podobny biegłemu lekarzowi, położył nagle palec na siedlisku choroby. Mąż nie odpowiedział.

– Ba! – podjął Gobseck, rozumiejąc to bolesne milczenie – znam pańską historię na pamięć. Ta kobieta to demon, którego pan kocha może jeszcze; wierzę chętnie, mnie samego poruszyła! Może chciałby pan ocalić swój majątek, zachować go dla jednego lub dwojga swoich dzieci. Więc dobrze, rzuć się w wir świata, graj, strać ten majątek, przychodź często do Gobsecka. Świat powie, że ja jestem Żyd, Arab, lichwiarz, rozbójnik, że ja pana zrujnowałem! Drwię sobie z tego! Skoro mnie kto obrazi, kładę go trupem, nikt tak dobrze nie strzela z pistoletu i nie włada szpadą jak pański sługa. Wiedzą o tym! Potem postaraj się pan o przyjaciela, jeżeli zdołasz go znaleźć, sprzedasz mu fikcyjnie swój majątek. – Wszak wy to nazywacie fideikomisem, nieprawdaż? – zwrócił się do mnie.

Hrabia zdawał się zupełnie zatopiony w myślach, pożegnał nas, mówiąc:

– Otrzyma pan swoje pieniądze jutro, niech pan przygotuje brylanty.

– Głupi jak uczciwy człowiek – rzekł zimno Gobseck, skoro hrabia wyszedł.

– Powiedz pan raczej, głupi jak zakochany.

– Należy ci się od hrabiego za sporządzenie aktu – zawołał, widząc, że odchodzę.

W kilka dni po tej scenie, która mnie wprowadziła w straszliwe tajemnice życia światowej kobiety, pewnego ranka hrabia wszedł do mej kancelarii.

– Panie – rzekł – przychodzę zasięgnąć pańskiej rady w poważnych sprawach. Oświadczam panu, że pokładam w panu zupełne zaufanie, i mam nadzieję dać tego dowody. Pańskie postępowanie wobec pani de Grandlieu – rzekł hrabia – jest ponad wszelkie pochwały.

(– Widzi pani – rzekł adwokat do wicehrabiny – że tysiąc razy otrzymałem nagrodę za uczynek bardzo prosty).

Skłoniłem się z szacunkiem i odrzekłem, że dopełniłem jedynie obowiązku uczciwego człowieka.

 

– A więc, proszę pana, zasięgałem dokładnych informacji co do szczególnej osobistości, której pan zawdzięczasz swoją karierę – rzekł hrabia. – Wedle wszystkiego, co się dowiedziałem, Gobseck wydaje mi się filozofem ze szkoły cyników. Co pan sądzi o jego uczciwości?

– Panie hrabio, Gobseck jest moim dobroczyńcą… po piętnaście od sta – dodałem, śmiejąc się. – Ale chciwość jego nie daje mi prawa, aby malować jego portret na użytek obcych.

– Niech pan mówi śmiało! Pańska szczerość nie może zaszkodzić ani Gobseckowi, ani panu. Nie spodziewam się znaleźć anioła w skórze lichwiarza.

– Stary Gobseck – podjąłem – jest głęboko przekonany o zasadzie, która włada całym jego postępowaniem. Wedle niego pieniądz jest towarem, który można z czystym sumieniem sprzedawać drogo albo tanio, wedle okoliczności. Kapitalista jest w jego oczach człowiekiem, który dzięki procentowi, jakiego żąda od swoich pieniędzy, wchodzi z góry jako wspólnik w zyskowne przedsięwzięcia i spekulacje. Poza jego zasadami finansowymi oraz jego filozoficznymi spostrzeżeniami nad naturą ludzką, które mu pozwalają postępować z pozoru jak lichwiarz, jestem głęboko przekonany, iż skoro skończy interesy, jest to najskrupulatniejszy i najuczciwszy człowiek, jaki istnieje w Paryżu. Są w nim dwaj ludzie: skąpiec i filozof, wielki i mały. Gdybym umarł, zostawiając dzieci, jego bym mianował opiekunem. Oto, proszę pana, w jakim świetle doświadczenie ukazało mi Gobsecka. Nie wiem nic o jego przeszłości. Może był korsarzem, może przebiegł cały świat, handlując diamentami albo ludźmi, kobietami albo tajemnicami stanu, ale przysięgam, że nie znam duszy ludzkiej tężej zahartowanej i lepiej doświadczonej. W dniu, w którym zaniosłem mu sumę umarzającą resztę mego długu, spytałem go, nie bez pewnych delikatnych omówień, jakie uczucie skłoniło go do tego, aby mi kazać płacić tak ogromne procenty, i czemu, chcąc mnie, swemu przyjacielowi, wyświadczyć przysługę, nie pozwolił sobie na pełne dobrodziejstwo. „Mój synu – odparł – uwolniłem cię od wdzięczności, dając ci prawo mniemać, żeś mi niewinien nic; toteż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi pod słońcem”. Ta odpowiedź objaśni panu może lepiej człowieka niż wszystko, co bym powiedział.

– Powziąłem nieodwołalne postanowienie – rzekł hrabia. – Niech pan sporządzi potrzebne akty, aby przelać na Gobsecka własność mego majątku. Polegam tylko na panu co do ułożenia kontrrewersu, w którym oświadczy, że ta sprzedaż jest udana i zobowiąże się zwrócić ten majątek, administrowany tak, jak on umie administrować, w ręce mego najstarszego syna w dniu jego pełnoletności. A teraz, drogi panie, muszę panu wyznać; bałbym się zachować ten szacowny akt w domu. Przywiązanie mego syna do matki nie pozwala mi powierzyć mu tego rewersu. Czy mogę pana prosić, abyś go zechciał zachować u siebie? W razie śmierci Gobseck mianowałby pana spadkobiercą moich dóbr. Tak więc, wszystko przewidziane.

Hrabia zamilkł na chwilę, wydawał się bardzo podniecony.

– Wybaczy mi pan – rzekł po pauzie – cierpię bardzo, a zdrowie moje budzi we mnie poważne obawy. Ostatnie zgryzoty zagoryczyły straszliwie moje życie i zmuszają mnie do tego doniosłego kroku.

– Panie hrabio – odparłem – niech mi pan pozwoli przede wszystkim podziękować za zaufanie, jakie pan we mnie pokłada. Ale muszę je usprawiedliwić, zwracając panu uwagę, że swoim krokiem wydziedzicza pan całkowicie swoje… inne dzieci. Noszą pańskie nazwisko. Gdyby nawet były tylko dziećmi kobiety niegdyś kochanej, dziś upadłej, mają prawo do jakiegoś zabezpieczenia. Oświadczam panu, że nie przyjmę obowiązku, jakim pan chce mnie zaszczycić, jeżeli ich los nie będzie zapewniony.

Hrabia zadrżał gwałtownie, słysząc te słowa. Łzy stanęły mu w oczach, uścisnął mi rękę mówiąc:

– Nie znałem pana jeszcze dosyć. Sprawił mi pan równocześnie przykrość i radość. Oznaczymy udział tych dzieci punktem kontrrewersu.

Odprowadziłem hrabiego aż do drzwi. Zdawało mi się, że widzę w jego rozjaśnionych rysach uczucie zadowolenia z tego aktu sprawiedliwości.

– Oto, panno Kamillo, jak młode kobiety staczają się w przepaść. Wystarczy czasami jednego kontredansa, jednej aryjki zaśpiewanej przy fortepianie, jednej wycieczki na wieś, aby sprowadzić straszliwe nieszczęścia. Biegnie się za pochlebnym głosem próżności, dumy, na wiarę jednego uśmiechu, albo przez szaleństwo, przez nieopatrzność! Hańba, zgryzota i nędza, oto trzy furie, w których ręce musi niechybnie dostać się kobieta z chwilą, gdy przekroczy granice…

– Biedna Kamilla upada z senności – rzekła wicehrabina, przerywając adwokatowi. – Idź, dziecko, idź spać, twoje serduszko nie potrzebuje straszliwych obrazów, aby pozostać czyste i uczciwe.

Kamilla de Grandlieu zrozumiała matkę i wyszła.

– Trochę pan za daleko zaszedł, kochany panie Derville – rzekła wicehrabina – adwokat nie jest matką rodziny ani kaznodzieją.

– Ależ gazety są tysiąc razy więcej…

– Poczciwy Derville! – przerwała mu wicehrabina – nie poznaję pana. Czyż pan sądzi, że moja córka czytuje gazety? Niech pan mówi dalej – dodała po pauzie.

– W trzy miesiące po zatwierdzeniu sprzedaży dokonanej przez hrabiego na rzecz Gobsecka…

– Może pan nazwać hrabiego de Restaud, skoro Kamilli już nie ma – rzekła wicehrabina.

– Niech i tak będzie – odparł adwokat. – W długi czas po tej scenie nie otrzymałem jeszcze kontrrewersu, który miał zostać w moim ręku. W Paryżu adwokaci pochłonięci są wirem spraw, który nie pozwala im myśleć o sprawach swoich klientów więcej, niż myślą oni sami, poza pewnymi wyjątkami, które umiemy czynić. Jednakże pewnego dnia, kiedy lichwiarz był u mnie na obiedzie, spytałem, czy nie wie, dlaczego nie mam żadnego znaku życia od pana de Restaud.

– Dla bardzo naturalnej przyczyny – odparł. – Jest umierający. Jest to jedna z owych tkliwych dusz, które nie umiejąc zabić swej zgryzoty, dają się jej pożreć. Życie to jest praca, rzemiosło, którego trzeba się nauczyć. Kiedy człowiek, przebywszy wszystkie bóle życia, nauczył się go wreszcie, fibry jego hartują się i nabywają pewnej gibkości, która pozwala mu panować nad swą wrażliwością; zmienia swoje nerwy w stalowe sprężyny, które poddają się, nie pękając. Wówczas, o ile ma dobry żołądek, człowiek tak spreparowany może żyć równie długo, jak żyją cedry Libanu, kapitalne drzewa.

– Hrabia umierający? – zawołałem.

– Możebne – odparł Gobseck. – Znajdziesz w sprawie jego sukcesji soczysty kąsek.

Spojrzałem na starego i rzekłem, aby go wybadać:

– Niech mi pan wytłumaczy, dlaczego hrabia i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którymi się pan zainteresował?

– Dlatego, że wy jedni zawierzyliście mi bez zastrzeżeń – odparł.

Jakkolwiek ta odpowiedź pozwoliła mi przypuszczać, że Gobseck nie nadużyłby swego położenia, w razie gdyby kontrrewers zaginął, postanowiłem udać się do hrabiego. Zmyśliłem jakieś pilne interesy i wyszliśmy. Przybyłem rychło na ulicę du Helder. Wprowadzono mnie do salonu, gdzie hrabina bawiła się z dziećmi. Kiedy mnie oznajmiono, wstała nagle, podeszła ku mnie i usiadła, bez słowa wskazując mi pusty fotel przy kominku. Twarz jej oblekła ową nieprzeniknioną maskę, pod jaką światowe kobiety tak dobrze umieją skrywać swoje wzruszenia. Zgryzoty zniszczyły już tę twarz: jedynie cudowne rysy, które niegdyś były jej ozdobą, pozostały, aby świadczyć o jej piękności.

– Jest rzeczą pierwszorzędnej wagi – rzekłem – abym się mógł widzieć z panem hrabią…

– W takim razie byłby pan szczęśliwszym ode mnie – odparła żywo. – Pan de Restaud nie chce widzieć nikogo, zaledwie znosi odwiedziny doktora, odtrąca wszelkie starania, nawet moje. Chorzy mają takie dziwactwa! Są jak dzieci, nie wiedzą, czego chcą.

– Może właśnie jak dzieci wiedzą dobrze, czego chcą. Hrabina zarumieniła się. Żałowałem niemal tej odpowiedzi godnej Gobsecka.

– Ależ – rzekłem, aby odmienić rozmowę – niepodobna przecież, aby pan de Restaud był wciąż sam.

– Najstarszy syn jest przy nim – rzekła.

Daremnie przyglądałem się hrabinie, tym razem nie zarumieniła się już; miałem wrażenie, że zacięła się w postanowieniu niedopuszczenia mnie do swych tajemnic.

– Powinna pani zrozumieć, że krok mój nie jest niedyskrecją – rzekłem. – Pobudką jego są ważne interesy…

Zagryzłem wargi, czując, że wszedłem na fałszywą drogę. Toteż hrabina natychmiast skorzystała z mej omyłki.

– Moje interesy a interesy męża to jedno – rzekła. – Nic nie stoi na przeszkodzie, aby pan powierzył mnie…

– Rzecz, która mnie sprowadza, tyczy jedynie pana hrabiego – odparłem stanowczo.

– Każę go uprzedzić, że pan się pragnie z nim widzieć.

Uprzejmy ton, wyraz, jaki przybrała, wymawiając te słowa, nie zwiodły mnie, odgadłem, że za nic nie dopuści mnie do męża. Rozmawiałem przez chwilę o rzeczach obojętnych, aby móc obserwować hrabinę; ale jak wszystkie kobiety, które ułożyły sobie plan, umiała udawać z ową rzadką doskonałością, będącą u kobiety szczytem przewrotności. Śmiem rzec, iż wszystkiego się lękałem z jej strony, nawet zbrodni. Uczucie to płynęło z przeczucia przyszłości, które odbijało się w jej gestach, spojrzeniu, zachowaniu, nawet w akcentach głosu.

Teraz opowiem państwu sceny, które zakończyły tę przygodę, wraz z okolicznościami, które poznałem z czasem, oraz ze szczegółami, które odgadła przenikliwość Gobsecka i moja.

Od chwili, gdy hrabia de Restaud na pozór rzucił się w wir zabaw i zaczął trwonić majątek, rozegrały się między małżeństwem sceny okryte nieprzeniknioną tajemnicą, które pozwoliły hrabiemu osądzić swoją żonę jeszcze niekorzystniej niż wprzódy. Skoro tylko zachorował i musiał się położyć, objawiła się jego niechęć do hrabiny i do dwojga młodszych dzieci. Zakazał im wchodzić do pokoju, a kiedy spróbowali ominąć ten zakaz, powodowało to ataki tak niebezpieczne dla życia chorego, że doktor błagał hrabinę, aby nie naruszała mężowskich nakazów. Widząc, jak ziemia, jak dobra rodzinne, nawet pałac, w którym mieszka, przechodzą w ręce Gobsecka, który w fantastyczny sposób zdawał się pożerać ich fortunę, pani de Restaud zrozumiała widocznie zamiary męża. Pan de Trailles, szczególnie wówczas naciskany przez wierzycieli, przebywał w Anglii. On jeden mógłby odsłonić hrabinie tajemne środki, jakie Gobseck podsunął mężowi przeciw niej. Mówią, że długo wzbraniała się dać swój podpis, nieodzowny wedle naszych ustaw do prawomocności aktu sprzedaży; mimo to hrabia uzyskał go. Hrabina sądziła, że mąż jej kapitalizuje swój majątek i że niewielka paczka banknotów, które go pomieszczą, znajdzie się w jakimś schowaniu, u rejenta, może w banku. Wedle jej rachuby, pan de Restaud musiał posiadać koniecznie jakiś akt, który by pozwolił najstarszemu synowi owładnąć majątkiem. Rozciągnęła tedy dokoła pokoju męża najściślejszy dozór. Władała despotycznie w domu, wszędzie docierało jej kobiece szpiegostwo. Siedziała cały dzień w salonie przylegającym do sypialni męża, skąd mogła słyszeć każde jego słowo, każdy ruch. W nocy kazała tam słać sobie łóżko i przeważnie wcale nie spała. Lekarz szedł jej we wszystkim na rękę. To poświęcenie zdawało się światu wzniosłe. Umiała z wrodzonym sprytem osób fałszywych ukryć wstręt, jaki pan de Restaud jej objawiał, i odgrywała tak dobrze komedię boleści, że zyskała tym niejaką sławę. Nawet świętoszki uważały, że hrabina okupiła swoje winy. Ale wciąż miała przed oczyma nędzę, jaka ją czeka po śmierci hrabiego, jeśli jej zbraknie przytomności umysłu.

11w wilię (daw.) – wczoraj. [przypis edytorski]