Za darmo

Z różnych dróg

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Pięknie!

W głębi duszy jej, pokorna i ukryta, gorzała iskra poezyi, – bez tego mogłażby być tą poetką czynu, jaką jest siostra miłosierdzia? Więc wpatrując się w róg pokoju, napełniony mglistemi barwami i zarysami starego gobelinu, z uśmiechem na bladych ustach pomyślała:

– Jak uciekający sen!

Cicho. Do mieszkania, umieszczonego pomiędzy dużym dziedzińcem i rozległym ogrodem, gwar miasta dochodzi z oddali, słabo, przez prawo kontrastu pogłębiając jeszcze panującą tu ciszę. Wzamian miesza się z nią odgłos rozmowy, prowadzonej za paru zamkniętemi drzwiami przez kilka głosów męskich. Z brzmienia tych głosów odgadnąć można, że jest to narada, w której zdania krzyżują się i czasem ze sobą walczą. Raz jeden z rozmawiających podniósł nieco głos i wtedy z za ścian dźwiękiem stłumionym w ciszę gabinetu wpadły wyrazy:

– Jeżeli chcemy cel doścignąć…

Dalsze słowa utonęły w oddalonym szmerze głosów.

Wzrok siostry Klary tkwił w przedmiocie, przyozdabiającym róg wielkiego biura. Był nim krzak wrzosu, w majolikowym wazonie kwitnący, produkt hodowli cieplarnianej, w tem mieszkaniu wielkomiejskiem przypominający ustronie leśne i żółte piaski, ścielące się brzegami lasów.

Z za ścian, z głębi mieszkania, w zielony półcień, rzucany przez rosnące za oknami drzewa, wpadają znowu głośno wymówione słowa:

– To prawie niepodobieństwo…

I natychmiast przez inny głos wymówione:

– To obowiązek!

Potem ktoś tam głośno czytać zaczyna, a przy dochodzącym z za ścian szmerze czytającego głosu popiersia wieszczów patrzą w przestrzeń z zadumą w martwych oczach. Po kilku minutach szmer czytającego głosu milknie, natomiast kilka głosów razem wymawia:

– Brawo! brawo! To prawda! prawda!

Ktoś tam, za ścianami, święci tryumf podbicia dla myśli swej kilku umysłów innych. W zielonym półcieniu gabinetu rozlewa się liliowy uśmiech leśnego kwiatu, stary gobelin majaczy w rogu pokoju, jak znikające marzenie senne, z za drzwi zamkniętych dochodzi stąpanie po kobiercach i posadzce kilku par stóp męskich. Głosy rozmawiających stają się coraz bliższe i słowa, które wymawiają, wyraźniejsze.

– Przekonał pan nas zupełnie…

– Przedewszystkiem fundusze…

– I odpowiednie siły!

– Na kiedy posiedzenie?

– Zwlekać nie trzeba!

– Co się odwlecze, to – uciecze!

Stanęli w pokoju przyległym; w zmieszanych głosach rozróżnić można czasem wymawiane daty, cyfry, nazwiska. Idą znowu, drzwi otwierają się i przez gabinet przechodzi kilku ludzi różnych wzrostów i różnego wieku, z twarzami bardzo ożywionemi. Na widok siostry miłosierdzia wszyscy jednomyślnie składają przed nią ukłony pełne uszanowania głębokiego, lecz bez zdziwienia, bo należą do tych, którzy na świecie tak wiele widują i tak prawie wszystko znają, że prawie nic zadziwić ich nie może.

W przedpokoju rozmawiają jeszcze, a siostra Klara tymczasem przez drzwi, które po przejściu ich zostały otwarte, spogląda w głąb salonu, z którego znowu dobywa się tchnienie dla niej niespodziewane.

W głębi salonu ściany okrywają ramy duże i mniejsze, napełnione malowanemi twarzami, ubiorami, godłami. Jest to zbiór portretów, miniatur, emalii, z przedziwną delikatnością zdjętych ze starożytnych sygnetów. Pośrodku największych rozmiarów obraz, na którym rycerz, z twarzą cudnie piękną, wraz z koniem, którego dosiada, i wojskiem, któremu przewodzi, rzuca się w spienione fale Elstery. Nad tą sceną dramatyczną twarz królewska pod peruką upudrowaną patrzy z mdłym uśmiechem mdłej piersi, która dramatu uczuć nie jest zdolna. Na miniaturach migocą zdala ubiory pradziadów i prababek, z rzuconego na stronę stolika marsowo spogląda biały wiarus ze starej porcelany saskiej… a siostra Klara uczuwa lecącą od tego wszystkiego woń rzeczy dawno znanych, serdecznie pamiętanych, blizkich i drogich. Szczególniej od bladych rysów rycerza, wskakującego na koniu do spienionej rzeki, wieje ku niej przypomnienie dzieciństwa i pierwszych lat młodości. Taki sam obraz, w mniejszych tylko rozmiarach, znajdował się w dworku wiejskim, pod którego strzechą ujrzała światło dzienne; pamięta go, odkąd zaczęła rozróżniać przedmioty przez światło to oblewane, przypomina on jej oczy ojcowskie, które często na niego patrzały, i ramiona matki także, które ją często ku niemu podnosiły.

Możeż to być, aby tu, w tem mieszkaniu, wpadła w nią iskra uczuć tak jej własnych, drogich, czystych, przez Boga samego nakazanych, z oczu ojcowskich, z ramion macierzyńskich wziętych? To tak, jak ten kwiat na biurku. Bo w pierwszej młodości jakże lubiła te pokorne wrzosy, liliową mgłą zaścielające mchy leśne i podleśne piaski! Żebyż mogła teraz, z wazonu tego zerwać kilka gałązek, zanieść je tej nieszczęsnej, dla której tu przyszła, i orzeźwiwszy ich świeżością oczy jej spieczone przez łzy i gorączkę, włożyć je w jej prawie trupie dłonie, jako widomy znak – przebaczenia.

Od zbłąkanej tu rośliny leśnej wzrok jej odciąga blady rycerz na obrazie, a potem popiersie poety, którego marmurowe oczy przez drzwi otwarte patrzą na malowaną twarz bohatera.

—–

Gdy Zanimirski, z wejrzeniem pytającem, składał przed zakonnicą ukłon głęboki, jej się wydało, że ze snu ciepłego i miłego budzi ją obca i zimna rzeczywistość.

Tak samo, zupełnie tak samo wyobrażała go sobie: zadowolony z siebie i ze świata, pochłonięty sprawami świata, od stóp do głowy okryty piętnem światowej wytworności i pewności siebie. Wzrost miał średni, czoło jak u młodzieńca, gładkie i raźnie podniesione w górę, w ciemnych oczach blask silny i przenikliwy, na ustach uśmiech radości, którą tak napełnionym być musiał, że aż wydzierała mu się na zewnątrz. Rysy twarzy, ściągłe i regularne, zaokrąglały się u dołu pod krótko ostrzyżoną brodą, co nadawało twarzy znamię dobrobytu i zdrowia fizycznego. Przed wyobraźnią siostry Klary pomimowoli stanęła kobieta wynędzniała, w bólach ciała i duszy przedwcześnie umierająca na szpitalnem łożu. Jakaż różnica! Z dwojga ludzi, którzy razem rozpoczynali życie, teraz, w połowie jego, jedno tak zdruzgotane, drugie tak kwitnące! Z dwojga współwinowajców… bo niezawodnie część winy na jego barkach spoczywa, tylko że on tego niewidzialnego ciężaru nie czuje w tryumfującej swej radości życia…

Na twarzy Zanimirskiego istotnie malowała się radość. Był także niezmiernie zajęty i mnóstwo myśli, napełniających mu głowę, mnóstwo zajęć, które na niego czekały, odgadnąć było można z nieprzezwyciężonego zamyślenia, napełniającego oczy, z ruchów śpiesznych, jakimi przerzucał na biurku stosy papierów i ołówkiem na karcie papieru coś śpiesznie zapisywał. Potem zwrócił się ku gościowi i uprzejmym gestem ręki wskazał jeden z dwu fotelów, tuż przy biurku naprzeciw siebie umieszczonych. Ta ręka biała, z gestem wykwintnym, znowu przypomniała siostrze Klarze te prawie trupie ręce, na które tej nocy tak długo patrzała. Niech Bóg ją wesprze! Ona do tego człowieka, tak strasznie i do niej, i do tamtej nieszczęsnej niepodobnego, w imię Boga mówić będzie!