– Dziwię się, że ogień dotąd nie pożarł tych murów, jak mury Sodomy pożarł i skruszył na proch.
– Dziwię się, że oto stoimy wszyscy w tym salonie, którego fundamenty depcą zbrodniczo świętą skałę, której czoło jeno i usta konającego z mąk wędrówki pielgrzyma dotykały od wieków.
– Dziwię się, że jesteśmy tu wszyscy tak liczni, a tak niepotrzebni, gdy połowie należy się znajdywać w cyrku albo w menażerii.
– Dziwię się, że widzę ot tu tego człowieka, zwanego dyrektorem, gdy powinien on być ciałem w podziemnym lochu więziennym, a duszą na mękach wstydu i wyrzutów sumienia.
– Widziałem u progów miejsca NAJWYŻSZEGO trędowatych i obłąkanych, a byli oni, gdzie ich BÓG postawił… ale zaprawdę… połowę z was moi bracia wwiódł tu szatan po to jeno, byście wrychle8 spadli w bezdeń sromoty… za to, iżeście się ośmielili profanować nieznane, święte.
– Duszy mi żal człowieka czasów moich, nie świętej góry.
– Czyż może człowiek ubliżyć BOGU?
– Myśl taka sama śmieszną jest i głupią.
– Duszy mi żal człowieka moich czasów, bo ją kocham!
– Kochani ją i chcę, by wielką była!
– Zwiększcie lot dusz waszych!
– Skrzydła rozpostrzyjcie na wichry… wołam!
– Nie bójcie się szczytów skalnych… aniołami być niech się wam śni! Potężne, wielkie sny o mocy chcę, byście śnili!
– A czasu jawy, prężcie ramiona, sięgajcie JUTRA., sięgajcie jeno ciągle… ciągle… a piórami ręce porosną długimi, od wiania tych dalekich, tych wyżynnych wichrów.
– Orłowie tak się skrzydeł doczekali i aniołowie także.
– Opuśćmy ziemię! Pierwszy to krok do nieba! I w mocy leży człowieka najsłabszego! Opuśćmy ziemię!
– Opuśćmy ziemię! – zawrzasnął tłum.
– Tak. Opuśćmy ziemię z jej nędzą, jej małością małpią, skłonnością robienia błazeństwami wszystkiego, co wielkie, święte, godne szacunku i czci. Obalmy przybytki hańby, powalmy Bastylie głupoty i żądz podziemnych, skrytych, bo podłych. Niech przepadną!
– Niech przepadną! – zahuczało wokoło.
– W gruzach niech legnie Sodoma!
– W gruzach niech legnie!
– Inaczej nie sięgniemy skrzydłami szczytu!
– Nie sięgniemy!
– BÓG się nam zaćmi!
– Aaaaach!
– Poginiemy marnie i potomność nie znajdzie na ziemi, ani niebie imion naszych, ani dzieł naszych.
– Aaaaach!
– Precz z przybytkiem zbrodni!
– Niech przepada!!!
Tłum wrzał, kołysał się jak lawa dyszącego wybuchem wulkanu. Na stół wyskoczył drugi mówca.
– Oto człowiek przez BOGA posłany – wrzeszczał. – Patrzcie na jego twarz! Czyż nie mówi o nim Pismo:
Powstanie pośród was prorok, a twarz jego jako księżyc czerwony od wichru jutra! A twarz jego miedziana od zórz dni, co idą… Mówię wam zaprawdę… Idźcie, gdziekolwiek powiedzie…!
– Nawet na szczyt! Nawet na śmierć! – wołał pierwszy głosiciel nowej, mocno apokryficznej ewangelii.
– Nawet na śmierć! – ryczał tłum.
– Do świątyni! Do świątyni!
– BÓG się nam zaćmił!
– Obalmy przybytek hańby.
– Niech przepada!
Wyznawca proroka, uniesiony szałem, cytujący fałszywie, choć z wiarą, wyrwał komuś stojącemu w pobliżu gruby, sękaty kij pielgrzymi, zamachnął się potężnie i cisnął, jakby maczugą w wielkie, weneckie lustro, wiszące na głównej ścianie salonu.
Rozprysnęło się na tysiąc kawałków.
Wulkan wybuchnął. Zawirowało, huk się uczynił ogromny, a na przedzie, siejąc zniszczenie, pijany entuzjazmem szedł wyznawca.
Daremnie sam mistrz wyciągał ręce, daremnie wołał.
– Niech przepada Sodoma! – wył tłum, nieuznający przenośni, a w powietrzu wirowały stoliki marmurowe, krzesła, obrazy… tysiąc rąk darło, tysiąc gardeł wyło:
– Niech przepada! Niech przepada!
Komunikacja z dołem od pierwszej zaraz chwili ustała, snadź9 przerwano liny liftu, przecięto druty telefonów. Nie podobnym było dowołać się telegrafem Marconiego posterunku żandarmerii. A może dobrze słyszano tam, na dole, a tylko bano się… albo też jakiś pomysłowy buntownik puszczał fałszywe depesze.
Cóż mówić o chaosie, cóż o stratach! Rozszalały, w trzech czwartych „wykwintny” tłum, hulał po całym nieszczęsnym hotelu, demolując, paląc, stając dęba…
Dyrektorowi los nastręczył wygodne względnie schronisko. Wpadł on biedak, nie myśląc, co czyni, do szafy z paramentami kościelnymi, w kaplicy oddziału C, gdzie znalazły się też dwie flaszki mszalnego wina.
Dzięki temu nie umarł z głodu i strachu i doczekał się ukojenia umysłów.