Za darmo

Na marne

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Szwarc wstał.

Pięknie mu świeciło na szerokim czole postanowienie, a lubo z zasuniętych brwi czytałeś ból i walkę, widać było, że zwycięstwo tam padnie, gdzie Szwarc zechce.

Ścisnął rękę Augustynowicza.

– Wychodzę.

– Dokąd?

– Do Heleny.

Augustynowicz wytrzeszczył na niego oczy.

– Do He-le-ny?…

– Tak! – odrzekł Szwarc – dość oszustwa i wahań! Do Heleny z prośbą o jej rękę.

Augustynowicz popatrzał za odchodzącym i, ruszywszy głową, mruknął sobie przez zęby:

– Widzisz, głupi Adasiu, jak to ludzie robią.

Poczem nabił fajkę, przewrócił się na łóżko i pykał ze zdwojoną energią.

XIII

Heleny nie było w domu. Szwarc kilka godzin czekał na nią, chodząc niespokojnie po jej pokoju. Postanowił za jaką bądź cenę wyjść z fałszywego stanowiska, w jakie wtrąciła go równoczesna opieka nad wdową i hrabianką, ale sam przed sobą wyznawał, że postanowienie owo bolało go. A był to ból twardy, prawie fizyczny. Szwarc przyszedł prosić o rękę Heleny, a zdawało mu się w tej chwili, że jej nie cierpi. Ku tamtej rwał się sercem i myślą, rzekłbyś, czuł prośbę we własnej piersi, że prosił u własnej woli o chwilę jeszcze dla tamtej. Kochał Lulę, jak tylko natury energiczne, a napozór zimne, kochać umieją.

Przygotowywał się do przyjęcia Heleny, a przewidywał, że niemało go to kosztować będzie. Niemasz nic wstrętniejszego, jak niekochanej kobiecie mówić, że się ją kocha. Jest to jedna z najmniej możebnych hipokryzyi dla prawdziwie męskiej natury. Szwarc kochał ongi Helenę, ale ją przestał kochać, jeszcze zanim się opatrzył, jak i ile przywiązywał się do Luli. Gdy się opatrzył, miewał chwilę słabości; tę nową miłość czuł; a bał się o niej myśleć i przyznać. Gdy serce zagłośno gadało, mówił doń: milcz! i zatykał uszy, bojąc się własnych możliwych postępków i własnych na przyszłość postanowień. Nie było to z nim zgodne i długo trwać nie mogło. Wypadkiem Augustynowicz z właściwym sobie cynizmem rzucił mu w oczy tą miłością. Dalsza ucieczka była już niepodobną, Szwarc stanął do walki i wyszedł z niej… do Heleny.

Ale nie wyszedł bez śladów walki. Miał gorączkę we krwi i nie mógł myśleć spokojnie. Rozmaite obrazy małych a drogich wspomnień przychodziły mu na pamięć, przytem, w tej chwili więcej niż kiedykolwiek wierzył we wzajemność Luli. „Czy mam prawo łamać i jej szczęście?” Ta głupia i niedołężna myśl huczała w nim, jak ostatnie strzały zwyciężonych wojsk, rozbił ją jednak refleksyą, że między nim i Heleną stoi obowiązek, między nim i hrabianką – nic.

Inne tkwiły trudności w następstwach postanowienia Szwarca. Postanowienie było uczciwem, a jednak żeby go zmienić w czyn, należało skłamać i potem kłamać przez całe życie, udając miłość.

– Złe następstwem dobrego! Eh, czy nie przyjdzie zwaryować – myślał Szwarc. – A to życie się plącze, jak nić. Każdy kręci się za szczęściem, jak pies za własnym ogonem, i każdy z równem powodzeniem go goni.

Ho! Szwarc, nie lubiący deklamacyi, wpadał jednak w dyalektykę nieszczęścia. Taka filozofia ma jednak urok: człowiek lubi swą niedolę, jak dolę.

Tymczasem zapadał wieczór, a Heleny nie było widać. Szwarc przypuszczał, że musiała pójść na cmentarz, i sam nie wiedział, dlaczego myśl owa rozgniewała go tym razem. Tymczasem zapalił świecę i jął chodzić po pokoju. Przypadkowo wzrok jego padł na portret Potkańskiego; Szwarc nie znał go, a nie lubił, chociaż na usprawiedliwienie antypatyi, zaledwie mógł przytoczyć słowo „panicz”.

Teraz gdy znów spojrzał w owo szerokie, pogodne oblicze, prawie nienawiść błysnęła mu w oczach.

– Ostatecznie i dla niej jestem tylko konterfektem tamtego – myślał.

Nie była to prawda. Szwarc różnił się charakterem od Potkańskiego i Helena kochała już dziś Szwarca dla Szwarca; niemniej ta myśl ubodła go, dużo byłby dał, gdyby Helena nie była żoną ongi tamtego i gdyby nie miała z nim dziecięcia.

– I ja będę miał dziecię – rzekł Szwarc – syna, którego wychowam na dzielnego i twardego męża… Ha, gdyby to przyszłe dziecię było mojem i… Luli!

Wstrząsnął się febrycznie i zacisnął usta; kilka kropel potu błysnęło mu na czole.

W tej ostatniej myśli był cały ocean pragnień.

Posiedział tak jeszcze z pół godziny, nim przyszła Helena. Była czarno ubrana; przy tym kolorze wytwornie odbijała jej matowa barwa twarzy i blond włosy. Ujrzawszy Szwarca, uśmiechnęła się bojaźliwie, ale wielka radość była w tym uśmiechu, bo Szwarc w ostatnich czasach rzadkim u niej bywał gościem.

Szczęściem dla siebie, miała tyle taktu, czy niewieściego przeczucia, że nie robiła mu wymówek, nie śmiała także głośno ucieszyć się jego przybyciem, nie wiedząc, co jej przynosi. Ale dłonią, którą mu podała, objęła silnie i szeroko, choć miękko jego rękę. Ta dłoń drgała serdeczną wymową ruchów, tłumaczącą obawy i uczucia wówczas, gdy usta milczą.

Ze smutnym uśmiechem i tak wyciągniętą ręką czarowała niewypowiedzianym urokiem kobiety rozkochanej. Gdyby miała gwiazdę we włosach, mogłaby ujść po prostu za anioła, może nawet miała koło głowy aureolę, jaką daje miłość, ale dla Szwarca nie była aniołem, ani nie miała aureoli.

Dotknął jednak ustami jej ręki.

– Siądź, Heleno, koło mnie i słuchaj – mówił. – Dawno nie byłem u ciebie, a chciałbym, żeby wróciła między nami dawna swoboda i dawne zaufanie.

Zrzuciła okrycie i kapelusz, ręką poprawiła włosy i siadła, milcząc. Wielka niespokojność malowała się na jej twarzy.

– Słucham cię, Józefie.

– Cztery lata już, jak umarł Gustaw, który powierzył mi ciebie. Spełniałem dane mu przyrzeczenia, jak mogłem i umiałem, ale stosunek nasz nie był taki, jak być powinien. To się musi zmienić, Heleno…

Potrzebował odetchnąć, miał wydać wyrok na siebie.

W ciszy, jaka trwała przez chwilę, słychać było uderzenia serca Heleny. Twarz jej bladła, oczy mrużyły się szybko, jak zwykle u kobiet przerażonych.

– Musi się zmienić? – szeptała zaledwie dosłyszalnie.

– Bądź moją żoną.

– Józefie!

Złożyła ręce, jak do modlitwy, i chwilę popatrzała na niego błędnemi od tłoczących się myśli i uczuć oczyma.

– Bądź żoną moją. Czas, o którym ci dawniej mówiłem, nadszedł.

Zarzuciła mu ręce na szyję, głową wsparła się na jego piersi.

– Ty nie szydzisz ze mnie, Józefie! Nie, nie! Więc ja będę jeszcze szczęśliwą? O, ja ciebie tak kocham!

Pierś Heleny falowała… Opromieniona mimowiednie zbliżała twarz i usta do ust Szwarca, jak kielich kwiatu.

– O, byłam bardzo smutna, samotna – mówiła dalej – ale wierzyłam w ciebie! Ufa serce, gdy kocha. Tyś mój! Ja tylko przez ciebie żyję, bo i cóż to jest życie? kiedy się człowiek śmieje i weseli, smuci i płacze, myśli i kocha – to w tem jest życie. A ja weselę się i płaczę tylko przez ciebie, o tobie myślę, ciebie kocham. Gdyby nas chciano rozłączyć, roztargałabym włosy i owinęła koło nóg twoich. Byłam jak płomień, na który mogłeś dmuchnąć. Jam twoja, pozwól mi płakać! Kochasz ty mnie?

– Kocham.

– Przepłakałam tyle lat, ale nie temi łzami, któremi dzisiaj płaczę. Tak mi w duszy jasno! Pozwól mi zamknąć oczy i zobaczyć tę światłość. Ileż to szczęścia w jednem słowie! Józefie mój, Józefie! ja nawet nie umiem o tem myśleć!

Ciężko było Szwarcowi słuchać podobnych słów Heleny; czuł cały bezmiar kłamstwa i rozbratu, w jakim miało mu odtąd popłynąć życie z tą kobietą tak piękną, tak wiele kochającą… a tak mało kochaną.

Wstał i pożegnał ją.

Helena, zostawszy sama, przyłożyła płonące czoło do szyby okienka i długo pozostała tak milcząca. Wreszcie otworzyła okno i, wparłszy głowę na dłoni, zapatrzyła się w szeroką wyiskrzoną noc letnią. Po jej twarzy płynęły ciche łzy; złoty warkocz spadał poplątany na piersi, księżyc biegał po jej czole i srebrzył białość ubioru.

XIV

W kilka dni później Augustynowicz, siedząc w mieszkaniu Szwarca, pracował wiele na intencyę zbliżających się egzaminów. Miłując we wszystkiem efekt, okna pozasłaniał roletami, a na środku izby ustawił stół, przed którym stał w tej chwili z pozawijanemi za łokcie rękawami. Widocznie robił jakieś doświadczenia; na stole było mnóstwo szklanych rupieci, stały słoiki pełne proszków i cieczy, paliła się spirytusowa lampka, ogarniając błękitnym płomieniem głupowatą głowę retorty, drżącą pod wpływem gorąca zawartego w niej płynu.

Robota paliła się, jak to mówią, w rękach Augustynowicza; nikt nie umiał tak szybko pracować, jak on.

Z wesołym uśmiechem na twarzy pracował istotnie z zapałem, często przerywając sobie piosenką, dyalogiem z pierwszem lepszem naczyniem, lub pobożną uwagą nad znikomością świata tego.

Czasem ciskał na chwilę robotę i, wzniósłszy oczy i ręce do góry, deklamował wielce tragicznym tonem:

 
Ach, Eurydyko! przy twej piękności
Przeszedłem szczeble mej pomyślności,
I wyrok Delfów był niewątpliwy,
Żem ja na ziemi jeden szczęśliwy.
 

Czasem znów w setnych trelach i spadkach śpiewał:

 
O piano! piano! – Zitto! pia-ha-ha-no!
 

Lub podobne utwory własnego na prędce pomysłu:

 
A gdybyś fajkę, młodzieńcze, nałożył
I palcem przybił, a potem zapalił?
 

– Na Mahometa! – mówił do siebie – gdyby to Szwarc przyszedł, prędzejby ta robota poszła, ale on teraz ślubuje Helenie… Ehe! i jabym tak ślubował, jak mi niewinność miła! Droga Heleno, dozwól… I cóż dalej?… Ba, im dalej, tem lepiej.

Nagle pociągnął ktoś za dzwonek.

Augustynowicz zwrócił się ku drzwiom i, wyciągnąwszy rękę, zaintonował:

 
Przechodniu znużon drogą,
Wejdź w me gościnne progi!
 

Drzwi się otworzyły, młody, wytwornie ubrany człowiek wszedł do pokoju.

Augustynowicz nie znał go.

Najważniejszym rysem charakterystycznym nowoprzybyłego był aksamitny spencerek i jasne spodnie, był przytem umyty, ogolony i uczesany. Twarz miał nie to żeby głupowatą, ale i nie mądrą, nie piękną, ale i nie brzydką, nie dobrotliwą, ale i nie złośliwą, był przytem wzrostu ani wysokiego, ani nizkiego, nosa, ust, brody i czoła miernego, znaków szczególnych żadnych.

 

– Czy tu mieszka pan Szwarc?

– Pewnie że tu.

– Można go teraz widzieć?

– Teraz można; w nocy jak bardzo ciemno, to co innego.

Nowoprzybyły zaczynał tracić cierpliwość, ale twarz Augustynowicza wyrażała raczej wesołość, niż złośliwość.

– Właściciel tego domu – rzekł – przysłał mnie do pana Szwarca, jako do świadomego mieszkania i losu hrabianki Leokadyi N. Czy nie raczysz pan dać mi jakich co do niej objaśnień?

– Oho, bardzo przystojna!

– Nie o to chodzi…

– Właśnie, że o to, kochany panie! A gdybym też odpowiedział brzydka jak noc! czy byłbyś pan ciekawy ją poznać? Nie!… nie, na proroka!

– Jestem Pełski, kuzyn jej…

– A ja wcale nie jestem jej kuzynem!

Przybyły zmarszczył czoło.

– Pan mnie nie rozumiesz lub żartujesz!…

– Wcale nie, chociaż pani Wizbergowa zawsze to samo utrzymuje. Ale pan nie znasz pani Wizbergowej? przednia kobieta! Tem się odznacza, że ma córkę, choć to nic wielkiego mieć córkę; przytem bogata, jak Jowisz?

– Panie!

– Otóż słyszę kroki na schodach, idzie Szwarc – nie? założę się z panem, że to Szwarc. O co?

Istotnie, drzwi się otworzyły, wszedł Szwarc.

Surowa i inteligentna twarz jego, rzekłbyś, dojrzała w ostatnich czasach; we wzroku była spokojna energia człowieka zdecydowanego w wyborze postępowania na przyszłość.

– Oto pan Pełski, a to, do dyabła, Szwarc, doktór medycyny – prezentował Augustynowicz.

Szwarc spojrzał na przybyłego badawczo.

Tymczasem Pełski wyjaśnił mu cel swego przybycia, a choć na wiadomość o pokrewieństwie panicza z Lulą czoło Szwarca zmarszczyło się lekko, jednakże bez wahania wskazał jej adres.

– Żegnam pana – rzekł w końcu – hrabianka będzie mocno uradowana, znalazłszy w nim kuzyna, szkoda jednak, że przed paru miesiącami nie mogła nikogo z krewnych odszukać.

Pełski bąknął coś niezrozumiale. Widocznie, postać i sposób obejścia się Szwarca imponowały mu niemało.

– Dlaczegoś mu wskazał adres Luli? – pytał Augustynowicz Szwarca.

– Dlatego, że byłbym popełnił śmieszność, nie chcąc go dać.

– A ja go nie dałem!

– Cóżeś mu powiedział?

– Tysiąc rzeczy, z wyjątkiem adresu, nie wiedziałem, czy będziesz kontent z tego.

– Byłby go i tak znalazł.

– Ehe, będzie wesoło u pani Wizbergowej. Będziesz tam dzisiaj?

– Nie!

– A jutro?

– Nie!

– A kiedy?

– Nigdy.

– Nie sztuka, stary, uciekać przed niebezpieczeństwem.

– Jam nie rycerz błędny, nie Don-Kichot, wolę unikać niebezpieczeństw i zwyciężyć, niż wywoływać je i upaść. Nakazuje mi tak nie średniowieczna fanfaronada, ale rozum.

Nastała chwila milczenia.

– Byłeś wczoraj u Heleny? – pytał Augustynowicz.

– Byłem.

– Kiedy wasz ślub?

– Natychmiast jak uzyskam stopień.

– Może to i lepiej dla ciebie, że sprawa tak się skończy.

– Dlaczego to mówisz?

– Kiedy bo nie wiem, czy się nie rozgniewasz, ale ta Lula, ot, ja jej nie wierzę, do kroćset!

Szwarca oczy błysnęły dziwnem światłem; położył rękę na ramieniu Augustynowicza.

– Nie mów ty o niej nic złego! – rzekł z naciskiem.

Szwarc istotnie chciał, by hrabianka, oderwana odeń mocą wypadków, pozostała mu w duszy niepokalana. Lubował się jej wspomnieniem.

– Co jej mam powiedzieć – spytał po niejakiem milczeniu Augustynowicz – gdy się zapyta o ciebie?

– Powiedz jej prawdę; mów, że się żenię z inną.

– Eh, stary, powiem jej co innego.

Szwarc spojrzał mu w oczy.

– Dlaczego?

– Ot, tak!

– Mów jasno!

– Ona cię niby kocha!

Twarz Szwarca zapłonęła; wiedział o wzajemności Luli, ale wiadomość ta z obcych ust wstrząsnęła nim. Piersi napełniła mu słodycz i jakby rozpacz obok słodyczy.

– Kto ci to powiedział? – spytał.

– Malinka… ona mi wszystko mówi…

– Więc powiedz Luli: że się żenię z inną, z miłości i obowiązku.

– Amen! – zakończył Augustynowicz.

*

Wieczorem Augustynowicz poszedł do pani Wizbergowej; otworzyła mu drzwi Malinka.

– To pan? – rzekła z rumieńcem.

Augustynowicz porwał jej ręce i ucałował po wiele razy.

– Ach, panie Adamie, nie można, nie można! – nalegała spłoniona dziewczyna.

– Można, można! – odpowiedział tonem głębokiego przekonania.

– Ale, ale – rzekł, zdejmując paletot i zapinając rękawiczki; ubrany był nadzwyczaj wytwornie. – Był tu jaki młody człowiek dziś po południu?

– Był, przyjdzie wieczorem.

– Tem lepiej.

Weszli z Malinką do salonu. Salon wyglądał jakoś uroczyście, jakby na przyjęcie znakomitego gościa. Na stole paliła się dwuramienna lampa, fortepian był odkryty.

– Dlaczego pan Józef z panem nie przyszedł?

– Toż samo pytanie spotka mnie od hrabianki Luli… myślę, że jeszcze spotka; w każdym razie, pozwól pani odłożyć odpowiedź aż do jej zapytania.

Hrabianka nie dała długo na siebie czekać. Weszła ubrana czarno, miała tylko kilka pereł we włosach.

– A pan Józef? – spytała odrazu.

– Nie przyjdzie.

– I dlaczego?

– Zajęty. Buduje własną przyszłość.

Hrabiance przykro się zrobiło na myśl, że Józef nie przyjdzie.

– A pan nie pomagasz mu w tej pracy? – spytała.

– Niech mnie patron mój strzeże od takiej pracy.

– Musi być bardzo trudna.

– Jak każda nowa budowa.

– Ciekawam?

– Obowiązek.

– Myślę, że pan Szwarc wszystko na tym gruncie buduje.

– Tym razem trudniej mu przyjdzie, niż kiedyindziej… Ale otóż i ktoś nadchodzi, to kuzynek pani. Jakiż to rozkoszny chłopiec!

Pan Pełski wszedł do salonu, wkrótce za nim nadeszła i pani Wizbergowa.

Po zwykłych powitaniach rozmowa zaczęła krążyć w oceanie ogólników.

Augustynowicz mało mieszał się do niej. Siadł na fotelu i przymknął oczy z wyrazem obojętnym na wszystko. Miewał zwyczaj przymykać oczy, robiąc postrzeżenia, wtedy nic nie uszło jego uwagi.

Hrabia Pełski – zapomnieliśmy powiedzieć, iż miał ten tytuł – siedział przy Luli, kręcąc w palcach sznurek od okularów i rozmawiając z nią żywo.

– Aż do przybycia do Kijowa – mówił – nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało całą naszą rodzinę, a w szczególności panią, przez śmierć szanownego jej ojca.

– Czy pan znał ojca mego? – pytała z westchnieniem Lula.

– Nie, kuzynko. Wiedziałem tylko o nieszczęśliwych sporach i procesach, różniących od lat kilkunastu nasze rodziny. Sporom tym jako małoletni, a potem nieobecny, zawsze byłem obcy i, jeżeli mam wyznać, przyjazd mój teraźniejszy miał być tylko próbą zbliżenia.

– W jakim stopniu pan był krewnym ojca mego?

– Wychowany za granicą, mało wogóle znam stosunki familijne, w istocie np. szczęśliwemu wypadkowi winienem odkrycie, nie już pokrewieństwa, o którem wiedziałem, ale innych nie mniej ścisłych węzłów, łączących oddawna nasze rodziny.

– Wolno się spytać o ten wypadek.

– Z chęcią, kuzynko. Objąwszy po śmierci ojca kierunek spraw majątkowych i familijnych, rozpatrywałem się trochę w papierach i rozmaitych dokumentach, tyczących mojej rodziny; otóż z tych dokumentów odkryłem, że rodzina pani nietylko jest spokrewniona z Pełskiemi, ale i jednego z niemi herbu.

– Do pewnego więc stopnia, trafowi zawdzięczamy naszą znajomość.

– Błogosławię ten traf, kuzynko.

Lula spuściła oczy; mała jej rączka kręciła koniec szarfy; po chwili podniosła głowę.

– I dla mnie on równie miły – odrzekła.

Po twarzy Augustynowicza przeleciał odcień uśmiechu.

– Dużo miałem trudności z odszukaniem mieszkania pani. Ten pan – Pełski wskazał jednem okiem Augustynowicza – ma dziwny sposób objaśniania pytających; szczęściem, nadszedł towarzysz jego, Szwarc, który wreszcie dał mi odpowiedź.

– Rzeczywiście mieszkałam w tym samym domu, co i oni.

– Jakimże sposobem poznałaś ich, kuzynko?

– Kiedy ojciec zachorował, pan Szwarc pilnował go w ostatnich chwilach, potem to on wynalazł panią Wizberg i… jam mu wiele winna.

Przymknięte powieki Augustynowicza uchyliły się nieco, wyraz szyderstwa znikł z jego twarzy.

– To doktór? – spytał hrabia.

– Będzie wkrótce doktorem.

Pełski zamyślił się cokolwiek.

– Znałem za granicą w Heidelbergu profesora i literata Szwarca; z jakich ten Szwarców.

Hrabianka zarumieniła się mocno.

– O, tego to nie wiem doprawdy!

Oczy Augustynowicza otworzyły się na całą szerokość; z nieopisanym wyrazem złośliwości zwrócił się ku hrabiance.

– Sądziłem – rzekł głośno – że pani doskonale wiesz, skąd Szwarc jest i z jakich to Szwarców?

Pomieszanie Luli doszło do najwyższego stopnia.

– Nie… pamiętam – wyjąkała.

– Nie? Więc jej przypomnę: Szwarc rodził się w Zwinogródce, gdzie ojciec jego był za dni swoich kowalem.

Pełski spojrzał na kuzynkę i, nachyliwszy się ku niej, rzekł ze współczuciem:

– Boleję, kuzynko, nad fatalizmem, który zmusił ją żyć z ludźmi odmiennej sfery.

Lula westchnęła. O, niedobre, niedobre to było westchnienie; Lula wiedziała, że u tych ludzi odmiennej sfery znalazła pomoc, opiekę i serce, że przeto powinni być dla niej czemś więcej, niż nowo poznany kuzynek, ale wstydziła się powiedzieć mu to i zamilkła trochę zła, a trochę rozżalona.

Tymczasem pani Wizbergowa poprosiła gości na herbatę. Lula pobiegła na chwilę do swego pokoju i, siadłszy na łóżeczku, zakryła twarz rękoma. Była w tej chwili myślą w pokoju Szwarca. „On tam pracuje – myślała – a tu mówią o nim, jak o kimś obcym dla mnie; dlaczego ten powiedział, że on jest synem kowala?” Zdawało jej się, że krzywdzą Szwarca, ale i sama czuła doń jakby urazę za to, że był synem kowala.

Przy herbacie siadła obok swego kuzyna trochę zamyślona, trochę smutna, zwracając niespokojne spojrzenia w stronę Augustynowicza, który od chwili swej złośliwej interwencyi przejmował ją pewną obawą.

– Jakoś nie swoja jesteś, Lulu? – pytała pani Wizbergowa, przykładając rękę do jej rozpalonego czoła.

Malinka, która stała z imbrykiem w dłoni, nalewając pod światło herbatę, zatrzymała złotawy strumień i, zwróciwszy głowę, rzekła z uśmiechem:

– Lula zamyślona tylko. Budzę cię, Lulu, w kolorze czarnym, czy kochasz?

Hrabianka zrozumiała myśl Malinki, nie zmieszała się jednak.

– Czarny kolor, to kolor smutku, w każdym razie to mój kolor.

– I piękny jak twoje słowo, kuzynko! – dodał Pełski.

Po herbacie siadła do fortepianu, a z za pulpitu widać było jej piękne czoło, oznaczone regularnemi brwiami. Grała jakiś smętny mazurek Szopena, a z twarzy jej nie schodziła tęsknota i niepokój.

Augustynowicz znał muzykę i z tonów odgadł stan duszy hrabianki, mimo to pomyślał:

– Tęskni, więc gra, a gra, bo kuzynek słucha.

Wracając do domu, rozmyślał jednak dłużej o Luli i o Szwarcu, niżby po jego lekkomyślnej naturze należało się spodziewać.

– E, do szatana! co to będzie? co to będzie? – pomrukiwał z cicha.

Wśród tych rozmyślań wszedł do mieszkania. Szwarc jeszcze nie spał, siedział podparty na łokciach nad jakąś książką.

– Byłeś u pani Wizbergowej?

– Byłem.

Niecierpliwość w połączeniu z ciekawością drgała na twarzy Szwarca, widocznie chciał rozpytywać się o wieczór, ale rozmyśliwszy się, podparł znów głowę rękoma i jął czytać.

Nagłe jednak rzucił książkę i przeszedł się parę razy po izbie.

– Byłeś tedy u pani Wizbergowej.

– Byłem.

– Ha!…

– No, co?

– Nic.

Siadł znów do książki.