Za darmo

Sielanka nieróżowa

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Mieszkańcy przedmieścia, którym nosiła wodę i do których chodziła, aby pléć ogrody, lub dopomagać w praniu bielizny, tak przywykli widziéć ją z tym gołębiem, unoszącym się nad głową jéj, lub lecącym za nią, że gdy wypadkiem zobaczyli ją bez niego, zapytywali:

– A gdzież twój Lubuś?

Ktoś kiedyś, wskazując gołębia, powiedział śmiejąc się:

– To jéj kochanek!

Obecni żartować zaczęli.

– Będzie ona wnet miała kochanków innych! – mówili, – taka ładna dziewczyna!

Zczerwieniła się, jak wiśnia, i wlepiła wzrok w ziemię. Ale dnia tego przyszedłszy do domu na obiad, zerwała w ogródku gałąź dzikiego powoju i owinęła ją sobie wkoło warkocza. Potém, przez całą godzinę, którą miała przepędzić w chacie, siedziała u szczytu ścieżki i patrzała ku mostowi na rzece i przedmieściu. Czekała snadź i wyglądała Władka, który tą drogą przychodzić musiał. Zamiast Władka, zjawił się przecież z innéj strony młody syn bogatego ogrodnika, który ją dnia tego widział z rana, wlepiał w nią oczy, gdy rumieniła się i ze szczególną łaskawością bawił się długo z jéj gołębiem.

– Panno Marcyanno! – zawołał z dala, – dobry wieczór pannie Marcyannie!

Spojrzała w stronę nadchodzącego przestraszonemi oczyma, zerwała się z ziemi, wpadła do chaty i drzwi za sobą na rygiel zamknęła. Młody i zgrabny chłopiec kołatał do drzwi tych długo, potém odszedł, ale tego samego wieczoru wrócił i, stanąwszy za otwartém oknem zawołał:

– Moja pani Wierzbowo! potrzebujemy na jutro dziewcząt do wykopywania warzywa. Czy panna Marcyanna nie będzie mogła przyjść?

– Przyjdzie! przyjdzie! czemu nie? – odpowiedziała z wewnątrz chaty stara i dodała – a czemu to pan Antoni nie łaskaw i do chaty nie zajdzie?

Chłopak jednym skokiem znalazł się w izbie i rozejrzał się po niéj z uczuciem zawodu. Marcysi w izbie nie było. O zmroku, gdy dzienne roboty jéj były skończone i Wierzbowa układać się miała do snu, szła ona zwykle w głąb’ jaru, gdzie, siedząc pod wierzbami i kołysząc zwolna wiotką swą postać, patrzała w ciemną, nieruchomą wodę i z cicha nuciła:

 
Cichą wodą, oj wodą, płynie rutka zielona.
W nocce czarnéj, oj czarnéj, dola moja zgubiona.
Dolo moja, oj dolo, gdzieś się ty podziała?
Czyś się w wodzie utopiła, czy w ogniu zgorzała?
 
—–

Dom bogatego ogrodnika, biały i obszerny, stał naprzeciw chaty Wierzbowéj, rozdzielony z nią tylko stokiem góry, kilku przedmiejskiemi domkami i rzeką, ku któréj spuszczał się należący doń rozległy, cienisty ogród.

W ogrodzie tym, śród grusz i jabłoni, okrytych pożółkłém liściem, Marcysia, z kilku dziewczętami różnego wieku, stała na zagonach i z czarnéj, pulchnéj ziemi, wykopywała warzywo. Powietrze było przejrzyste, rzeźwe, osrebrzone nićmi pajęczyny, wieszającemi się po drzewach i krzakach; żelazne rydle wesoło pobrzękiwały, uderzając o kamienie, lub twarde bryły ziemi; dziewczęta pracując, gwarzyły, chichotały i przyśpiewywały. Marcysia, jak wczoraj gałęź powoju, tak dziś w warkoczu miała wielką czerwoną georginią. Wywołane zmęczeniem rumieńce, ożywiły twarz jéj bladawą i przychudłą. Mniéj gadatliwa od towarzyszek, od chwili do chwili nuciła pieśni, któremi matka na całe życie już napełniła jéj pamięć, a błyszczącemi oczyma rozglądała się dokoła, pomiędzy drzewami i ścieżkami ogrodu. Przychodząc, znalazła tu Franka, który od dwóch miesięcy przyjął był u ogrodnika stałą służbę, a dziś powiedział jéj, że wnet – wnet nadbieży do ogrodu Władek, aby pomówić z nim o ważnym jednym interesie.

Nagle przestała nucić i rozglądać się, utkwiła wzrok w ziemi i pilnie kopać zaczęła. Na ścieżce przy zagonach stanął młody syn ogrodnika i przemówił do niéj:

– A gdzież jest gołąb panny Marcyanny?

– Został się w domu, – odpowiedziała niechętnie i mrukliwie.

Chłopak, śmiały i z pańska ubrany, zbliżył się i z cicha, żartobliwie przemawiać do niéj zaczął. Widząc to, dziewczęta, mrugały do siebie, niektóre spoglądały z zazdrością na ognistowłosą dziewczynkę, która ściągnęła na siebie przychylną uwagę ładnego i bogatego chłopca, a przytém zwykłego nadzorcę ich robót. Ale ona nie odpowiadała na zaczepki, żarciki i grzeczne jego słówka; aż kiedy młody człowiek, schyliwszy się, szepnął jéj coś do ucha, zwróciła ku niemu twarz tak rozjątrzoną, z tak gwałtownie iskrzącemi się oczyma, że próbował rozśmiać się, ale nie mógł; rozgniewał się, zląkł się może, aby go przed ludźmi grubiańskiém słowem jakiém nie zawstydziła, i odszedł. Wtedy Marcysia podniosła głowę, oparła obie ręce na rydlu i z zaciśniętemi zębami zaklęła:

– Żeby go dyabli wzięli z jego żartami i z jego kochaniem! Jak mi do reszty zbrzydnie, to tak dam rydlem, że… popamięta!

W téj saméj chwili twarz jéj, wzburzona i chmurna, rozjaśniła się i złagodniała. Rysy zmiękły, rumieniec zbladł, usta drgnęły uśmiechem nieopisanéj radości i słodyczy. Rzuciła rydel i pobiegła w głąb’ ogrodu, gdzie pomiędzy gęstwiną drzew zaszarzały dwie męzkie postacie.

– Władek! – zawołała i zdyszana stanęła przed towarzyszem dzieciństwa swego, którego od roku blisko nie widziała. Zaledwie poznać go mogła. Urósł, zmężniał i miał na sobie czarne ubranie, które jéj wydało się wytworném. Stanęła przed nim, jak wryta, i patrzała mu w twarz promiennym i zarazem nieśmiałym wzrokiem. On uśmiechnął się téż przyjacielsko i z uradowaniem widoczném.

– Jak się masz, Marcysiu! – rzekł. – Oho! jaka ładna zrobiła się z ciebie dziewczyna!

Zapłoniła się gorącym rumieńcem, od gładkich pasem złotych włosów, aż po skraj grubéj koszuli.

– Władek! – szepnęła z wahaniem, – jaki z ciebie… zrobił się… panicz!

– A widzisz! – rzekł tryumfująco, – kto za szczęściem goni, ten je i dogoni czasem. Nie takim ja jeszcze będę kiedyś paniczem.

Przybliżył się do niéj i z cicha mówić zaczął:

– Ot jakoś dawno już nie widzieliśmy się z sobą, Marcysiu! A śliczna dalibóg z ciebie teraz dziewczyna! No, prawdę mówiąc, dobraś ty była zawsze i milutka! jak będziesz dziś wracać z miasta, zatrzymaj się przy moście. Ja cię tam spotkam i odprowadzę do chaty. Czy dobrze? będziesz czekać na mnie przy moście?

– Dobrze! będę! – odpowiedziała z cicha.

– A teraz, – dodał Władek, – idź do swojéj roboty… ja tu muszę z Frankiem pomówić o ważnym interesie i nie trzeba, żeby, szukając ciebie, mnie tu zobaczyli…

Odeszła i widziała z daleka, jak, ukryci za drzewami i wysokim płotem, dwaj chłopcy rozmawiali ze sobą z tajemniczemi i zarazem ożywionemi giestami, naradzając się niby nad czémś i umawiając. Potém Władek przebiegł koło płotu, niedaleko zagonów, śród których stała Marcysia. Wesoły był, oczy mu błyszczały i pogwizdywał z cicha, a spojrzawszy na Marcysię, wykrzywił do niéj twarz i podskoczył w ten sposób, jak to miał zwyczaj czynić, gdy był ulicznikiem i chciał ją do serdecznego śmiechu pobudzić.

Po zachodzie słońca, Marcysia stała długo na moście i, wsparta o jego poręcz, patrzała w głąb’ ulicy. Niebo spochmurniało, w dole z szumem wielkim szeroko rozlana rzeka toczyła białe piany. Koło niéj przechodzili ludzie i mówili, że jutro zapewne rozbiorą i zdejmą most, bo rzeka wciąż przybiera. Ona nic nie słyszała; stała, patrzała i czekała. Zmrok zapadł… przechodzień jakiś przesunął się blizko niéj i usiłował w twarz jéj spojrzéć. Odwróciła się prędko i uciekła.

Biegła na górę i coraz jeszcze oglądała się za siebie.

– Oj Bożeż ty, mój Boże! – szeptała, – nie przyszedł! nie przyszedł! taki nie przyszedł!

U szczytu już prawie góry zaskoczyła jéj drogę męzka jakaś postać i w mgnieniu oka otoczyła ją ramionami.

Dziewczyna zaszamotała się i krzyknęła:

– Puśćcie mnie! czego wy chcecie ode mnie! puśćcie!

– Oho! – odparł młody syn ogrodnika, – że nie puszczę teraz, to nie puszczę! Nie na toś ty taka śliczna, żeby…

Nie skończył, bo ramię jakieś silne i rozgniewane pochwyciło go za odzież i odtrąciło daleko.

– Władek! – zawołała dziewczyna.

– Cicho! – odpowiedział, – nie krzycz! chodź!

Wziął ją za rękę i prowadził ku jarowi, w którego głębi zniknęli oboje.

Syn ogrodnika tymczasem zapukał z lekka do oświetlonego okienka chaty.

– Mam interes do pani Wierzbowéj, – zawołał.

– Proszę wejść! – odpowiedziała.

Wszedł, usiadł obok staréj na ławie i zaczął jéj o czémś szeptać tajemniczo i długo. Parę razy schylił się i pocałował ją w ramię. O coś prosił, coś obiecywał… Wierzbowa wstrząsała głową żartobliwie niby i pobłażliwie, uśmiechała się, to znowu gniewała się jakby i groziła…

W téjże chwili, w jarze, pod wierzbami, w grubym mroku, śród którego mdłém światłem pobłyskiwała tu i owdzie woda sadzawki, Marcysia i Władek rozmawiali z sobą stłumionym szeptem.

– Coś ten frant Antek bardzo bierze się do ciebie! – szepnął naprzód chłopiec.

– Bierze się! – odszepnęła dziewczyna.

– No a ty? – zapytał śpiesznie.

– A niech go licho porwie! – sarknęła, – żeby on wskróś ziemi przepadł!

Chciała daléj mówić, ale przerwał jéj z gniewném wzburzeniem:

– Niech cię Pan Bóg broni, żebyś go kiedy posłuchać miała! Kiedy ci będzie drugi raz drogę zabiegał, krzycz w niebogłosy i bij go! bij obiedwiema pięściami! tłucz, ile możesz! oczy wydrapuj! tobie niewolno chłopców słuchać! ty moja! słyszysz!

Otoczył ją ramieniem.

– Ty moja! – powtórzył, – to nic, że ja do ciebie rzadko przychodziłem i ot teraz, cały prawie rok się nie widziałem. Czasu nie miałem… o sobie wciąż myśléć muszę i o przyszłości, ale zawsze ty mnie w oczach stała… niby siostra… Bywało, oczy do snu zamykam i wnet widzę ciebie przed sobą… jak żywą… Czasem, kiedy bardzo gniewałem się na świat, ludzi i swoję lichą dolę… cyt! słucham… jakbyś ty mnie nad uchem piosnki swoje śpiewała i zaraz lżéj się robi na sercu… a dziś, kiedy ciebie zobaczyłem taką już wyrosłą i ładną, to tak mi się zrobiło, jak gdyby Pan Bóg kawałeczek nieba swego w oczy mnie spuścił… Tobie Antka słuchać niewolno! ani nikogo! ty moja!

 

Przycisnął ją mocno do piersi i pocałował w czoło i usta. Dziewczyna milczała jak grób, tylko ramiona oba owinęła wokoło jego szyi i twarz do twarzy jego przycisnęła.

– Widzisz? – szepnął, – my z tobą znamy się tak dawno… dawno… dawno…

– Oj dawno i na całe… caluteńkie życie! – odszepnęła zwolna.

– Pamiętasz, jakeś się kiedyś w sadzawce topiła, a ja cię z wody wydobywał i na drzewie sadzał, abyś oschła?

Zaśmieli się oboje.

– Pamiętasz, jakeśmy tu pod drzewami temi sypiali razem… i jakeś mi bajki swoje opowiadała? Matka twoja nie powróciła?

– Nie powróciła. Zapiła się gdzieś pewnie, taj pod płotem zmarła.

Chłopak wstrząsnął głową.

– Sieroty my oboje bez matki ni ojca; byliśmy i jesteśmy… ja to tylko dam sobie radę na świecie, ale ty…

– Ja z tobą! – odpowiedziała.

Ramię jego osunęło się z jéj kibici. Wyprostował się i zesztywniał.

– Aha! ze mną! – rzekł z ponurém szyderstwem i zamilkł.

Milczeli oboje długo. Dziewczyna spytała piérwsza:

– Władek! czegoś ty raptem zrobił się… taki jakiś?

Nie odpowiadał chwilę.

– No, – zaczął potém, – widzisz! człowiek to zawsze tak! Dopóki coś strasznego daleko jest, to niby nic, a jak zbliża się, to trwoga i desperacya zdejmuje… Dziś zrana, ja był wesoły jak w raju, a teraz… ot, wolał-bym, żeby to jeszcze za dziesiątym mostem było!

– Co? – zapytała.

– Na co ci to wiedziéć, – ofuknął popędliwie, – milcz i nie pytaj… Kiedy uda się, przyjdę tu, zabiorę ciebie i pojedziem razem na skraj świata, a kiedy nie uda się, to… tyle mnie oczy twoje widziéć będą! Już tak! Król albo Cygan! nie czekać mi dłużéj na szczęście, tylko iść i samemu brać, a jeżeli nie da się wziąć, buch w niedolę czarną! jak kamień w wodę!

Osłupiała ze zdziwienia; słuchała urywanych słów jego, nic a nic ich nie rozumiejąc. Trwoga nieokreślona ścisnęła snadź jéj serce, bo znowu zarzuciła ramiona na szyję towarzysza i usiłowała śród ciemności spojrzéć mu w twarz. Zobaczyła, że rysy jego sztywne były, a spuszczone oczy nieruchomém wejrzeniem patrzały w wodę. Tknięta jakby przypomnieniem nagłém, szepnęła:

– Pamiętasz? jakeś się skarżył przede mną, że matka cię odumarła, a ojciec rzucił i że ci źle bardzo przy ciotce… zawsześ wtedy tak samo w wodę patrzał, jak teraz!

– Bodaj-bym się był wtedy utopił! – wyrzekł głucho.

– Aj! Władek! Władek! – krzyknęła.

– Cicho! nie krzycz! ja chciał-bym, żeby od tego momentu aż po jutrzejszy ranek, cicho było wszystko na świecie, jak… na mogiłkach… i żeby ludzie wszyscy posnęli, jak umarli… Skarżyłem się na sieroctwo moje i na te kułaki, któremi mnie ciotka plecy okładała, i na głód, i na chłód, i w wodę wtedy patrzałem, a ty co? ty wtedy żałowałaś mnie… sierotą będąc, tak jak ja… agrest mi na pocieszenie przynosiłaś, bajki gadałaś i bułki wyżebrywałaś… dobraś ty była… ja tobie tego nigdy nie zapomniał i dziś, kiedy na ciebie spojrzałem, wszystko mi odrazu w oczach stanęło… ty moja!

I znowu objął ją w uścisk silny, namiętny, a usta swe do ust jéj przybliżył, ale nagle wyprostował się i ramiona mu opadły. W dali, kędyś koło rzeki, rozległo się przeciągłe, ostre gwizdnięcie.

– O! już woła! – szepnął, – Franek woła – i zrobił ruch taki, jakby chciał zerwać się z ziemi. Nie zerwał się jednak.

– Jeszcze troszkę, – rzekł, – jeszcze troszkę przy tobie posiedzę…

Po chwili zapytał:

– Marcysiu! kiedy ty śpisz najmocniéj? czy nade dniem?

– Nade dniem, – machinalnie powtórzyła.

– Wszyscy ludzie najmocniéj śpią nadedniem… ogrodniczysko stare i ten jego frant synalek na chrzciny się gdzieś powloką… Franek zostaje pilnować domu… no i kucharka jeszcze jest, i dwóch parobków… ale oni się pośpią nadedniem, jak kamienie… prawda?

– Prawda, – szepnęła, nic a nic słów jego nie rozumiejąc, ale drżąc od stóp do głowy. Trwoga ją zdejmowała coraz większa, obu rękoma pochwyciła go za odzież.

– Władek! Władek! – szepnęła gwałtownie, – dlaczego ty taki dziwny? co ty sobie myślisz? co to będzie?…

Wstał, i ją, za obie ręce ująwszy, z ziemi podniósł. Oczy jego świeciły wśród mroku przenikającym blaskiem, twarz wydawała się bladą, jak papier.

– Co będzie? – odpowiedział, – a ot co: albo zabiorę ciebie i pojedziemy razem na daleki wojaż… albo… już mnie nigdy nie zobaczysz… pocałuj-że mnie teraz… mocno…

Nad brzegiem sadzawki, która była świadkiem całego ich dzieciństwa, pod wierzbami, które teraz sypały na głowy ich deszcz drobnych kropel, splotły się ramiona, i w zmroku grubym, w ciszy głębokiéj, z szumem drzew, mieszał się długo szmer pocałunków.

Wtém gwizdnięcie u brzegu rzeki powtórzyło się przenikliwiéj jeszcze, ostrzéj i przeciągłéj, niż wprzódy.

– Bądź zdrowa, – pośpiesznie nad płonącém czołem dziewczyny szeptał Władek, – a pamiętaj mi Antka nie słuchać… i jeżeli ja prędko nie wrócę… zaczekaj na mnie… zaczekaj, choćby długo… i nie myśl sobie, że już ja taki ostatni jestem… zbrodniarz… Żebym inaczéj urodził się, potrafił-bym może być takim samym poczciwym, jak te różne kpy, co po świecie prosto sobie chodzą, bo im ludzie gładziutko ścieżki wypracowali! Widzisz… mogłem cię zgubić dzisiaj… nie chciałem… boś dobra była dla mnie… a ludzie jacy dla mnie byli? Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie! Bądź zdrowa!… Jeżeli wrócę, kupię tobie suknię jak słońce, i trzewiki jak korale, i na czerwoném krześle przed złotém oknem cię posadzę… a sam… od rana do wieczora całować cię będę… Bądź zdrowa!

Pobiegł w górę jaru i zniknął w ciemnościach.

Nocy téj Wierzbowa, która, ze starości zapewne, a jak ludzie utrzymywali, z powodu niespokojnego sumienia, źle zazwyczaj sypiała, kilka razy sennym i burkliwym głosem odezwała się:

– Marcysiu! nie stękaj tak! spać nie dajesz! Marcysiu! a toż co? czy ziela jakiego napiłaś się, że ci dzisiaj snu niéma! Wzdycha a stęka, a przewraca się…

Dziewczyna wzdychała istotnie i przewracała się wciąż na sienniku swym, leżącym na ziemi pod piecem, usypiała chwilami i we śnie szamotała się i stękała. Nade dniem, gdy Wierzbowa zasnęła mocniéj, wstała z siennika, włożyła spodnicę, skrzyżowała chustkę na piersi i cichuteńko podeszła do okna. Świtało. Wpatrzyła się w świt błękitny zaczerwienionemi od bezsenności oczyma i, wsparłszy twarz na dłoni, zadumała się głęboko. Marzyła snadź, wspominała i zarazem lękała się czegoś srodze. W głębokich źrenicach jéj przesuwał się z kolei wyraz rozkoszy, czułości i niepokoju. Nagle zdało się jéj, że usłyszała za rzeką krzyk jakiś. Podniosła głowę i nastawiła ucho. Istotnie krzyczano gdzieś w pobliżu rzeki. Nie powinno-by to jéj wcale obchodzić… wszak z miasta dolatywały tu o różnych porach różne hałasy. Jednak porwała się z miejsca i, zapominając o wszelkich ostrożnościach, wybiegła z chaty. Stanęła u szczytu ścieżki. Wrzawa, złożona z kilku czy kilkunastu krzyczących głosów ludzkich, trwała jeszcze, chociaż już słabła. Dolatywała ona wyraźnie z za rzeki, od białego domu ogrodnika. Zakończyło ją kilka urwanych okrzyków i wszystko zapadło znowu w milczenie snu głębokiego, który panował jeszcze na mieście i przedmieściu.

Marcysia rzuciła ręką.

– Co mi tam! – rzekła.

Usiłowała zapewne przekonać samę siebie, że wrzawa około domu ogrodnika nie miała nic wspólnego z niepokojem jéj, z którego zresztą przyczyn sprawy przed sobą zdać nie mogła. Przez całą noc majaczyły jéj w myśli niezrozumiałe dla niéj słowa Władka, i teraz znowu zjawiły się w jéj pamięci.

– Co on sobie myślał? – szeptała, – czemu on był… taki jakiś? co to będzie? co to będzie?

Drobny, gęsty deszcz jesienny padać zaczął. Weszła do chaty i niebawem wyszła znowu z wiadrami na ramieniu, w staréj chustce, zarzuconéj na głowę.

Niebo było pochmurne, deszcz padał ciągle, to silniejszy, to słabszy; Wierzbowa nie poszła do miasta i Marcysi nie kazała iść na robotę. Dziewczyna, uprzątnąwszy izbę i zgotowawszy śniadanie, postawiła przy piecu balią z wodą, i trochę grubéj odzieży prać zaczęła. Do izby weszła stara kobiéta, trudniąca się roznoszeniem mleka po przedmieściu.

– Czy nie kupicie dziś odrobiny mleka? – zapytała z progu.

– I owszem, – odpowiedziała Wierzbowa, robiąc przy oknie wełnianą pończochę, – dajcie kwaterkę!

Kobiéta weszła, i konewkę z mlékiem przykrytą od deszczu płachtą płócienną, stawiając na ławie, zaczęła:

– A wiecież o nowinie?

– O jakiéj nowinie? – ciekawie zapytała Wierzbowo.

– A no, pana ogrodnika, tego… co to za rzeką… bogaty taki, złodzieje okradli tej nocy!

– Jezus, Marya! okradli! i cóż?

– A cóż? złapalić jednego, ale tego właśnie, który pomagał tylko i puste ręce miał, a drugi z pieniędzmi uciekł… Ponoś ogrodnik był z synem kędyś na chrzcinach, parobcy pospali się… ale nade dniem jeden obudził się i światło na strychu zobaczył… a strych był pod kluczem i okna z żelaznemi kratami…

– No, to jakżeż się oni tam do niego dobrali?

– Zwyczajnie, domowa sprawa, dobrodziejko! Własny ot chłopiec ogrodnika, ten ponoś nic dobrego, Franek, był tam robotnikiem głównym.

– A tobież-co? – krzyknęła Wierzbowa, wpatrując się w Marcysię, która w téj chwili wypuściła z ręki blaszane naczynie, w które mleczarka wlewała mleko, i stanęła jak skamieniała.

– Ot i mleko rozlała! – wyrzekła stara, – czy nieczysty ją opętał… całą noc spać mi nie dała, stękając wciąż a wzdychając, teraz, ot, ręce jéj raptem zesłabły…

– Może chora? – zagadnęła mleczarka.

– A może, – obojętnie rzuciła Wierzbowa, i daléj ubolewać zaczęła nad rozlaném mlekiem.

Po chwili rozmowy mleczarka odchodziła, Wierzbowa zawołała za nią.

– A nie wiecież, matko, kto-to był ten drugi?

– Jaki drugi?

– A ten, którego złapali?

Teraz Marcysia pochyliła się nad balią i tak silnie pocierać zaczęła grube szmaty, że aż woda wylewała się przez wszystkie brzegi.

Mleczarka odpowiedziała już z za progu.

– A nie wiem, dobrodziejko, nie wiem. Com zasłyszała, tom powiedziała… więcéj nie wiem. Niech będzie pochwalony…

Odeszła, drzwi chaty zamknęły się; Marcysia nad balią schylona, jęknęła przeciągle. Wierzbowa przenikliwie spojrzała na nią z za okularów, lecz nic nie powiedziała.

Po godzinie prania dziewczyna roznieciła ogień, przystawiła do niego garnki ze strawą i wybiegła z chaty. Stała długo u szczytu, z oczyma wlepionemi w miasto, potém iść ku niemu zaczęła. Wróciła jednak. Piekła ją snadź trwoga jakaś nieokreślona, dręczyły przypuszczenia i domysły straszne; lecz nie wiedziała, ani gdzie jest ten, o którego lękała się, ani gdzie go w dużém i ludném mieście szukać miała. Wróciła do chaty, blada jak płótno, strawy obiadowéj ani tknęła, a kiedy Wierzbowa, spoglądając na nią z pod oka, zajadała obiad, zwróciła się twarzą ku otworowi pieca i osłupiałem okiem patrzała w płomień. Ręce jéj drżały, chwilami wstrząsała się cała od stóp do głowy, uderzana, niby prądem elektrycznym, błyskawicznie przelatującym, ale wciąż wracającym, okrutną jakąś myślą. Tymczasem krótki dzień jesienny miał się ku końcowi. Zmierzch był blizki, gdy za oknami chaty przeniknęła się szybko zgrabna postać młodego mężczyzny, i do izby, z łoskotem drzwi otwierając, wpadł syn ogrodnika.

– Nie mogłem piérwéj przyjść! – zawołał zaraz z progu głosem zadyszanym od szybkiego chodu, – a spieszyłem się… tyle dziś u nas kłopotów, no! po uszy!

Zwrócił się do Marcysi.

– Winszuję ulubionego… gagatka! Przepadałaś, słyszę, za nim… przepadaj-że i teraz, kiedy możesz. Złodziéj on! złamał zamek, wlazł na strych i ukradł ojcu pieniądze!

Krwawy rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczyny.

– Kłamiesz! – krzyknęła.

– Któż to? kto taki? kto? – wołała Wierzbowa, nie rozumiejąc jeszcze, lub usiłując nie rozumieć.

– A któż? aściny wychowaniec, a jéj… kochanek! – odrzekł młody chłopiec, i śmiejąc się na-pół ze złością, na-pół z zadowoleniem, usiadł na ławie.

– Kłamiesz! – ciszéj jednak, niż wprzódy, powtórzyła Marcysia, rękę trzymając już na klamce drzwi, a chciwe oczy zatapiając w twarzy mówiącego.

– Ale! – odpowiedział, – piękne kłamstwo! prawda to, jak złoto i jak dzień! Przecież złapali go tuż prawie pod domem i zaraz przyznał się… Cały już dzień siedzi w policyi, a ot teraz, w tym momencie może, prowadzą go do turmy.

Dziewczyna wypadła z izby i jak błyskawica przebiegła pod oknami chaty. Nikt jéj nie gonił.

– Niech leci sobie, – szepnął syn ogrodnika, – teraz już pewno nie dopuszczą jéj do niego.

Wierzbowa milczała. Coś, jakby wstyd czy żal zamykał usta jéj i w dół opuszczał powieki.

Marcysia przybiegła nad brzeg rzeki zdyszana, bez głosu. Most do połowy już był rozebrany i przejść przez niego nie było sposobu. Promu jeszcze nie zaciągnięto na rzekę. Wielkie czółno, w miejscowym języku zwane czajką, odpływało od brzegu.

 

Dziewczyna schwyciła się za piersi, i ochrypłym a jednak przeraźliwym głosem krzyknęła:

– Czajka! oj! czajka! wróćcie się! jeżeli Boga macie… w sercu.

Ostatni wyraz wymówiła zaledwie już dosłyszalnie, ale z razu głos jéj brzmiał taką rozpaczą i takiém błaganiem, że ludzie, kierujący czółnem, zwrócili je ku brzegowi. Wskoczyła w czółno i opadła na dno jego bezsilna; zaledwie jednak dopływać ono zaczęło do przeciwległego brzegu, porwała się i wyskoczyła z niego w wodę. Czółno posuwało się dla niéj z powolnością, zupełnie do wytrzymania niemożliwą. Nie zważając na krzyki, ostrzeżenia i pogróżki, które rozlegały się za nią, brnęła w wodzie po pas, po kolana, potém wyskoczyła na brzeg, i jak wicher pobiegła ku środkowi miasta.

Wiedziała, gdzie znajdował się budynek, w którym pod strażą policyi przytrzymywano złoczyńców przez czas wstępnego dochodzenia śledczego, a przeciw któréj stał wielki, ponury, okratowanemi oknami z za wysokich murów wyglądający, gmach więzienny. Wpadła na ów plac miejski i stanęła jak wryta.

Przez plac, od budowy zarządu policyjnego ku więziennemu gmachowi, posuwała się szybko grupa ludzi, złożona z kilku żołnierzy uzbrojonych i idącego pośród nich człowieka. Wysoko ku górze sterczące bagnety, suchemi, czarnemi liniami przerzynały zmrok zapadający i mgłę drobnego deszczu; wśród nich ukazywał się chwilami, to znikał znowu, profil twarzy, ocienionéj zmiętą czapką, bardzo młodéj, bardzo bladéj i pochylonéj nizko. Marcysia biedz zaczęła z całéj siły ku sunącéj placem grupie ludzi. Dogoniła ją przed samemi drzwiami więzienia, i z giętkością węża wśliznęła się pomiędzy żołnierzy.