Za darmo

Na marne

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XIX

Mówiliśmy, że Augustynowicz bał się wyznać Szwarcowi, co zaszło u pani Wizbergowej. Lula zawiodła jego oczekiwania: mimo arystokracyi, mimo Pełskiego, kochała jednak młodego doktora, skoro wieść o jego chorobie mogła nią do tego stopnia wstrząsnąć.

Augustynowicz stracił humor i zwykłą sobie swobodę myśli. Mimowoli czuł teraz dla Luli szacunek, a szacunek dla kobiety, e! to było czemś dlań tak obcem, taką dysharmonią w jego moralnym organizmie, że sam z sobą nie mógł trafić do ładu. Miał minę człowieka złapanego na kłamstwie, a kłamstwem tu były jego pojęcia o kobietach. Sposępniał wielce. Raz nawet – rzecz dziwna, a obca dlań lub zapomniana – wyrwały mu się z ust słowa pełne bolesnej goryczy: „Ot, gdyby taka jedna w życiu – mówił – a człowiek nie byłby tem, czem jest.” Szwarca unikał, bał się go, wahał się, to chciał mu wyznać wszystko, to znów odkładał do jutra. Sam wreszcie Szwarc zwrócił uwagę na dziwaczność jego postępowania.

– Co tobie jest, Adamie? – spytał.

– A o Lulę to on się już nie może spytać! – zawołał z komiczną rozpaczą Augustynowicz.

Szwarc zerwał się na równe nogi.

– O Lulę? Co to znaczy? Mów!

– Nic nie znaczy, coby miało znaczyć? Czy to wszystko ma zaraz coś znaczyć?

– Augustynowicz, ty coś ukrywasz?

– A on to tylko o Luli myśli! – wołał z coraz większą rozpaczą zapytany.

Szwarc z niesłychanem wysileniem zapanował nad sobą, ale był to ów groźny spokój przed burzą. Zapadłe policzki zbladły mu jeszcze więcej, oczy pałały.

– O, powiem wszystko – wołał, uprzedzając wybuch, Augustynowicz – powiem, powiem! E, kto mi zabroni ci powiedzieć, żeś wygrał sprawę! Niech mnie szatan, jeżeliś nie wygrał! Ona cię kocha.

Szwarc przeciągnął drżącą ręką po spotniałej twarzy.

– Pełski? – spytał krótko.

– Jeszcze się nie oświadczył.

– Ona wie o mnie wszystko?

– Szwarc!

– Mów!

– Ona nic nie wie, ja jej nic nie mówiłem!

Głos Szwarca był głuchy i ochrypły, gdy spytał:

– Dlaczegoś mi taką krzywdę wyrządził?

– Szwarc! ja myślałem, że ty się wrócisz do niej.

Szwarc załamał ręce, aż palce trzeszczały w stawach; ostatnie słowa Augustynowicza padły nań jak żarzewie. Wrócić się do niej, to opuścić Helenę; a czyż to samo sumienie nie broniło sprawy Heleny? Wrócić się do Luli, to kupić szczęście całego życia; ale wrócić się do niej, to zbezcześcić Helenę, to zabić ją, stać się nikczemnym, to kupić wzgardę u siebie dla siebie. Niestety, w duszy Szwarca odbywał się ten dyabelski taniec człowieka samego z sobą. Tańcował Szwarc ze Szwarcem przy kapeli namiętności. Różne myśli, zamiary, sposoby wichrzyły mu w piersiach, bój toczył się na całej linii.

Augustynowicz patrzał na towarzysza z twarzą rozpaczliwie głupowatą i miałby, jak to mówią, ochotę porwać się za kołnierz i wyprowadzić za drzwi.

Nagle Szwarc wstał.

Jakieś postanowienie rysowało się na twarzy. Sprawa była rozegrana.

– Augustynowicz!

– Ehe?

– Pójdziesz natychmiast do Wizbergowej i powiesz Luli, że się żenię, że za miesiąc mój ślub i że nigdy do niej nie wrócę. Nigdy, rozumiesz?

Augustynowicz zabrał się i poszedł.

Przyjęła go, jak wiemy, Malinka. Lula miała słuchać ich rozmowy za drzwiami.

Malinka, rozmarzona poprzednią pogadanką z Lulą, wesoła i uśmiechnięta, szczerze ścisnęła rękę Augustynowicza.

Augustynowicz jednak nie odpowiedział jej szczerze.

– Dobrze, żeś pan przyszedł – mówiła – mam panu dużo, dużo powiedzieć.

– A i ja mam dużo powiedzieć – odparł Augustynowicz. – Przychodzę jako poseł.

– Od Szwarca?

– Od Szwarca.

– Zdrowszy?

– Chory. Pełski tu był?

– Był. Właśnie o nim chciałam mówić.

– Słucham, panno Malinko.

– Oświadczył się o Lulę.

– I cóż?

– Odmówiła. Panie Adamie, ona tylko Szwarca kocha, ona do niego tylko chce należeć. Moja droga, poczciwa Lula!

Chwilę trwało milczenie.

Augustynowicza głos drżał, gdy zwolna wymawiał następne słowa:

– Ona do niego nie będzie należała.

– Panie Adamie!

– Szwarc już po słowie, żeni się.

Wiadomość ta, niby piorun, uderzyła w obie panienki. Przez chwilę było głuche milczenie.

Nagle otworzyły się drzwi od przyległego pokoju, Lula weszła do salonu.

Na twarzy jej grał rumieniec obrażonej godności niewieściej, w oczach świeciła duma.

Zdawało jej się, że podeptano wszystko, co miała świętego w piersiach.

– Malinko! – zawołała – nie pytaj więcej, zaklinam cię, dość, dość! Ten pan już spełnił poselstwo, dlaczegóż się poniżać odpowiedzią?

I wziąwszy Malinkę za rękę, prawie przemocą wyprowadziła ją z pokoju.

Augustynowicz popatrzał chwilę za niemi, wreszcie kiwnął parę razy głową i rzekł:

– Na Proroka! rozumiem ją. Ona ma racyę, ale i Szwarc także. Hej, trzeba łatać, póki się wszystko nie pozrywa.

Za chwilę biegł do Pełskiego. Opowiedział mu rzecz całą.

– Jakiś fatalizm – kończył Augustynowicz – ciążył na nich. Szwarc nie mógł inaczej postąpić. Prawda, hrabio?

– Postąpił, jak mu się podobało, ale co pana skłoniło do zawiadamiania mnie o tem?

– Bagatelka! Jeszcze jedno pytanie: czy Lula, odrzucając pańską rękę, nie postąpiła szlachetnie?

– Odpowiedź sobie zostawiam.

– Zostaw ją, kochany panie! Mnie wszystko jedno, mnie Lula nie obchodzi; wiem tylko, że, gdy Szwarc się usunie, przyszłość jej nie będzie do zazdrości; a pan jesteś jej kuzynem… Szkoda…

Pełski zamyślił się.

– Szkoda? ha, co za szkoda?

– Że pańskie oświadczyny nie przypadły nieco później.

Pełski szerokiemi krokami chodził po pokoju.

– Teraz, nigdy! – szepnął do siebie.

Augustynowicz usłyszał ów monolog.

– Za późno, za późno! kochany panie… Ale, ale, jeszcze maleńka prośba: Nie mów nikomu, żem tu był; szczególniej nie mów u pani Wizbergowej lub Szwarcowi, jeżeli ich będziesz widział kiedy.

– Co mu na tem zależy?

– Wszystko, alebyś tego nie zrozumiał, drogi hrabio. Do widzenia!

Pełski, zostawszy sam, długo rozmyślał, coby istotnie Augustynowiczowi mogło na tem zależeć? Nie wymyślił nic, ale doszedł do przekonania, że jemu samemu mogło coś na tem zależeć.

– Mógłbym wrócić do niej, udając, że nie wiem o niczem – mówił. – Biedna Lula!

XX

Dwie panienki siedziały milczące w pokoiku Luli. Bolesne to było milczenie. Jeśli bywają ciężkie chwile w życiu, wszystkie rzuciły swój ciężar na obecną dolę Luli. Podeptano wszystko, co miała świętego w piersiach. Ona w tę miłość włożyła najlepsze cząstki swej istoty moralnej, ona zwycięstwo jej obchodziła, jak uroczystość weselną; przez siłę tego uczucia podniosła się z chwilowego upadku, zwyciężyła przesądy rodowe, odrzuciła rękę kochającego człowieka, z nią razem przyszłość spokojną, życie w dostatku, własną niezależność, a za to wszystko zapłacono jej wieścią, że ten, którego kochała, żeni się!

O, więcej jeszcze straciła! Cała anielskość, w którą ubrały ją dni poprzednie, załamywała się dziś w gruzy zwątpienia. Dusza jej mogła wyschnąć do dna! Czyż razem z miłością nie traciła i wiary i nadziei – nie w teologicznym sensie – ale w całej ich żywotnej wartości w życiu? Ziemia usuwała się jej z pod nóg. Niby łódź bez wiosła, miała płynąć w przyszłość bez brzegu. Sierota, dziś przygarnięta przez zacne serca, jutro mogła ocucić się po prostu głodna, bez kawałka chleba; dziś jeszcze taka biała, że na jej piersiach mogłyby kwitnąć lilie, mogła w przyszłości poplamić ową białość żółcią własnej goryczy; dziś pół-dziecię prawie, wiosna, majowy ranek – miała za tyle a tyle lat oglądać bezowocną jesień życia.

Upokorzona, połamana „niby od burzy krzew”, zepchnięta z posad moralnych, zabita na szczęściu, z suchem płonącem okiem, konwulsyjnie cisnęła do siebie płaczącą Malinkę. Lula nie płakała; chociaż by miała jeszcze łzy do płaczu, osuszyłby je gniew.

Malinka zresztą płakała za dwie.

*

Nazajutrz hrabianka odebrała dwa listy: jeden od Pełskiego, drugi od Szwarca.

„Pani! – pisał Pełski. – Boleść, jakiej doznałem wskutek twej odpowiedzi, nie dozwoliła mi rachować się z własnemi słowami. Odrzuciłem przyjaźń, którąś mi ofiarowała; żałuję tego postępku. Jakkolwiek nie umiem sobie zdać sprawy z twego postępowania ze mną, widzę jednak, że w końcu poszłaś za głosem serca. Oby ten głos nie omylił ciebie, pani! Oby twój wybrany kochał cię tyle, co ja, byłbym spokojny o twe szczęście. Nie zarzucam mu nic, nie śmiem sądzić człowieka, którego kochasz. Co do mnie, zmuszony twardą koniecznością rozstać się z nadzieją posiadania ciebie, błagam jak o największą łaskę, nie pamiętaj na słowa moje, wyrzeczone w chwili bólu, dozwól mi wrócić i upomnieć się o ową niebacznie odrzuconą przyjaźń, która w przyszłości ma mi szczęście całego życia zastąpić.”

List od Szwarca przyniósł wieczorem Augustynowicz. Lula nie chciała go otworzyć.

– Nie czyń mu pani tej krzywdy – mówił błagalnie Augustynowicz – bo i tak w tej chwili mój stary może już…

Łzy dusiły go, dalsze słowa więzły mu w gardle.

– Może to już ostatnie jego słowa. Wczoraj odwiozłem go do szpitala – wyszeptał.

Lula pobladła jak płótno; zdawało się, że za chwilę zemdleje. Napróżno siliła się utrzymać spokój i chłód twarzy – cała jej postać drżała jak liść.

Bądź co bądź, kochała Szwarca.

Wzięła list z ręki Augustynowicza. List brzmiał jak następuje:

„Pani! Umiałem przenieść stratę twej ręki, ale nie twego szacunku. Czytaj i sądź! Umierający przyjaciel zostawił na mojej opiece kobietę, którą kochał całą siłą rozdartego serca, a której miłość mimowoli mu wydarłem. Po jego śmierci poznałem ją bliżej, i zdało mi się, że ją kocham. Nieszczęściem, powiedziałem jej to. Potem… Ty wiesz ukochana, co nastąpiło potem. Sam przed sobą ukrywałem nieszczęsne przywiązanie do ciebie. Ilem wycierpiał! O, daruj mi! I jam człowiek, i ja musiałem kochać, a jednak nie z moich ust dowiedziałaś się o tej miłości. Gdym wreszcie stanął przed własnem sumieniem, gdy przyszła chwila upamiętania – sądź sama, jak miałem postąpić? gdzie pójść? co wybrać? Przysięga umierającemu, słowo dane nieszczęsnej nad wszelki wyraz kobiecie, wszystko prócz serca nakazywało mi wyrzec się ciebie. Nie z mojej winy dowiedziałaś się o tem dopiero wczoraj. Wieść ta miała dolecieć ciebie razem ze zjawieniem się Pełskiego. Nieszczęście i lekkomyślność ludzka inaczej chciały. Oto stan rzeczy! Sądź – jeśli umiesz, przebacz. Adam mówi, żem chory… Tak jest, myśli mi się plączą, czuję żar krwi, a z bólu i zamętu jedno widzę jasno… że kocham, kocham cię, aniele!”

 

Po przeczytaniu listu resztki gniewu i dumy znikły z czoła Luli: na jej pięknej twarzy osiadł łagodny, choć głęboki smutek.

– Panie Adamie – rzekła do Augustynowicza – powiedz mu pan, że postąpił, jak był powinien.

Augustynowicz rzucił się przed nią na kolana.

– I mnie przebacz, pani! Byłem niesprawiedliwy; krzywdziłem cię, ale ja nie znałem… jam nie wiedział, że są tacy aniołowie na świecie!…

XXI

Prosto od Wizbergowej Augustynowicz udał się do szpitala, gdzie został przez całą noc. Szwarc miał się źle i bardzo źle. Tyfus rzucił się na ten silny organizm, grożąc zniszczeniem go zupełnem. Około północy chory zaczął majaczyć; rozmawiał z sobą i sprzeczał się zacięcie o nieśmiertelność duszy z czarnym kotem, którego widział siedzącego na krawędzi łóżka. Zdawało się, że obawiał się śmierci, bo kilkakrotnie na jego twarzy malowało się nieopisane przerażenie. Lękał się i drgał bardzo wyraźnie za każdem poruszeniem Augustynowicza, chwilami śpiewał drżącym głosem i jakby przez sen różne wesołe i smutne piosenki, lub rozmawiał ze znajomemi. Był nawet pewien przerażający humor w naturalności tonu tych rozmów. Augustynowicza, rozstrojonego i tak wypadkami dni poprzednich, drażniło to niewypowiedzianie. Z utęsknieniem wyczekiwał ranka, często spoglądając na szyby, które, jak na złość, ciągle były zarówno czarne. Na dworze była głęboka ciemność, a drobny deszczyk, zacinając w szyby, napełniał pokoik szpitalny monotonnym i przykrym dźwiękiem.

Dawno tak smutne i niespokojne myśli nie błąkały się w głowie Augustynowicza, jak w tej chwili. Wsparłszy łokieć na kolanach i ukrywszy twarz w dłonie, rozmyślał nad dziwną a gorzką plątaniną zdarzeń dni ostatnich. Czasem podnosił głowę i rzucał czujny wzrok na chorego; chwilami zdawało mu się, iż na wyschłe ostre rysy Szwarca pada mrok śmierci. Augustynowicz rozmyślał, jak ten człowiek, niedawno jeszcze tak czynnie i szeroko żyjący, za parę dni będzie może czemś martwem tylko, co zakopią w ziemię i… finita la comedia! Och, myśl codzienna i zwyczajna, a codzień równie gorzka tych, którzy muszą tak myśleć: „Koniec!… proch!…” A jednak żył pełnem życiem, wtedy sądził, wybierał, działał może i szerzej od innych. Jak pług odrzuca rolę, tak on na gruncie życia z pokładów zła i dobra dobywał dobro i…? Mimowoli człek pyta o sens moralny tej bajki. Gdzie, kiedy, na jakich gwiazdach, na jakich planetach znajdzie się zagrobowa odpowiedź dla żyjących? Nieśmiertelność!… W oceanie czynów ludzkich może i żyją jakieś moralne atomy czynów zmarłego, ale owo: Ja – potężne, energiczne, świadome siebie – gdzie ono? A i owe czynów atomy, to niby trup majtka, spuszczony z okrętu w otchłań morską. Gdzie szukać i kto je odszuka? Czy Bóg wyłowi je kiedyś z tych fal bezbrzeżnych i odtworzy z nich nową świadomą siebie istotę? „… è ben trovato!

Gorycz tych myśli osiadła teraz na sennem czole Augustynowicza, a tymczasem szyby z czarnych zaczęły się robić szare… Dniało. W pokoiku blask świecy różowiał stopniowo i omdlewał, przedmioty zaczęły się wychylać z cienia, na korytarzach słychać już było kroki służby szpitalnej. W godzinę potem wszedł doktór.

– Cóż chory? – spytał.

– Źle – odrzekł krótko Augustynowicz.

Doktór wysunął z powagą dolną wargę, namarszczył się i wziął za puls chorego.

– Co pan myślisz? – spytał Augustynowicz.

– A cóż? nic nie myślę – źle, bardzo źle!

Po twarzy Augustynowicza przeleciał odcień ironii.

– Za to ja coś myślę profesorze, a myślę, że medycyna to bardzo głupie dziecko, co sądzi, że jak się weźmie rękami za pięty, to się podniesie do góry, nieprawda?

Doktór kiwnął parę razy głową, zapisał jakieś chłodzące lekarstwo i poszedł. Augustynowicz, spojrzawszy na receptę, znów z kolei pokiwał głową, wzruszył ramionami i siadł przy łóżku.

Tymczasem pod wieczór choremu pogorszyło się jeszcze, koło połnocy był prawie umierający. Augustynowicz płakał, jak dziecko i rozbijał się o ściany celki. Znów przesiedział całą noc.

Nad ranem zdawało mu się, że spostrzega lekkie polepszenie, a było to polepszenie zwodnicze. Na chorym powystępowały blade i czerwone plamy, widocznie wypalił się w gorączce i gasł.

Wieczorem przyszła pani Wizbergowa. Augustynowicz nie puścił jej do celki. Z twarzy jego poznała, iż musiało zajść coś strasznego.

– Żyje? – zawołała.

– Umiera! – odrzekł krótko.

W kilka godzin potem kapelan szpitalny kładł na Szwarca ostatnie oleje. Augustynowicz nie miał siły być przytomnym obrzędowi; wybiegł na miasto.

Potrzebował zebrać myśli, potrzebował odetchnąć; czuł, że i jemu myśli zaczynają się mącić, prawdopodobny zgon Szwarca rozrywał mu ich równowagę. Spodziewał się wszystkiego, ale nie żeby Szwarc umarł.

Sam nie wiedział, dokąd biegnie. Kilka razy zatrzymywał się, jakby z obawy, że wróci za późno.

Nagle jakaś myśl błysnęła mu w głowie. Spostrzegł, że stoi przed domem Heleny.

– Wejdę. Niech go pożegna.

W półgodziny potem Helena klęczała przy łóżku Szwarca. Rozwinięte jej włosy leżały w szerokich splotach na pościeli; rękoma obejmowała stopy chorego, twarzą spoczęła na nich.

W salce szpitalnej cisza panowała jak w grobie, słychać było tylko szybki, urywany oddech chorego.

Tak upłynęła długa, przeklęta noc, której każda minuta zdawała się być dla Szwarca ostatnią. Wreszcie trzynastego dnia od początku choroby nadeszło przesilenie.

Choremu było stanowczo lepiej.

Koło jego łóżka siedzieli nieodstępnie Augustynowicz i Helena; ta ostatnia zdawała się zapominać o świecie przy tem łożu. Razem z życiem Szwarca wracało i jej życie. Cieszyła się do szaleństwa każdym, choćby najmniejszym objawem polepszenia.

Wreszcie Szwarc oprzytomniał.

Augustynowicza wtedy nie było; pierwszą osobą, którą ujrzał, była Helena.

Chory popatrzał na nią chwilkę; na jego czole znać było pewną pracę myśli.

Wreszcie przypomniał ją sobie.

Uśmiechnął się.

Widoczne było wysilenie w tym uśmiechu, mimo to Helena ze łzami radości rzuciła się na kolana.

Augustynowicz jednak, wróciwszy, spostrzegł, iż obecność jej niepokoi chorego, a nawet męczy. Szwarc ani na chwilę nie odrywał od niej wzroku, wodząc oczyma za każdym jej ruchem.

Właściwa tylko starym lub chorym ludziom, bezmyślna gestykulacya poruszała mu wargi.

Augustynowicz pilnie śledził bieg źrenic Szwarca. Przeczuwał coś niedobrego.

Tymczasem, jak zwykle, pod wieczór zwiększyła się gorączka, ale mimo to chory usnął. Augustynowicz namawiał Helenę, by poszła do siebie odpocząć.

– Ani na chwilę go nie odstąpię – odrzekła z niezwykłą sobie stanowczością.

Augustynowicz siadł w milczeniu na krześle, i zadumał się głęboko; wkrótce głowa zaczęła mu ciężyć, powieki stawały się ołowiane, nieubłagana senność chwytała go coraz bardziej, opuścił głowę na piersi, kiwnął się w prawo, w lewo i usnął.

Za chwilę ocknął się.

– Śpi? – spytał, spojrzawszy na chorego.

– Śpi, ale niespokojnie – szepnęła cicho Helena.

Augustynowicz znów pochylił głowę.

Nagle rozbudził go krzyk Heleny.

Chory siedział na łóżku w paroksyzmie gwałtownej maligny; twarz mu płonęła, oczy błyszczały jak u wilka, wyschłą rękę wyciągał ku Helenie.

– Co to jest? – krzyknął Augustynowicz.

Helena konwulsyjnie schwyciła go za ręce; czuł, jak drżała na całem ciele.

– Nie dręcz mnie! – szeptał chrapliwym, urywanym głosem chory. – Zabiłaś Gustawa i mnie chcesz zabić teraz… Precz, ja ciebie nie kocham! precz!…

Znów upadł na łóżko.

– Lulu, Lulu moja! ratuj mnie! – szepnął.

Augustynowicz prawie przemocą wyprowadził Helenę z celki. Na korytarzu słychać było przez chwilę szybką ich rozmowę i powtarzane imię hrabianki. Wreszcie Augustynowicz wrócił sam.

Był blady, grube krople potu spływały po jego czole.

– Wszystko skończone! – szepnął.

*

Helena biegła, gnana rozpaczą. Słowa Szwarca i krótka rozmowa z Augustynowiczem rozdarły krwawą błyskawicą wiele ciemnych dla niej okoliczności. Biegła bez celu, byle naprzód. Myśli paliły ją jak ogień, a raczej nie były to już myśli, lecz gnane wichrem w szalony skręt kolisko iskier. Miasto w godzinę wieczorną świeciło tysiącem świateł, patrzało na nią jasnemi szybami spokojnych ognisk domowych – ona biegła naprzód. Na ulicy płynął, jak zwykle, tłum ludzi, kilku przechodzących obejrzało się za nią; jakiś młody człowiek przemówił coś do niej z uśmiechem, ale spojrzawszy jej w oczy, cofnął się przestraszony: ona biegła naprzód. Wreszcie ulice zmieniły się w uliczki, stawały się pustsze, ciemniejsze, w szybach nie było już widać świateł – tam spracowana ludność spała po znoju dziennym, zrzadka gdzie błysnęła latarka lub odezwały się echem kroki. Noc była wilgotna, ale spokojna; jakiś gniotący ciężar wisiał w powietrzu. Od Dniepru tylko dolatywał surowy powiew; wodna mgła osiadała kroplami na odzieniu i włosach Heleny. Ona biegła przed siebie. Nerwowe kurcze wykrzywiały jej twarz. Mimo chłodu, zdawało jej się, że z nieba pada ogień na jej głowę, piersi i ręce. Ogniki te zdawały się tańczyć i kręcić koło niej, a w każdym widziała naprzemian twarze Szwarca i Gustawa. Zgubiła wierzchnie okrycie, wiatr zerwał jej kapelusz, wilgoć rozwiązała włosy. Kilkakrotnie upadała. Wkrótce wśród nocy i pustki znalazła się sama. Gonił ją tylko daleki gwar miasta i szczekanie psów w dzielnicy, przez którą biegła. Uciekała wciąż naprzód. Nie czuła ani zmęczenia, ani bólu, myśli jej zbiegły wszystkie do jednego środka, którym było jej nieszczęście. Komu miłość zabierze część życia, płaci jego częścią zawody; dla Heleny miłość była wszystkiem. Znowu istnienie jej przestawało mieć sens. Czara była rozbita. Nie było dla niej przebaczenia, choć „wiele kochała”, mógł być tylko spokój – nie w życiu, ale po za życiem.

Tymczasem biegła naprzód, ale siły opuszczały ją. Usta jej były spieczone, oczy mętne, odzież obryzgana błotem, pokryta wilgocią. Upadała coraz częściej, czasem podnosiła do góry głowę, chwytając łakomie ustami powietrze. Grunt, po którym biegła, stawał się coraz wilgotniejszy. Zdala słychać było łkanie i ową dziwną rozmowę wody, pół kapryśną, pół smętną. Helena zatrzymała się chwilę nad brzegiem.

Nagle zamknęła oczy i, wyciągnąwszy przed siebie ręce, rzuciła się naprzód.

Równocześnie z pluskiem wody rozległ się jej krzyk, krótki, przytłumiony falą, ostatni.

Potem nastała cichość. Na niebie była noc głęboka.