Za darmo

Gobseck

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Dobranoc – rzekł stary.

– Ależ istnieje taryfa na honoraria.

– Nie ma taryfy – odrzekł – na transakcje, na zwłoki, na polubowne ugody. Możesz wówczas liczyć sobie tysiąc franków, sześć tysięcy franków nawet, zależnie od rozmiaru sprawy, za konferencje, za wizyty, za koncepty aktów, za memoriały i całą gadaninę. Trzeba umieć znaleźć takie sprawy. Polecę cię jako najuczeńszego i najzręczniejszego z adwokatów, przyślę ci tyle tego rodzaju procesów, że twoi koledzy pękną z zazdrości. Werbrust, Palma, Gigonnet, moi koledzy, powierzą ci swoje wywłaszczenia, a sam Bóg wie, ile ich mają! Będziesz miał w ten sposób dwie klientele, tę, którą kupujesz, i tę, którą ja ci dam. Powinien byś właściwie dać mi piętnaście procent od moich stu pięćdziesięciu tysięcy.

– Niech będzie, ale nie więcej – rzekłem ze stanowczością człowieka, który nie pójdzie ani na krok dalej.

Stary Gobseck złagodniał, wydawał się ze mnie zadowolony.

– Zapłacę sam – dodał – twemu pryncypałowi, tak aby się dobrze zabezpieczyć na wartości i na kaucji.

– Och, rękojmie, jakie pan chce.

– A potem pokryjesz moją sumę w piętnastu wekslach podpisanych in blanco, każdy na sumę dziesięciu tysięcy franków.

– Dobrze, byleby to podwójne pokrycie zostało stwierdzone.

– Nie! – przerwał Gobseck. – Dlaczego chcesz, abym ja miał więcej zaufania do ciebie niż ty do mnie?

Zamilkłem.

– I będziesz – dodał dobrodusznym tonem – prowadził moje sprawy nie żądając honorariów, dopóki będę żył, nieprawdaż?

– Dobrze, pod warunkiem, abym nie musiał wykładać żadnych kosztów.

– Słusznie – odparł. – Ale, ale – dodał starzec, którego fizjognomia z trudem oblekła wyraz dobroduszności – pozwolisz, abym cię odwiedzał?

– Zawsze mi będzie miło.

– Tak, ale rano to będzie trudno. Ty będziesz miał swoje sprawy, ja mam moje.

– Niech pan przychodzi wieczór.

– Och, nie, musisz bywać w świecie, odwiedzać klientów. Ja mam moich przyjaciół, moją kawiarnię.

„On ma przyjaciół!” – pomyślałem.

– A więc – rzekłem – czemuż by pan w takim razie nie miał przyjść w porze obiadu?

– Otóż to – rzekł Gobseck. – Po giełdzie, o piątej. Więc dobrze, będę przychodził co środę i co sobotę. Będziemy sobie gwarzyli o interesach jak para przyjaciół. He, he! Ja bywam czasami wesół. Dasz mi skrzydełko kuropatwy i kieliszek szampańskiego, pogadamy sobie. Wiem wiele rzeczy, które dziś już można mówić, a które cię nauczą znać ludzi, a zwłaszcza kobiety.

– Niech będzie kuropatwa i kieliszek szampańskiego.

– Nie rób szaleństw, inaczej straciłbyś moje zaufanie. Nie urządzaj domu na wielką stopę. Weź sobie starą służącą, tylko jedną. Będę cię odwiedzał, aby się upewnić o twoim zdrowiu. Lokuję kapitał na twoją głowę, muszę dopilnować twoich spraw. No, przyjdź dziś wieczór z pryncypałem.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jeżeli pytanie nie jest niedyskretne – rzekłem do staruszka, kiedyśmy dochodzili do drzwi – na co w tym wszystkim była potrzebna moja metryka?

Jan Ester van Gobseck wzruszył ramionami, uśmiechnął się chytrze i odparł:

– Jaka ta młodość głupia! Dowiedz się tedy, panie adwokacie, – bo trzeba byś to wiedział, iżbyś się sam nie dał złapać – że przed trzydziestką uczciwość i talent są jeszcze jakąś hipoteką. Później nie można już polegać na człowieku.

I zamknął drzwi.

W trzy miesiące później byłem adwokatem. Niebawem miałem szczęście, pani hrabino, podjąć starania o odzyskanie pani mienia. Wygrana tego procesu dała mnie poznać. Mimo ogromnych procentów płaconych Gobseckowi, w niespełna pięć lat spłaciłem go zupełnie. Zaślubiłem Fanny Malvaut, którą pokochałem szczerze. Podobieństwo naszych losów, pracy, powodzenia, wzmocniło siłę naszych uczuć. Wuj jej, wzbogacony rolnik, umarł, zostawiając jej siedemdziesiąt tysięcy franków, które pomogły mi się wypłacić. Od tego dnia życie moje było pasmem szczęścia i pomyślności. Nie mówmy tedy już o mnie, nie ma nieznośniejszej rzeczy niż człowiek szczęśliwy. Wróćmy do moich bohaterów.

W rok po kupnie kancelarii zaciągnięto mnie, niemal wbrew mej woli, na kawalerskie śniadanko. Śniadanie to było rezultatem zakładu, który jeden z moich kolegów przegrał do młodego człowieka bardzo wówczas modnego w eleganckim świecie. Pan de Trailles, ozdoba dandyzmu owej epoki, cieszył się olbrzymią reputacją…

– Ależ cieszy się nią dziś jeszcze – wtrącił hrabia de Born, przerywając adwokatowi. – Nikt lepiej nie umie się ubrać, nikt nie powozi zręczniej od niego. Maksym umie grać, jeść i pić z większym wdziękiem niż ktokolwiek w świecie. Zna się na koniach, na kapeluszach, na obrazach. Wszystkie kobiety szaleją za nim. Wydaje około stu tysięcy franków rocznie, a nikt nie wie ani o jednej jego wiosce, nie widział u niego jednego kuponu. Jest to typ błędnego rycerza naszych salonów, naszych buduarów, naszych bulwarów, amfibia mająca tyleż z kobiety, co z mężczyzny… Hrabia Maksym de Trailles to osobliwa istota; zdolny do wszystkiego, a niezdatny do niczego, budzący postrach i wzgardę, wykształcony i ignorant, równie zdolny do dobrodziejstwa jak do zbrodni, to podły, to szlachetny, bardziej okryty błotem niż splamiony krwią, mający więcej trosk niż wyrzutów, więcej zajęty trawieniem niż myśleniem, udający namiętność, a niezdolny czuć nic. Błyszczące ogniwo, które mogłoby łączyć galery z wielkim światem. Maksym de Trailles to człowiek z owej klasy wybitnie inteligentnej, z której strzela czasami Mirabeau, Pitt, Richelieu, ale która częściej wydaje hrabiego Horna, Fouquier-Tinville'a lub Coignarda.

– A więc – podjął Derville, wysłuchawszy tego wizerunku – słyszałem wiele o tej osobistości od biednego ojca Goriot, mego klienta, ale, mimo iż spotykając go w świecie, uniknąłem już kilka razy niebezpiecznego zaszczytu tej znajomości. Jednakże kolega mój tak nalegał, abym przyszedł na to śniadanie, że nie mogłem odmówić, nie narażając się na opinię fujary. Trudno byłoby pani wyobrazić sobie kawalerskie śniadanie, pani wicehrabino. Niesłychany przepych i wykwint, zbytek sknery, który przez próżność stałby się na jeden dzień rozrzutnikiem. Wchodząc, człowiek jest zdumiony porządkiem, jaki panuje na stole, olśniewającym od srebra, kryształów, najcieńszej bielizny. Życie w samym kwiecie: młodzi ludzie są czarujący, uśmiechają się, mówią z cicha, podobni są do młodej oblubienicy, wszystko dokoła nich oddycha dziewiczością. W dwie godziny później, można by rzec, pobojowisko po walce: wszędzie potłuczone kieliszki, pomięte, pogniecione serwety, napoczęte półmiski, na które wstręt bierze patrzeć. I do tego wszystkiego krzyki, od których pęka głowa, komiczne toasty, huragan dobrych i głupich konceptów, czerwone twarze, rozpalone oczy, które nie mówią już nic, bezwiedne wynurzenia, które mówią wszystko. Pośród piekielnego zgiełku jedni tłuką butelki, drudzy śpiewają, ludzie wyzywają się, ściskają lub biją. W powietrzu unosi się nieznośna woń złożona ze stu zapachów i krzyki złożone ze stu głosów. Nikt nie wie już, co je, co pije, ani co mówi. Jedni są smutni, drudzy szczebioczą; tego ogarnia monomania i powtarza jedno słowo niby rozbujany dzwon; tamten chce przekrzyczeć zgiełk; najrozsądniejszy proponuje orgię! Gdyby wszedł tam człowiek przy zdrowych zmysłach, myślałby, że trafił na bachanalię.

Wśród tego to tumultu pan de Trailles starał się wślizgnąć w moje łaski. Zachowałem mniej więcej przytomność, miałem się na baczności. Co do niego, mimo że udawał solennie pijanego, panował nad sobą i myślał o interesach. W istocie nie wiem, jak się to stało, ale kiedy wychodziłem z restauracji około dziewiątej wieczór, przyrzekłem mu, że go nazajutrz zaprowadzę do starego Gobsecka. Słowa: honor, cnota, hrabina, kobieta uczciwa, nieszczęście, wkradły się dzięki jego złotym ustom niby czarami w naszą rozmowę.

Kiedym się obudził nazajutrz rano i chciałem sobie przypomnieć, com robił w wilię9, z trudnością zdołałem powiązać myśli. Coś mi się majaczyło, że córce jednego z moich klientów grozi utrata reputacji, szacunku i miłości męża, o ile nie znajdzie do południa pięćdziesięciu tysięcy franków. Były tam długi karciane, rachunki powoźnika, pieniądze stracone nie wiem już na co. Mój czarujący towarzysz upewnił mnie, że hrabina jest dosyć bogata, aby kilkoma latami oszczędności wyrównać szczerbę, jaką uczyni w swoim majątku. Dopiero wówczas zaczynałem zgadywać powód nalegań mego towarzysza. Wyznaję ze wstydem, że nie domyślałem się zupełnie, jak bardzo ważne było dla starego Gobsecka pogodzić się z tym dandysem.

W chwili, gdym wstawał, wszedł pan de Trailles.

– Panie hrabio – rzekłem po zwykłym powitaniu – nie widzę zgoła, w czym mógłby mnie pan potrzebować, aby się zgłosić do pana Gobsecka, najgrzeczniejszego, najpotulniejszego z kapitalistów. Da panu z pewnością pieniądze, jeżeli ma, lub raczej jeżeli mu pan przedstawi odpowiednią rękojmię.

– Panie – odparł – nie mam bynajmniej zamiaru zmuszać pana do oddania mi przysługi, nawet jeśli mi pan przyrzekł.

„Tam do kata – rzekłem sobie w duchu – czy mam pozwolić, aby ten człowiek myślał, że ja nie dotrzymuję słowa?”

– Miałem zaszczyt powiedzieć panu wczoraj, żem się bardzo nie w porę posprzeczał ze starym Gobseckiem – dodał. – Otóż, ponieważ nie ma drugiego człowieka w Paryżu, który byłby w stanie wypluć od jednego razu w samym końcu miesiąca setkę tysięcy franków, prosiłem pana, abyś mnie z nim pogodził. Ale nie mówmy już o tym…

Pan de Trailles popatrzył na mnie wzrokiem grzecznie impertynenckim i gotował się do wyjścia.

– Jestem gotów towarzyszyć panu – rzekłem.

 

Kiedyśmy przyjechali na ulicę des Grès, dandys rozglądał się dokoła siebie z uwagą i niepokojem, które mnie zdziwiły. Twarz jego bladła, czerwieniała, żółkła na przemian, parę kropel potu wystąpiło na jego czoło, gdy ujrzał bramę Gobsecka. W chwili, gdyśmy wysiadali, dorożka wjechała w ulicę des Grès. Sokole oko młodzieńca pozwoliło mu rozpoznać kobietę w głębi dorożki. Wyraz dzikiej niemal radości ożywił jego twarz, zawołał przechodzącego chłopczyka i dał mu konia do trzymania. Poszliśmy do starego lichwiarza.

– Panie Gobseck – rzekłem – przyprowadzam panu jednego z moich najbliższych przyjaciół (któremu tyle ufam co diabłu, szepnąłem na ucho starcowi). Przez wzgląd na mnie, raczy mu pan wygodzić (na zwykły procent) i wydobyć go z kłopotu (jeśli to panu dogadza).

Pan de Trailles skłonił się lichwiarzowi, usiadł i przybrał dworską postawę, której wytworna uniżoność oczarowałaby każdego. Ale Gobseck siedział przy kominku nieruchomy, niewzruszony. Gobseck podobny był do posągu Woltera w przedsionku Komedii Francuskiej; uchylił lekko, jakby dla ukłonu, zużytego kaszkietu, a kawałek żółtej czaszki, który pokazał, dopełniał tego podobieństwa z marmurem.

– Mam pieniądze dla moich klientów – rzekł.

– Bardzo się tedy pan gniewa, żem się zrujnował gdzie indziej niż u pana – rzekł, śmiejąc się, hrabia.

– Zrujnował! – odparł Gobseck z ironią.

– Chce pan powiedzieć, że nie można zrujnować człowieka, który nie ma nic? Ale znajdź pan w Paryżu piękniejszy kapitał! – wykrzyknął elegant, wstając i okręcając się na pięcie.

Ten żarcik niemal serio nie zdołał wzruszyć Gobsecka.

– Czyż nie jestem serdecznym przyjacielem Ronquerolles'a, de Marsay'a, Franchessiniego, obu Vandenessów, Ajuda-Pinto, słowem całej najświetniejszej młodzieży? Grywam do spółki z księciem i ambasadorem, których pan zna. Moje dochody są w Londynie, Karlsbadzie, Baden, w Bath. Czyż to nie jest najwspanialszy przemysł?

– Prawda.

– Robicie ze mnie gąbkę, do kroćset, pozwalacie mi spęcznieć w salonach, aby mnie wycisnąć w krytycznych chwilach, ale wy jesteście także gąbki i śmierć was wyciśnie.

– Możebne.

– Gdyby nie marnotrawcy, cóż by się z wami stało? We dwóch jesteśmy jak dusza i ciało.

– Słusznie.

– No, podajmy sobie ręce, mój stary ojczulku Gobseck, i bądź wspaniałomyślny, jeżeli to jest prawdziwe, słuszne i możebne.

– Przychodzi pan do mnie – odparł zimno lichwiarz – ponieważ Girard, Palma, Werbrust i Gigonet dławią się od pańskich weksli, które ofiarowują wszędzie z pięćdziesięcioma procentami straty; otóż, ponieważ prawdopodobnie dali za nie jedynie połowę wartości, nie są warte ani dwadzieścia pięć procent. Sługa uniżony. Czy mogę, po sprawiedliwości – ciągnął Gobseck – pożyczyć bodaj szeląga człowiekowi, który winien jest trzydzieści tysięcy franków, a nie ma ani grosza? Przegrał pan przedwczoraj dziesięć tysięcy franków na balu u barona Nucingen.

– Panie – odparł hrabia, mierząc starca oczyma z rzadką bezczelnością – moje sprawy pana nic nie obchodzą. Komu dano termin, nie jest nic winien.

– Prawda!

– Moje weksle będą zapłacone.

– Możebne!

– I w tej chwili kwestia między nami sprowadza się do tego, czy przedstawiam dla pana dostateczne rękojmie na sumę, którą chcę u pana pożyczyć.

– Słusznie.

Turkot dorożki zatrzymującej się u bramy rozległ się w pokoju.

– Pójdę przynieść coś, co panu może wystarczy – wykrzyknął młody człowiek.

– O mój synu! – wykrzyknął Gobseck, wstając i wyciągając do mnie ręce, skoro utracjusz wyszedł – jeżeli ma dobry zastaw, ocalasz mi życie! Ja bym tego nie przeżył. Werbrust i Gigonnet myśleli, że mi spłatali figla. Dzięki tobie uśmieję się z nich serdecznie dziś wieczór.

Radość starca miała coś przerażającego. Była to jedyna chwila wylania, jaką miał ze mną. Mimo krótkiego trwania tej radości, nie wyjdzie mi ona nigdy z pamięci.

– Zrób mi tę przyjemność i zostań tutaj – dodał. – Mimo że jestem uzbrojony i pewny mojej ręki jak człowiek, który niegdyś polował na tygrysy i bił się na pokładzie o śmierć i życie, nie dowierzam temu frantowi.

Usiadł z powrotem przed biurkiem. Twarz jego stała się znów blada i spokojna.

– Ho, ho! – rzekł, zwracając się do mnie – ujrzysz z pewnością piękną istotę, o której ci mówiłem niegdyś, słyszę w korytarzu arystokratyczne kroki.

W istocie, młody człowiek wrócił, prowadząc kobietę, w której poznałem ową hrabinę odmalowaną mi niegdyś przez Gobsecka, jedną z córek poczciwego Goriot. Hrabina nie spostrzegła mnie zrazu, stałem przy oknie, wyglądając na ulicę. Wchodząc do ciemnego i wilgotnego pokoju lichwiarza, rzuciła nieufne spojrzenie na Maksyma. Była tak piękna, że mimo jej błędów, żal mi jej było. Jakiś straszliwy lęk miotał jej sercem, szlachetne i dumne rysy nie umiały pokryć konwulsyjnego skurczu. Ten młody człowiek stał się jej złym duchem. Podziwiałem Gobsecka, który cztery lata wprzódy z pierwszego wekslu przejrzał los tych dwojga istot.

„Prawdopodobnie – rzekłem sobie – ten potwór z twarzą anioła panuje nad nią wszelkimi możliwymi sprężynami: próżność, zazdrość, rozkosz, wir świata”.

– Ależ – wykrzyknęła wicehrabina – nawet cnoty tej kobiety stały się dla niego bronią. Wyciskał jej łzy poświęcenia, umiał w niej rozpalić szlachetność wrodzoną naszej płci i nadużywał jej czułości, aby jej drogo sprzedawać zbrodnicze rozkosze.

– Wyznaję – rzekł Derville, który nie zrozumiał znaków, jakie mu dawała pani de Grandlieu – że nie płakałem nad losem tej nieszczęśliwej istoty tak błyszczącej w oczach świata, a tak strasznej dla tego, kto czytał w jej sercu; nie, drżałem ze zgrozy, patrząc na jej mordercę, na tego młodego chłopca, którego czoło było tak jasne, usta tak świeże, uśmiech tak uroczy, zęby tak białe, postać podobna do anioła. Stali w tej chwili oboje przed swoim sędzią, który się im przyglądał tak, jak stary dominikanin w szesnastym wieku musiał spoglądać na tortury dwojga Maurów w podziemiach Inkwizycji.

– Proszę pana, czy istnieje sposób spieniężenia tych oto diamentów, ale zastrzegając sobie prawo odkupienia ich – rzekła drżącym głosem podając puzderko.

– Owszem, pani – rzekłem, wtrącając się do rozmowy i pokazując się.

Spojrzała na mnie, poznała mnie, zadrżała widocznie i rzuciła mi spojrzenie, które znaczy w każdym kraju: Milcz!

– Jest to – ciągnąłem dalej – akt, który nazywamy sprzedażą z prawem odkupu; układ, który polega na przelaniu własności ruchomej lub nieruchomej na czas określony, po upływie którego można wrócić do posiadania rzeczonego przedmiotu za zwrotem umówionej kwoty.

Odetchnęła swobodniej. Hrabia Maksym zmarszczył brwi, bał się, że w takim razie lichwiarz da niższą kwotę za diamenty, przedmiot mogący ulec zniżce. Gobseck, wciąż nieruchomy, wziął lupę i oglądał w milczeniu garnitur. Gdybym żył sto lat, nie zapomnę obrazu, jaki przedstawiała jego twarz. Blade policzki zabarwiły się; oczy, w których zdawał się odbijać połysk kamieni, błyszczały nienaturalnym ogniem. Wstał, podszedł do okna, trzymał diamenty tuż przy bezzębnych ustach, jak gdyby chciał je pożreć. Mamrotał niewyraźne słowa, podnosząc kolejno bransolety, kolczyki, naszyjnik, diademy, które obracał do światła, aby ocenić ich wodę, białość, szlif; wyjmował je z puzdra, wkładał z powrotem, wyjmował jeszcze, obracał nimi, aby z nich wydobyć cały ogień. Był w tej chwili bardziej dzieckiem niż starcem, a raczej dzieckiem i starcem razem.

– Piękne brylanty! Przed rewolucją to by było warte trzysta tysięcy franków. Co za woda! To prawdziwe azjatyckie diamenty, rodem z Golkondy albo z Wizapur. Zna pani ich cenę? Nie, nie, jeden Gobseck w całym Paryżu zdoła je oszacować. Jeszcze za cesarstwa trzeba by więcej niż dwieście tysięcy, aby sporządzić podobny garnitur.

Uczynił gest niesmaku i dodał:

– Dziś diamenty tracą z każdym dniem. Brazylia zasypuje nas nimi od czasu pokoju, zarzuca rynki diamentami mniej białymi niż indyjskie. Kobiety noszą je tylko na Dworze. Pani bywa u Dworu?

Wymawiając te straszliwe słowa, oglądał z niewymowną radością kamienie, jeden po drugim.

– Bez skazy – mówił. – O, ten ma skazę! Oto skaza. Piękny diament.

Jego blada twarz tak jaśniała w ogniu tych kamieni, że w myśli porównywałem ją do owych zielonkawych zwierciadeł, jakie spotyka się w prowincjonalnych gospodach, które chłoną promienie świetlne, nie zwracając ich: podróżny na tyle odważny, aby się przejrzeć w takim lustrze, ma twarz człowieka rażonego apopleksją.

– No i co? – rzekł hrabia, uderzając Gobsecka po ramieniu.

Stary dzieciak drgnął. Porzucił swoje zabawki, położył je na biurku, usiadł i stał się z powrotem lichwiarzem twardym, zimnym i gładkim niby marmurowa kolumna.

– Ile państwu trzeba?

– Sto tysięcy franków na trzy lata – rzekł hrabia.

– Możliwe! – rzekł Gobseck, dobywając z mahoniowego puzderka wagę bezcenną dla10 jej dokładności, swój klejnot! Zważył kamienie, szacując na oko (i Bóg wie, jak dokładnie!) wagę oprawy. W czasie tej operacji na twarzy lichwiarza walczyła na przemian radość i surowość. Hrabina była pogrążona w osłupieniu, które przemawiało na jej korzyść; zdawało mi się, że mierzy głębię przepaści, w którą się stacza. Były jeszcze wyrzuty w tej duszy kobiecej, trzeba było może tylko wysiłku, miłosiernie wyciągniętej ręki, aby ją ocalić. Spróbowałem.

– Czy te diamenty należą do pani? – spytałem dobitnie.

– Tak, panie – odparła z dumnym spojrzeniem.

– Spisuj akt z prawem odkupu, gaduło! – rzekł Gobseck, wstając i wskazując mi miejsce przy biurku.

– Pani jest pewnie zamężna? – spytałem jeszcze.

Żywo skinęła głową.

– Nie sporządzę aktu! – wykrzyknąłem.

– A to czemu? – rzekł Gobseck.

– Czemu? – odparłem, pociągając starca do okna, aby z nim pomówić po cichu. – Ta kobieta jest pod władzą męża, kupno będzie nieważne, nie będzie pan mógł zasłonić się niewiadomością faktu stwierdzonego w samym akcie. Będzie pan musiał tedy przedstawić diamenty, które u pana złożono, a których waga, wartość i szlif będą opisane.

Gobseck przerwał mi skinieniem głowy i zwrócił się do dwojga winowajców.

– Ma słuszność – rzekł. – Wszystko zmienione. Osiemdziesiąt tysięcy franków gotówką i zostawicie mi diamenty – dodał głuchym szeptem. – Gdy chodzi o ruchomości, posiadanie starczy za tytuł.

– Ale… – odparł młody człowiek.

– Wóz albo przewóz – odparł Gobseck, oddając puzderko hrabinie – za wiele ryzykuję.

– Lepiej by pani zrobiła, rzucając się do nóg męża – szepnąłem, pochylając się ku niej.

Lichwiarz zrozumiał zapewne moje słowa z ruchu warg i spojrzał na mnie lodowato. Twarz młodego człowieka stała się trupio blada. Wahanie hrabiny było widoczne. Ladaco zbliżył się do niej i, mimo że mówił bardzo cicho, usłyszałem:

9w wilię (daw.) – wczoraj. [przypis edytorski]
10dla – tu: z powodu, ze względu na. [przypis edytorski]