Za darmo

Bank Nucingena

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Bixiou, gubisz się w szczegółach, skup swój obraz – rzekł Couture.

– Sługa najniższy! – odparł Bixiou, przybierając zapewne pozę garsona z kawiarni – już się rrrobi, służę panom, żądany obrazek rrraz! Baczność, Finot, nadstaw głowę, żebym trafił do niej łopatą. Pani Małgorzata Teodora Wilhelmina Adolfus (z domu Adolfus i Spółka z Mannheimu), wdowa po baronie d'Aldrigger, to nie była poczciwa gruba Niemka, nabita i flegmatyczna, biała, o twarzy złotawej jak piana w dzbanku z piwem, bogata we wszystkie patriarchalne cnoty, jakie posiada Germania, mówiąc utartym stylem. Miała lica jeszcze świeże, czerwone na kościach policzkowych jak u lalki norymberskiej, zalotne loczki na skroniach, wyzywające oczy, ani śladu siwych włosów, szczupłą talię, której pretensje uwydatniały się w sukniach z gorsetem. Miała na czole i na skroniach parę mimowolnych zmarszczek, które byłaby rada, jak Ninon, wypędzić na pięty; ale zmarszczki upierały się kreślić swoje zygzaki w najbardziej widocznych miejscach. Koniec nosa zaczynał czerwienieć, co było dla niej tym przykrzejsze, iż nos harmonizował wówczas z kolorem policzków. Jedynaczka ta, psuta przez rodziców, psuta przez męża, psuta przez cały Strasburg i wciąż psuta przez córki, które ją ubóstwiały, baronowa pozwalała sobie na różowy kolor, na krótką spódniczkę, na kokardkę u gorsetu rysującego jej kibić. Kiedy paryżanin widzi baronową przechodzącą bulwarem, uśmiecha się krytycznie, nie dopuszczając, jak dzisiejsze sądy przysięgłych, okoliczności łagodzących w bratobójstwie! Kpiarz jest zawsze istotą powierzchowną i tym samym okrutną; ten cymbał nie bierze zupełnie w rachubę cząstki, jaka przypada społeczeństwu w śmieszności, z której się śmieje, natura bowiem stworzyła tylko bydlęta, a głupców zawdzięczamy cywilizacji.

– Co mnie zachwyca w tym Bixiou – rzekł Blondet – to że jest z jednej sztuki: kiedy nie drwi z innych, kpi z samego siebie.

– Blondet, zapłacę ci za to – rzekł Bixiou chytrze. – Jeżeli baronowa była postrzelona, lekkomyślna, egoistka, niezdolna do rachunku, odpowiedzialność za jej wady przypadała domowi Adolphus i Sp. z Mannheimu oraz ślepej miłości barona d'Aldrigger. Łagodna jak baranek, baronowa miała serce czułe, łatwe do wzruszenia, ale nieszczęściem wzruszenie trwało krótko i, co za tym idzie, zmieniało się często. Kiedy baron umarł, pasterka ta omal nie poszła za nim, tak boleść jej była szczera i prawdziwa, ale… nazajutrz przy śniadaniu podano jej groszek, który lubiła i ten rozkoszny groszek uśmierzył atak bólu. Córki, służba, wszyscy kochali ją tak ślepo, że cały dom był szczęśliwy z okoliczności, która pozwoliła ukryć przed baronową bolesny widok konduktu. Izaura i Malwina ukryły łzy przed ubóstwianą matką i zajęły ją dobieraniem i zamawianiem żałoby, podczas gdy śpiewano requiem. Kiedy ustawią trumnę na wielkim katafalku, na poplamionym od wosku kirze, który obsłużył trzy tysiące dystyngowanych osób, nim mu przyznano stan spoczynku (oszacowanie karawaniarza-filozofa, którego pytałem w tym względzie między dwoma kieliszkami likieru), kiedy obojętne klechy ryczą Dies irae, kiedy wysoki kler nie mniej obojętny odprawia mszę, czy wiecie co mówią czarno ubrani przyjaciele, siedząc lub stojąc w kościele? (Oto żądany obraz). Czy ich widzicie? „Jak pan sądzi, ile zostawi stary d'Aldrigger?” mówił Desroches do Taillefera, który nam wyprawił przed śmiercią najpiękniejszą orgię, jaką pamiętam.

– Czy Desroches był wtedy adwokatem?

– Został nim w 1822 – rzekł Couture. – To było śmiałe na syna biednego urzędniczka, który nigdy nie miał więcej niż tysiąc osiemset franków; matka jego trzymała traficzkę ze stemplami! Ale on twardo pracował od 1818 do 1822. Wszedł jako czwarty dependent do Derville'a, a był już drugim dependentem w 1819!

– Desroches!

– Tak – rzekł Bixiou. – Desroches tarzał się jak my na barłogach jobizmu. Zgnębiony noszeniem za ciasnych ubrań i za krótkich rękawów, połknął z rozpaczy prawo i kupił sobie nagi tytuł. Jako adwokat bez grosza, bez klienteli, bez innych przyjaciół prócz nas, musiał opłacać procenta kancelarii i kaucji.

– Robił na mnie wówczas wrażenie tygrysa który się wydarł z Botanicznego Ogrodu – rzekł Couture. – Chudy, z rudymi włosami, z tabaczkowymi oczyma, z żółciową cerą, zimny i flegmatyczny na pozór, ale twardy dla wdowy, nieubłagany dla sieroty, pracowity, postrach dependentów, którym nie pozwalał tracić czasu, wykształcony, sprytny, chytry, fałszywy, miodopłynny, nieunoszący się nigdy, zawzięty jak kauzyperda.

– I z tym wszystkim on ma dobre strony – wykrzyknął Finot – pamięta o przyjaciołach, pierwszym jego postępkiem było wziąć na pierwszego dependenta Godeschala, brata Mariety.

– W Paryżu – rzekł Blondet – adwokat ma tylko dwa odcienie: jest adwokat uczciwy człowiek, który trzyma się w granicach prawa, prowadzi procesy, nie goni za sprawami, nie zaniedbuje niczego, radzi klientom lojalnie, każe im się układać w wątpliwych sprawach, słowem Derville. Następnie jest adwokat głodomór, dla którego wszystko jest dobre, byle koszta były pokryte, który by się procesował już nie o góry ale o planety, który się podejmuje wygrać sprawę łajdaka przeciw uczciwemu człowiekowi, kiedy przypadkiem uczciwy człowiek ma formy przeciw sobie. Kiedy jeden z takich adwokatów wypłata sztuczkę nazbyt grubą, Izba zmusza go, aby sprzedał kancelarię. Desroches, nasz przyjaciel Desroches, zrozumiał to rzemiosło dość liche w ręku lichych ludzi: odkupywał procesy od tych, którzy bali się je przegrać, rzucił się w pieniactwo jak człowiek zdecydowany wyjść z nędzy. Miał rację, pełnił bardzo uczciwie swoje rzemiosło. Znalazł protektorów w ludziach politycznych, których wyplątał z trudnego położenia, jak na przykład nasz kochany des Lupeaulx, którego pozycja była tak zachwiana. Trzeba było tego Desrochowi, aby się wygrzebać, bo zaczął być źle widziany w trybunale! On, który z takim trudem prostował błędy swoich klientów!… Ale wracaj do rzeczy, Bixiou: po co Desroches był w kościele?

– „D'Aldrigger zostawił siedemset do ośmiuset tysięcy franków” odparł Desrochowi Taillefer. „A, ba, jest tylko jedna osoba, która zna ich majątek” oświadczył Werbrust, przyjaciel nieboszczyka. „Kto taki?” – „Ten gruby hultaj Nucingen, ten pójdzie na sam cmentarz, d'Aldrigger był jego pryncypałem i przez wdzięczność on obracał kapitałami poczciwca”. – „Żona jego uczuje wielką pustkę!” – „Jak pan to rozumie?” – „D'Aldrigger tak kochał swoją żonę! Nie śmiejże się, patrzą na nas”. – „O, jest du Tillet, spóźnił się bardzo, przychodzi na ewangelię”. – „Pewnie się ożeni ze starszą”. – „Czy podobna?, rzekł Desroches, toż on bardziej niż kiedykolwiek zabrnął w panią Roguin”. „On zabrnął?… nie znacie go”. – „Czy znacie sytuację Nucingena i du Tilleta?” spytał Desroches. „Sytuacja jest taka, rzekł Taillefer: Nucingen jest to człowiek zdolny pożreć majątek swego dawnego patrona… i oddać mu go…” – „Hu! hu!” zakaszlał Werbrust. „Diabelnie jest zimno w kościołach, hu! hu! – jak to oddać?…” – „Ano tak: Nucingen wie, że du Tillet ma wielki majątek, chce go wyswatać z Malwiną, ale du Tillet boi się Nucingena. Kto się zna na grze, może się ubawić, patrząc na tę partię”. „Jak to, rzekł Werbrust, już panna na wydaniu?… Jak my się starzejemy!” – „Malwina d'Aldrigger ma dwadzieścia lat, mój drogi. Poczciwy d'Aldrigger ożenił się w 1800! Wyprawił nam piękne bale w Strasburgu z okazji swego małżeństwa i urodzin Malwiny. Było to w 1801, w czasie pokoju w Amiens, a dziś mamy rok 1823, ojczulku Werbrust. W owym czasie wszystko było na modę Osjana, nazwał swoją córkę Malwina. W sześć lat później, za Cesarstwa, był przez jakiś czas szał na rycerstwo, czasy arii: Jadąc do Syrii, rycerz nasz i tym podobne głupstwa. Nazwał druga córkę Izaurą, ma siedemnaście lat. Są więc dwie panny na wydaniu”.

„Te kobiety nie będą miały ani grosza za dziesięć lat” rzekł poufnie Werbrust do Desroches'a. „Jest tam lokaj Aldriggera, odparł Taillefer, ten stary, który tam ryczy w kącie, nosił na rękach obie dziewczyny, zdolny uczynić wszystko, aby one miały z czego żyć”. (Śpiewacy: Dies irae! Dzieci na chórze: dies illa!) Taillefer: „Bądź zdrów, Werbrust, kiedy słyszę Dies irae, zanadto myślę o moim biednym synu”. „I ja też idę, za wilgotno jest” rzekł Werbrust. (In favilla. Biedni u bramy: „Grosika, wielmożny panie”). (Szwajcar: „Pam! Pam! Ofiara na kościół”. Śpiewacy: Amen! Przyjaciel: „Na co on umarł?” Kawalarz: „Z pęknięcia aorty w pięcie”. Zakrystian do żebraków: „Idźcie już, dostaliśmy dla was, nie nudźcie już o nic!”).

– Co za werwa! – rzekł Couture.

(W istocie mieliśmy wrażenie, że słyszymy cały zgiełk kościelny. Bixiou naśladował wszystko, nawet kroki ludzi wynoszących ciało, szorując nogami po podłodze).

– Są poeci, romansopisarze, pisarze, którzy mówią wiele pięknych rzeczy o życiu paryskim – podjął Bixiou – ale oto szczera prawda o pogrzebie. Na sto osób, które oddają ostatnią posługę jakiemuś nieborakowi, dziewięćdziesiąt dziewięć mówi w kościele o interesach i o przyjemnościach. Aby spostrzec odrobinę biedniuchnej szczerej boleści, trzeba nadzwyczajnych okoliczności. A i to: czy istnieje boleść bez egoizmu?

– Hm, hm – rzekł Blondet. – Nie ma rzeczy mniej szanowanej niż śmierć, może i jest to rzecz najmniej godna szacunku?…

– To takie pospolite! – odparł Bixiou. – Kiedy się skończyło nabożeństwo, Nucingen i du Tillet odprowadzili ciało na cmentarz. Stary lokaj szedł pieszo. Woźnica jechał tuż za powozem księży. I dzóż, troki bżyjadzielu, rzekł Nucingen do du Tilleta na zakręcie, do źlidżna zbozobność, aby zię oszenidź z Malfiną, pęcież potborą dej pietnej rociny we łsach, pęcież miał rocinę, tom, mieżganko już uszącone, a Malfina do brafcify zgarp.

– Mam wrażenie, że słyszę tego starego bandytę Nucingena! – rzekł Finot.

– „Urocza osoba” odparł Ferdynand du Tillet z ogniem na zimno – podjął Bixiou.

 

– Cały du Tillet w tym słowie! – wykrzyknął Couture.

– „Może się wydawać brzydka tym, co jej nie znają, ale przyznaję że ma duszę” rzekł du Tillet – I zerdze, to najfaszniejże, mój troki, to pędzie szona ottana i intelikendna. W nażym bzim safodzie nie fiatomo, kto szyje, kto umiera: do fielgie żdżęździe módz zię zafieszyć zerazu szony. Samieniłpym chędnie Telwinę, która, fiesz o dem, bżyniozła mi fiędzej niż milion, za Malfinę, gdóra nie ma tag fielgieko bozaku. – „Ale ile ma?” – Nie fiem ździźle, odparł Nucingen, ale ma dzoź.

„Ma matkę, która lubi różowy kolor” rzekł du Tillet. To słowo położyło koniec próbom barona. Po obiedzie baron oznajmił Wilhelminie Adolphus, że jej zostało u niego ledwie czterysta tysięcy franków. Córka Adolphusów z Mannheimu, uszczuplona do dwudziestu czterech tysięcy franków renty, zgubiła się w rachunkach, które mieszały się jej w głowie. „Jak to! mówiła do Malwiny, jak to! toż ja miałam zawsze sześć tysięcy franków dla siebie u krawcowej! Ależ skąd ojciec brał pieniądze? To jest tyle co nic, dwadzieścia cztery tysiące, będziemy w nędzy. Ach, niechby mój ojciec widział mnie w takim upadku, umarłby z bólu, gdyby już nie był umarły! Biedna Wilhelmino!” I zaczęła płakać. Malwina, nie wiedząc, jak pocieszyć matkę, zaczęła jej perswadować, że jeszcze jest młoda i ładna, że w różowym jest jej zawsze do twarzy, że będzie chodziła do Opery, do Bouffons, do loży pani de Nucingen. Ukołysała matkę marzeniem o ucztach, balach, muzyce, pięknych tualetach i powodzeniach, aż kobiecina usnęła pod jedwabnymi błękitnymi kotarami wykwintnej sypialni, przylegającej do pokoju, gdzie dwie noce wprzódy oddał ducha pan Jan Baptysta baron d'Aldrigger. Oto jego historia w trzech słowach.

Za życia ten szanowny Alzatczyk, bankier w Strasburgu, zrobił blisko trzy miliony. W r. 1800, mając około trzydziestu sześciu lat, na szczycie fortuny zdobytej w czasie Rewolucji, zaślubił przez ambicję i z miłości dziedziczkę Adolphusów z Mannheimu, młodą pannę ubóstwianą przez całą rodzinę. Naturalnym biegiem rzeczy odziedziczyła po wszystkich w ciągu dziesięciu lat. D'Aldrigger został wówczas baronem z łaski jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, majątek jego bowiem zdwoił się; ale zapłonął miłością do wielkiego człowieka, który mu dał tytuł. Zaczem między rokiem 1814 a 1815 zrujnował się, wziąwszy na serio słońce spod Austerlitz. Uczciwy Alzatczyk nie zawiesił płatności, nie pokrył wierzycieli walorami, które uważał za złe; zapłacił wszystko gotówką z kasy, wycofał się z interesów i zasłużył na określenie swego dawnego sekretarza, Nucingena: „Uczciwy człowiek, ale głupi”. Wszystko razem wziąwszy, zostało mu pięćset tysięcy franków i pretensje do Cesarstwa, które już nie istniało. – Odo to dżego brofaci sanatdo fieszydź f Napoliona, powiedział, widząc rezultat likwidacji. Skoro się było jednym z pierwszych w mieście, jak zostać w nim po upadku?… Baron alzacki zrobił wówczas to, co robią wszystkie zrujnowane prowincjały: przybył do Paryża, nosił tam mężnie trójkolorowe szelki z haftowanymi orłami cesarskimi i zamknął się w towarzystwie bonapartystycznym. Oddał swoje walory baronowi de Nucingen, który mu dał osiem od sta od wszystkiego, przyjmując jego cesarskie wierzytelności jedynie z sześćdziesięcioma procentami straty, co było przyczyną, że d'Aldrigger ścisnął rękę Nucingena, mówiąc: Pyłem befny, że znajtę f topie zerdze Alsaddżyga! Nucingen wydobył całą wierzytelność za pomocą naszego przyjaciela des Lupeaulx. Mimo iż dobrze oskubany, Alzatczyk miał dochodu czterdzieści cztery tysiące franków. Zgryzota jego skomplikowała się spleenem, który ogarnia ludzi przywykłych żyć emocjami interesów, skoro ich są pozbawieni. Bankier postanowił się poświęcić – szlachetne serce! – swojej żonie, której majątek utonął w tej sprawie i która pozwoliła go sobie zabrać z łatwością osoby zupełnie nieświadomej interesów pieniężnych. Baronowa d'Aldrigger odnalazła tedy przyjemności, do których była przyzwyczajona; pustkę, jaką mogła odczuwać po towarzystwie strasburskim, wypełniły uciechy Paryża. Firma Nucingena była już wówczas, tak jak jest jeszcze obecnie, na szczycie finansów paryskich, a baron sprytny pokładał swój honor w tym, aby podejmować barona uczciwego. Ta chodząca cnota dobrze robiła w salonach Nucingena. Każda zima okrawała kapitał d'Aldriggera, ale nie śmiał czynić najmniejszej wymówki perle Adolphusów, czułość jego była najprzemyślniejsza a najmniej inteligentna pod słońcem. Zacny człowiek, ale głupi! Umarł, pytając siebie: „Co się stanie z nimi beze mnie?” Następnie w chwili, gdy się znalazł sam ze starym służącym Wirthem, między dwoma atakami duszności, poczciwiec polecił mu żonę i córki, jak gdyby ten alzacki Kaleb był jedyną rozsądną istotą w jego domu. W trzy lata później, w roku 1826, Izaura miała dwadzieścia lat, a Malwina była jeszcze panną. Bywając w świecie, Malwina spostrzegła w końcu, jak bardzo stosunki są powierzchowne, jak wszystko tam jest zważone, określone. Podobnie jak większość tzw. dobrze wychowanych panien, Malwina nie znała mechanizmu życia, ważności majątku, trudności zdobycia grosza, ceny przedmiotów. Toteż przez tych sześć lat każda nauka była dla niej raną. Czterysta tysięcy franków zostawionych w banku Nucingena przez nieboszczyka d'Aldriggera, przeniesiono na konto baronowej, bo masa spadkowa po mężu była jej winna milion dwieście tysięcy; otóż, za lada kłopotem, pasterka czerpała tam jak w nieprzebranej kasie. W chwili, gdy nasz gołąbek zbliżał się do swej gołębicy, Nucingen, znając charakter swej dawnej pryncypałowej, musiał objaśnić Malwinę co do sytuacji majątkowej, w jakiej znalazła się wdowa: było u niego tylko trzysta tysięcy franków, dwadzieścia cztery tysiące renty spadło do osiemnastu tysięcy. Wirth obronił pozycję przez trzy lata. Po zwierzeniu barona, skasowano konie, sprzedano powóz. Malwina odprawiła bez wiedzy matki woźnicę. Mebli, które liczyły dziesięć lat, nie można była odnowić, ale wszystko spełzło równocześnie. Dla tych, co lubią harmonię miało to pewien wdzięk. Baronowa, ten kwiat tak dobrze zachowany, nabrała wyglądu zimnej i zakatarzonej róży, która w listopadzie została sama na krzaku. Ja, który tu do was mówię, widziałem, jak cały ten dostatek przygasał tonami, półtonami! Straszne! daję wam słowo. To była moja ostatnia zgryzota. Potem, powiedziałem sobie: „To głupie tak się przejmować cudzymi sprawami!” W czasie, gdy byłem urzędnikiem, byłem na tyle głupi, aby się interesować wszystkimi domami, w których bywałem na obiadach, broniłem ich w razie obmowy, nie robiłem o nich plotek, nie… Och! byłem dzieckiem. Kiedy córka przedstawiła baronowej położenie, ex-perła wykrzyknęła: „Moje biedne dzieci! kto mi będzie robił suknie? Więc nie będę mogła mieć już świeżych czepeczków ani przyjmować, ani bywać w świecie!” Po czym myślicie, że się poznaje miłość mężczyzny? – zagadnął nagle Bixiou – chodzi o to, czy Beaudenord był naprawdę zakochany w tej blondyneczce.

– Zaniedbuje interesy – odparł Couture.

– Zmienia koszulę trzy razy dziennie – rzekł Finot.

– Uprzednia kwestia? – rzekł Blondet – czy człowiek inteligentny może i czy powinien być zakochany?

– Moi panowie – odparł Bixiou z miną sentymentalną – strzeżmy się jak jadowitej bestii człowieka, który, czując rodzącą się miłość do jakiejś kobiety, strzela palcami lub rzuca cygaro mówiąc: „Ba! są jeszcze inne na świecie!”. Ale rząd może użyć tego obywatela w ministerium spraw zagranicznych. Blondet, zwracam twoją uwagę, że ów Godfryd porzucił dyplomację.

– A więc pogrążył się: miłość jest to jedyna szansa, jaką mają głupcy, aby uróść we własnych oczach – odparł Blondet.

– Blondet, Blondet, czemu my jesteśmy tacy biedni? – wykrzyknął Bixiou.

– A czemu Finot jest bogaty? – odparł Blondet – powiem ci, mój synu, rozumiemy się. Patrz, Finot nalewa mi pić, tak jak gdybym mu przyniósł naręcz drzewa. Ale z końcem obiadu trzeba doić. No więc?

– Rzekłeś; pogrążony Godfryd zawarł ścisłą znajomość z dużą Malwiną, z lekkomyślną baronową i z małą tancerką. Stał się najpilniejszym i najżarliwszym cavaliere servente. Resztki trupiego bogactwa nie przestraszyły go. A! ba! przyzwyczaił się stopniowo do tych łachów. Nigdy zielony lampas z białą wypustką w salonie nie wydał się temu chłopcu ani spłowiały, ani stary, ani zaplamiony, ani domagający się zmiany. Firanki, stolik do herbaty, chińszczyzna na kominku, świecznik rokoko, wytarty dywan niby-kaszmirowy, fortepian, serwis w kwiatki, serwetki z hiszpańską frędzlą, a niemniej hiszpańskimi dziurami, salon perski poprzedzający błękitną sypialnię baronowej, wraz z jego akcesoriami, wszystko było mu drogie i święte. Jedynie kobiety głupie, których piękność błyszczy w sposób zostawiający w cieniu inteligencję, serce, duszę, zdolne są doprowadzić do podobnych zadurzeń, bo kobieta inteligentna nigdy nie nadużywa swoich przewag, trzeba być małą i głupią, aby zawładnąć mężczyzną. Beaudenord – sam mi to mówił – kochał starego i uroczystego Wirtha! Ten stary hultaj miał dla swego przyszłego pana cześć wierzącego katolika dla eucharystii. Ten godny Wirth to był Gaspard niemiecki, jeden z owych piwoszów, którzy otulają swój spryt dobrodusznością, jak w średnich wiekach kardynał chował sztylet w rękawie. Widząc w Godfrydzie męża dla Izaury, Wirth spowijał go w arabeski i cyrkumlokucje alzackiej dobroduszności, lepu najchwytliwszego ze wszystkich lepkich substancji. Pani d'Aldrigger była głęboko improper, uważała miłość za rzecz najnaturalniejszą w świecie. Kiedy Izaura i Malwina wychodziły razem i szły do Tuilerii albo na Pola Elizejskie, gdzie miały spotkać znajomą młodzież, matka mówiła: „Bawcie się dobrze, moje drogie dzieci!”. Przyjaciele ich, jedyni, którzy mogli spotwarzać obie siostry, bronili ich; nadzwyczajna swoboda bowiem, jaką każdy miał w salonie Aldriggerów, czyniła zeń jedyne miejsce w Paryżu. Za miliony niełatwo znalazłoby się podobne wieczory, gdzie mówiło się dowcipnie o wszystkim, gdzie nie obowiązywały stroje, gdzie każdy mógł się sam zaprosić na kolację. Siostry pisywały, do kogo im się spodobało, odbierały spokojnie listy w obecności matki, przy czym nigdy baronowej nie przyszło do głowy zapytać, o co chodzi. Ta rozkoszna matka dawała córkom wszystkie korzyści swego egoizmu, uczucia najmilszego pod słońcem, o tyle że egoiści, nie chcąc, aby ich krępowano, nie krępują nikogo i nie zatruwają swoim bliskim życia cierniami rad, kolcami przestróg ani szpileczkami, na jakie pozwala sobie zbytnia przyjaźń, pragnąca wszystko wiedzieć, wszystko kontrolować…

– Święte słowa – rzekł Blondet. – Ale, mój drogi, ty nie opowiadasz, ty haftujesz

– Blondet, gdybyś nie był pijany, martwiłbyś mnie! Z nas czterech, to jedyny człowiek naprawdę literat! Na jego intencję robię wam ten zaszczyt, że was raczę jak smakoszów, sączę moją historię kropelkami i on mnie krytykuje! Moi przyjaciele, największą oznaką jałowości umysłowej jest natłoczenie faktów. Wspaniała komedia o Mizantropie dowodzi, że Sztuka lubi wznosić pałac na ostrzu szpilki. To różdżka czarnoksięska, która może uczynić z Sahary Interlacken w dziesięć sekund (tyle ile trzeba, aby wypróżnić tę szklankę). Czy chcecie, aby moje opowiadanie szło jak kula armatnia, jak biuletyn naczelnego wodza? Rozmawiamy, bawimy się, a ten dziennikarz, nienawidzący książek na czczo, chce, kiedy jest pijany, abym ja wtłaczał memu językowi głupie narowy książki – Bixiou udał że płacze. – Biada francuskiej wyobraźni, jeśli zechcecie stępić igiełki jej żartu! Dies irae. Opłaczmy Kandyda, a niech żyje Krytyka czystego rozumu, symbolika i systemy w pięciu grubych tomach drukowane przez Niemców, którzy nie wiedzieli, że one istniały w Paryżu od roku 1750 w paru dowcipnych słówkach, diamentach naszej rasowej inteligencji. Blondet prowadzi kondukt własnego samobójstwa, on, który robi w swoim dzienniku ostatnie słowa wszystkich wielkich ludzi odumierających nas w milczeniu!

– Jedź dalej – rzekł Finot.

– Chciałem wam wytłumaczyć, na czym polega szczęście człowieka, który nie jest akcjonariuszem (uprzejmy ukłon w stronę Couture'a). I ot, czy nie widzicie teraz, za jaką cenę Godfryd kupił sobie szczęście najpełniejsze, o jakim może marzyć młody człowiek?… Zgłębiał Izaurę, aby być pewnym, że ona go rozumie!… Rzeczy, które się rozumieją wzajem, muszą być jednogatunkowe. Tych dwoje kochanków pisywało do siebie listy najgłupsze w świecie, wymieniając na pachnącym papierze modne słówka: aniele! harfo eolska! z tobą byłbym zupełny! bije serce w mojej męskiej piersi! słaba kobieta! biedny ja!, całą tandetę nowoczesnego serca. Godfryd zostawał w salonach ledwie dziesięć minut, rozmawiał z damami niedbale, wydał im się wówczas bardzo inteligentny. Był on z ludzi, którzy nie mają innego dowcipu, prócz tego, w który się ich przystroi. Wreszcie osądźcie, jak był wzięty: Joby, konie, powozy zeszły na drugi plan w jego życiu. Czuł się szczęśliwy jedynie w starej berżerce13, naprzeciwko baronowej, przy zielonym marmurowym kominku, wpatrzony w Izaurę, popijając herbatę wraz z małym kółkiem przyjaciół, którzy przychodzili co wieczór między jedenastą a dwunastą na ulicę Joubert, gdzie można było zawsze grać w buliotkę bez obawy: zawsze tam wygrałem! Kiedy Izaura wysunęła swoją ładną nóżkę obutą w czarny atłasowy trzewiczek i kiedy Godfryd napatrzył się długo tej nóżce, zostawał ostatni i mówił do Izaury: „Daj mi swój trzewiczek”… Izaura podnosiła nogę, stawiała ją na krześle, zdejmowała trzewiczek i podawała mu go patrząc nań tak… patrząc… słowem, rozumiecie! Godfryd odkrył w końcu wielką tajemnicę Malwiny. Kiedy du Tillet pukał do drzwi, żywy rumieniec, który barwił lica Malwiny, mówił: „Ferdynand!”. Patrząc na tego tygrysa na dwóch łapach, oczy biednej dziewczyny rozpalały się jak ogień od przeciągu; zdradzała niewymowną radość, kiedy Ferdynand pociągnął ją do konsolki albo do okna, aby z nią pogadać poufnie. Jakie to ładne i rzadkie, kobieta na tyle zakochana, aby się stać naiwną, pozwolić czytać w swym sercu! Mój Boże, to w Paryżu równie rzadkie jak śpiewający kwiat w Indiach. Mimo tej przyjaźni, zaczętej w dniu, w którym Aldriggerowie pojawili się u Nucingenów, Ferdynand nie ożenił się z Malwiną. Nasz drapieżny du Tillet nie okazał się zazdrosny o wytrwałe zaloty Desroches'a, gdyż, aby spłacić swoją kancelarię posagiem, który wróżył nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy talarów, ten skórzany prawnik udawał miłość! Mimo iż głęboko upokorzona obojętnością du Tilleta, Malwina nadto go kochała, aby mu zamknąć drzwi. Ta dziewczyna była cała duszą, cała uczuciem, cała wylaniem; to duma ustępowała u niej miłości, to obrażona miłość pozwalała brać górę dumie. Obojętny i zimny przyjaciel nasz Ferdynand przyjmował tę czułość, wdychał ją ze spokojną rozkoszą tygrysa liżącego krew, która mu barwi paszczę; zachodził zbierać jej dowody, nie minęło dwa dni, aby się nie pokazał przy ulicy Joubert. Hultaj posiadał wówczas blisko milion osiemset tysięcy franków, kwestia majątku musiała być drobną w jego oczach, mimo to oparł się nie tylko Malwinie, ale i dwóm baronom, Nucingenowi i Rastignacowi, którzy obaj pędzili go siedemdziesiąt pięć mil dziennie, z czterema frankami napiwku, pocztylion naprzód, co koń wyskoczy, po labiryntach swej chytrości. Godfryd nie mógł się wstrzymać od pomówienia z przyszłą szwagierką o niemądrej sytuacji, w jakiej ona tkwi między bankierem a adwokatem. „Chce mi pan mówić kazanie o Ferdynanda, dowiedzieć się tajemnicy istniejącej między nami, rzekła szczerze. Drogi Godfrydzie, nie poruszaj tego przedmiotu. Urodzenie Ferdynanda, jego przeszłość, jego majątek, nie grają tu żadnej roli, toteż uwierz w coś nadzwyczajnego”. Jednakże w kilka dni później Malwina wzięła Godfryda na stronę i rzekła: „Nie mam uczucia, aby Desroches był uczciwym człowiekiem (co to jest instynkt miłości!): rad by się ze mną ożenić, a zaleca się do córki pewnego kupca korzennego. Chciałabym wiedzieć, czy ja jestem tylko deską ratunku i czy małżeństwo jest dla niego kwestią pieniędzy”. Mimo swej przenikliwości, Desroches nie mógł przejrzeć du Tilleta i obawiał się, że on się ożeni z Malwiną. Zatem ten zuch zabezpieczył sobie odwrót, położenie jego było nie do zniesienia: zarabiał, po strąceniu wszystkich kosztów, ledwie na procent swego długu. Kobiety nie rozumieją nic tych rzeczy. Dla nich serce jest zawsze milionerem!

 
13berżerka a. berżera – niski i szeroki fotel z wyściełanym, pełnym oparciem i siedzeniem. [przypis edytorski]