Za darmo

Sielanka nieróżowa

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Przyszłaś? – zaczęła tonem burkliwym nieco, ale który gniewném uniesieniem wcale nie groził; – myślałam, że znów cię licho jakie nosić będzie po świecie przez tydzień jaki! Czegóż tak pośpieszyłaś się? Trzeba było znowu na podwórzu gdzie przenocować! Oj, ty nic dobrego! żebym ja ciebie nigdy była nie widziała, szczęście to było-by moje…

Marcysia stała wciąż nieruchoma, tylko łokieć oparła na stole a twarz na małéj dłoni, i zrazu nic nie odpowiadała. Widać było jednak, że coś w niéj kipiało. Na dziecinném jéj czole powstała zmarszczka i czarne oczy błysnęły.

– To i dobrze, – odpowiedziała po chwili, – kiedy tak chcecie, to i nie będziecie widziéć mię nigdy… pójdę sobie od was i nie powrócę! Buch w wodę! i tyle mię widziéć będziecie, co ten kamień, kiedy go Władek w sadzawkę wrzuci!

Elżbietka, przywykła snadź do takich rozmów z córką, nie podniosła nawet oczu na nią, tylko po chwili, przewlekając grubą igłę przez drące się pod nią łachmany, zwolna i więcéj do siebie, niż do dziecka, mówić zaczęła:

– Buch w wodę! oho! poczekaj trochę! Jak ci życie zbrzydnie, tak jak mnie zbrzydło, jak jedni ludzie oszukają cię a drudzy oplują, jak ze zgryzoty i wstydu rozpijesz się, a na kark dostaniesz dzieciaka, którego będziesz chciała wykąpać w chmurce złotéj, a wykąpiesz w błocie… wtedy utopisz się, i dobrze zrobisz! Oj, czemu ja topielicą lepiéj nie zostałam? Żebym niemowlęcia nie żałowała… została-bym…

Tu Marcysia drugi jeszcze łokieć na stole oparła i, przestępując z nogi na nogę, głośnym wykrzykiem mowę matki przerwała:

– Powiédzcie bajkę o topielicach!… powiédzcie! – zawołała.

Ręce Elżbietki, trzymające robotę, opadły na jéj kolana. Z roztargnieniem spojrzała na dziecko, wsparła twarz na dłoni, i czarne, smutne oczy swe utkwiwszy w jeden punkt ciemnéj ściany, monotonnym głosem, i kołysząc się z lekka w obie strony, mówić zaczęła:

– Topielice na dnie wody spokojnie sobie leżą, w pachnące ziele owinięte, złotym piaskiem posypane… Pan Bóg przesyła im we dnie promyczki słońca i rybki, które nad nami perełkami srebrnemi pluskają… a w nocy idą one na wierzch wody, księżycowi i gwiazdom przypatrują się… a skoro dzień świtać zacznie, śpiewają sobie razem:

 
Od wody, wody, idziemy do was,
Bo świat szeroki znać nie chciał nas!…
 

Ostatnie wyrazy zanuciła, i nagle, przerywając sobie, jakby ze snu zbudzona, dodała:

– Dobrze im! oj! czemu ja topielicą nie zostałam, kiedy na mnie ta nieszczęsna godzina przyszła…

Podniosła oczy i wlepiła je w córkę.

– Zostaniesz może ty! – szepnęła. – I pewno!… jaka twoja dola być może?… ot, chyba taka jak i moja…

Źrenice jéj drgnęły przestrachem i błysnęły wielkiemi łzami. Jednocześnie porwała się ze stołka i zaczęła tu i owdzie chodzić po ciasnéj izbie. Nachyliła się nad leżącą na ziemi szczupłą swą pościelą, i przerzuciła ją drżącemi rękoma, otworzyła skrzynią, na któréj dnie leżało kilka łachmanów, i zamknęła ją ze stukiem, pochwyciła z kąta polano, i rozgrzebała niém w starym, rozsypującym się piecu, garstkę węgli i popiołu… potém stanęła na środku izby i z obwisłemi rękoma i, wpatrzona w ziemię, myślała długo.

– Pójdę, – rzekła, – niech co chce będzie, pójdę i poproszę Wierzbowéj… trzeba to raz skończyć… upamiętać się… dla dziecka…

Zarzuciła na głowę podartą chustę, zgasiła lampkę i, zostawiając dziecko w ciemności wyszła. Wyszedłszy, gnana jakby trwogą lub gwałtownością powziętego postanowienia, nie szła, ale biegła ku chacie, wiszącéj u ściany jaru i mrugającéj z dala, niby kociemi oczyma, dwoma, jaskrawo-żółtemi, okienkami.

W chacie, przy stole, na którym palił się łojowy kaganek, siedziała Wierzbowa i, z głową opartą na skrzyżowanych na stole ramionach, drzémała. Nie kładła się do snu, bo pora była dość wczesna jeszcze, aby ktokolwiek z klientów jéj mógł ją odwiedzić. Jakoż zastukano z lekka w szybę, i za oknem ozwał się głos Elżbietki. Stara powstała i otworzyła drzwi.

– Ja bo się tak zamykam przed tym urwisem Władkiem, – rzekła do wchodzącéj, – wołałam go, żeby szedł nocować do chaty, nie posłuchał… niechże teraz za pokutę śpi na dworze… oj! dzieci, dzieci! jaka z niemi biéda!

Usiadła znowu na ławce i małemi oczkami, głęboko osadzonemi śród wielkiéj, pomarszczonéj twarzy, na przybyłą patrzała.

– Ja téż – zaczęła Elżbietka, stając przed nią, – ja téż dziś do pani Wierzbowéj przyszłam względem dziecka… to jest… względem siebie, ale… dla dziecka.

– Cóż tam? cóż? – zapytała stara, – jeżeli pieniędzy pożyczyć, to nie mam… nie mam…

– Nie, – przerwała Elżbietka, – względem téj służby, co to u jakiéjś pani na wsi zdarza się.

– A! – przeciągle wymówiła Wierzbowa, i zamyśliła się. Potém czyniąc ręką i ustami ruch taki, jakby coś do dna wychylała, zapytała:

– A cóż z tém będzie?

Zachichotała z cicha i dodała:

– Ja bo do takich wielkich państwa nie mogę rekomendować pijaków… co innego tu, do mieszczuchów tych…

Elżbietka machnęła ręką i przerwała:

– Aj! – rzekła, – narekomendowaliście wy na służbę pijaków co nie miara! Gdzie pijaństwo zaczyna się, ztamtąd ono i na świat wychodzi. Co to o tém i mówić! Chcecie targować się ze mną? dobrze! oddam wam cały zadatek, jaki od téj pani wezmę, tylko zarekomendujcie!.. ja chcę z miasta precz! na wieś! z parę lat tam pobędę, to może ten dyabeł, co mię opętał, odstąpi…

Wierzbowa patrzała na mówiącą tak kobiétę wpół-żartobliwie, wpół-bacznie.

– Zkąd-że wam znowu raptem to opamiętanie przyszło? – zapytała.

– Raptem? – szepnęła Elżbietka i, wybuchając, mówić zaczęła prędko i głośno: – a zkąd-że wy wiecie, że raptem? zkąd wy możecie wiedzieć, ile ja razy szłam do szynku i nie doszłam, wracałam się i włosy sobie z głowy wyrywałam, i łzami oblewałam mój nędzny barłog! Zkąd wy wiécie, ile ja nocy przemodliłam się do Pana Boga, aby na mnie opamiętanie, a dla mego dziecka wybawienie zesłał? Rośnie to i rośnie… a śliczna, a rozumna… a co z niéj będzie, jeżeli ja z sobą nie zrobię czego… Ot! przyszedł moment, że zrobić muszę… ale tutaj… gdzie szynk co krok, a znajomych pełno, a ludzie wstydem moim w oczy mnie kolą… nie sposób! Trzeba mi ztąd precz… na wieś, pod Boże niebo… tam dzień za dniem potoczy się jednostajnie… a cicho… a nędza w oczy nie zajrzy i serca nic nie zgryzie… ja na wsi urodzona i wyhodowana… jak las zobaczę i trawę zieloną, i ruczaj jaki na łące… to może… może… Pan Bóg zlituje się i moc da!…

Mówiła to ze wzruszeniem szczerém i silném. Oddychała prędko, ręce splatała u piersi, a twarz jéj cała była w ogniu i łzach.

Wierzbowa patrzała na nią z coraz większą ciekawością, i z coraz zjadliwszym uśmiechem w oczach i na wydatnych, pomarszczonych, wargach.

– No, no! – zaczęła, kiwając głową, – probujcie… probujcie… ja zarekomenduję… czemuż-by nie? jeżeli obiecujecie, że nie zrobicie mi przed tém państwem wstydu i szkody. Ale musicie mi zadatek swój oddać caluteńki…

– Tylko sobie trzewiki kupię, bo przecież nie mogę w służbę iść boso, – z nieśmiałością wtrąciła Elżbietka.

– Co tam, trzewiki! już ja wam swoje dam… nadnoszone trochę, ale dobre będą… Oddacie mi za nie tę chustkę popielatą w kraty… na co wam dwie chustki… A cóż z dzieckiem zrobicie?

Elżbietka rzuciła w stronę kilka spojrzeń niespokojnych i ponurych.

– A cóż mam zrobić? – rzekła, splatając znowu ręce, – familii tak jak nie mam, a ta, co jest, nie chce mnie znać od téj godziny wstydu i nieszczęścia… Co ja mam z dziewczyną tą zrobić… z sobą mi jéj wziąć nie dadzą! Muszę już chyba was prosić, żebyście ją u siebie przez czas ten potrzymali…

Widać było, że myśl wyrażoną ostatniemi słowy przyjmowała niechętnie i z bojaźnią, jako jedyny tylko możliwy sposób poradzenia sobie. Ale Wierzbowa plasnęła dłonie.

– A niech-że mię Bóg i Najświętsza Panna od tego bronią! Dość ja już mam biédy z moim tym łotrzykiem…

– Moja pani Wierzbowo! – zaczęła Elżbietka, – wszak ja jéj nie wyrzekam się. Za rok, za dwa… jak tylko poczuję, że mi już Pan Bóg łaskę swoję zesłał i z grzechu mię wybawił, powrócę… akuratnie pracować zacznę, i ją do siebie wezmę.

– Za rok, za dwa… To kawał czasu, moja kochana, kawał czasu wielki. A ileż przez czas ten dziewczyna ta chleba zjé u mnie… a u mnie biéda… ja nie mam z czego…

– Wszak ja jéj nie wyrzekam się, – powtórzyła Elżbietka, – regularnie połowę pensyi mojéj przesyłać wam będę dla niéj, a drugą połowę składać sobie, żeby miéć za co jakie takie gospodarstwo zaprowadzić, gdy wrócę i ją do siebie wezmę…

Wierzbowa myślała chwilę.

– A no! – rzekła, – cóż robić? trzeba czasem ludziom dopomódz… niech już i tak będzie. Przyprowadźcie tu dziewczynę przed wyjazdem… wezmę ją do chaty… może mi w czém i pomocną będzie.

– Niech będzie! niech będzie! – zawołała Elżbietka, – ja nie od tego jestem, żeby ona do pracy przywykała. Każecie jéj wodę nosić, w ogrodzie pléć i wszystko robić… i owszem… co zarobi, niech wam odnosi, a wy jéj za to strawy nie pożałujecie i łachman jaki sprawicie…

Pochyliła się szybko i rękę Wierzbowéj do ust podniosła.

– Dobrodziéjko! – szeptała, – miła moja! matko moja! bądźcie dla téj biednéj sieroty z sercem litościwém… nie dajcie jéj głodem mrzéć i włóczyć się po mieście za żebraniną… Kiedy zasłuży, ręki nie żałujcie, ale kiedy nie zasłuży, nie krzywdźcie. Do grobu wdzięczna wam będę za to, i gdy powrócę, nogi wasze ucałuję, jak świętéj patronce… Wszak-ci powinniście coś zrobić dla mnie… Wszak-ci ja dałam wam przez te wszystkie lata nieszczęsne trochę grosza zarobić… Wszak… wszak… Bogiem a prawdą… moje najgorsze nieszczęście tu, w waszéj chacie zaczęło się, bom ja tu… z waszéj ręki piérwszą czarkę téj wódki przeklętéj wzięła… nie chciałam, namówiliście…. w kompanii wypiłam raz i drugi… u was-że… ot tu na téj ławie… a potém…

– No, no! – przerwała Wierzbowa, – dość już, dość tego proszenia i lamentowania! Jutro zaprowadzę was do tych państwa i zarekomenduję… za dwa dni do mnie dziewczynę przyprowadzicie i wyjedziecie sobie… Już ja taka, jak mnie kto o co prosi, nie mogę wytrzymać i zrobię…

 

Elżbietka wyszła. Wierzbowa zdejmując z głowy biały czepiec, uśmiechała się długo. Znać było, że czuła się zadowoloną ze zrobienia interesu, wielostronnie może dla niéj korzystnego.

– Upamiętać się, nie upamięta, – szeptała, – jeszczem nigdy nie widziała tego, aby pijaczka taka pić przestała… ale z początku przesyłać pieniądze będzie… potém, dziewczyna podrośnie i na zarobki pójdzie… a potém…

Przestała szeptać, tak, jakby myśli swojéj nawet otaczającym ją brudnym i okopconym ścianom powierzać nie chciała, i zdmuchnęła kaganek.

W dwa dni potém, ścieżką, wspinającą się od przedmieścia po ścianie jaru, szła Elżbietka, prowadząc córkę za rękę. Marcysia, która wiedziała już, że zostanie w chacie Wierzbowéj, idąc, wyskakiwała i oglądała się wciąż za Władkiem, aby się z nim tą nowiną podzielić. Na dachu siedział gołąb’ Kubuś i, wykręcając czupurną główkę na wszystkie strony, gruchał donośnie, jakby kogoś ku sobie przywoływał. Ujrzawszy go, dziewczyna wybuchnęła głośnym chichotem.

– Widzicie? – zawołała, wskazując palcem gołębia, – widzicie? ot Lubuś! on mnie tak woła i Władka! Zaraz my tam pójdziem na dach… po niego… a potém na przedmieście polecim…

Stanęła przed drzwiami chaty, Elżbietka pochyliła ku córce twarz bladą i spłakaną.

– No, – rzekła, – już ja sobie pójdę, i nie powrócę aż za rok, albo za dwa… a ty, Marcysiu, pamiętaj, co ja tobie mówiłam… grzeczną być, pani Wierzbowéj słuchać, do miasta nie latać… czy będziesz pamiętać?

– Będę! będę! – z roztargnieniem odpowiedziała Marcysia, spoglądając w głąb’ jaru w nadziei, że ujrzy tam Władka.

– Marcysiu! – zaczęła znowu kobiéta, – czy tobie nie żal matki? Wszak ja tobie niezawsze złą matką byłam. Karmiłam cię czasem i całowałam, na ręku moich nosiłam i bajki ci mówiłam…

Dziewczynka podniosła głowę i utkwiła w twarz matki wzrok, w którym przez chwilę jeszcze migotały swawolne, niedbałe uśmiechy. Potém Elżbietka wzięła ją w objęcia i uniosła z nad ziemi.

– Pocałuj-że matkę, – rzekła z cicha, – no pocałuj… mocno!

Oczy jéj patrzały tak żałośnie, ramiona zacisnęły się tak silnie, a usta uśmiechały się z takim miękkim smutkiem, że dziecko piersiami do piersi, a ustami do ust jéj przylgnęło, i wybuchnęło głośnym, rzewnym płaczem.

—–

W środku miasta, przy jednéj z większych ulic, znajdowała się cukiernia, przed któréj wystawą Władek i Marcysia zatrzymywali się często, w czasie wspólnych wycieczek swych na miasto. Władek przecież z nieśmiałością zawsze i przeróżnemi ostrożnościami zbliżał się do nizkiego, szerokiego okna, za którém błyszczały i wabiły go pozłociste bombonierki, cukrowe lalki i rozkwitłe w wazonach kwiaty.

– Cyt, – mówił do Marcysi, kładąc palec na ustach, – żeby tylko stryj nie zobaczył, bo zaraz kułakiem w plecy da i do chaty popędzi!

Jakoż zdarzało się, że gdy, zapatrzony w cukierki i papierowe cacka, i przyczepiony u ramy okna w celu zobaczenia ponsowych firanek i sprzętów, zdobiących wnętrze cukierni, zapomniał na chwilę o zwykłéj ostrożności, z bramy sąsiedniéj wychodził wysoki, poważny człowiek, w dostatniém, choć z mieszczańska przykrojoném odzieniu, i spostrzegłszy go, smutnie i gniewnie wstrząsać głową zaczynał. Czasem wołał:

– Władek, Władek! a czy ty znowu po mieście włóczysz się i w cudze okna zaglądasz!

Wtedy chłopak, usłyszawszy głos jego, odpadał od ramy okna i, nie oglądając się, zmykał z całéj siły bosych swych nóg.

Niekiedy jednak gorzéj bywało, bo zamożny cukiernik, zbliżywszy się z cicha, podniósł giętką laskę, którą zawsze w ręku trzymał, i opuszczał ją na plecy chłopca, a zarazem chwytał go za ramię. Władek, nadaremnie usiłując wyrwać się z silnego ujęcia, przysiadał na bruku chodnika, a Marcysia zaczynała krzyczéć w niebogłosy. Cukiernik nie zwracał najmniejszéj uwagi na dziewczynę, a synowca łajał, wyrzucając mu próżniactwo, włóczęgowstwo, i przepowiadając dla niego przyszłość najstraszniejszą. Potém brał go za rękę, wprowadzał w bramę, i przez kilka godzin zatrzymywał w mieszkaniu swojém. Z razu każdy wypadek podobny kosztował Marcysię wiele łez i rozpaczy; myślała, że poważny, wąsaty jegomość, którego sam widok napełniał ją trwogą, zmieszaną ze czcią, na zawsze już uprowadził, a może, gdzieś tam i zabił małego przyjaciela. Potém jednak przekonała się, że nie było w wypadkach tych nic tak dalece strasznego, i że nawet posiadały one swoją piękną i pożyteczną stronę; po kilku godzinach bowiem, czasem po nocy, spędzonéj u stryja, Władek wracał do Marcysi, która w głębi jaru, nad sadzawką, zalewała się łzami, albo, zwieszona na wysokiéj poręczy mostu, wpatrywała się załzawionemi oczyma w najdalszy widzialny punkt ulic. Wracał w poskokach i wnet wyjmował z kieszeni kilka cukierków i parę ciastek, któremi dzielił się z towarzyszką. Jedząc przysmaki te, Marcysia uspakajała się zupełnie, i czasem, ze zdumieniem, spostrzegała na nogach towarzysza stare, lecz nieobecne tam wprzódy, obuwie, albo na plecach jego zniszczoną, lecz zawsze od zwykłego spencerka porządniejszą surducinę.

– Buty! – mówiła, wskazując na stopy towarzysza.

– Aha! – odpowiedział Władek, – stryj kazał swojéj żonie, żeby mnie dała te buty, co ich najmłodszy syn nie donosił!

– I to dał? – spytała, pokazując niedojedzone cukierki lub ciastka.

– Ej, nie! to ja sam sobie dał! Kucharz niósł do cukierni i na stole postawił, a ja ze stołu cap! i ściągnąłem.

– A jeść dał?

– Aj! aj! u nich takie smaczne jedzenie! mięsa dali i chleba z masłem…

– A bili?

– Nie, tylko wtedy na ulicy, potém już nie bili. Tylko stryj bardzo łajał, że ja urwis i ulicznik jestem. Powiedział, że mnie od ciotki odbierze i do siebie weźmie, ale żona jego zaczęła krzyczéć, że u nich i tak dużo dzieci jest…

– Dużo dzieci? – z zajęciem przerwała Marcysia.

– Dużo; trzech chłopców i dwie dziewczyny. Chłopcy do szkół chodzą, a dziewczyny gdyby lalki.

– A tam byłeś? – zapytała dziewczynka.

– Gdzie?

– Tam, gdzie tak ślicznie… ślicznie… gdzie kwiaty takie i czerwone krzesła, i złote okna…

Złote okna, były to w wyobraźni jéj źwierciadła, oprawione w złocone ramy.

– Aha! w cukierni! – domyślał się Władek, – nie, nie byłem. Tam obdartusów, takich jak ja, nie puszczają. Przeze drzwi tylko przypatrzyłem się… o! to raj!

Po rozmowach podobnych i zjedzeniu ściągniętych przez Władka przysmaków, zapominali prędko o zdarzonym epizodzie swego życia, i tylko przez czas jakiś unikali starannie cukierni i groźnego stryja, który, jakkolwiek obdarzał synowca starą odzieżą swych synów, miał jednak silną rękę i giętką laskę, od któréj Władkowi przez czas długi zostawały na plecach silne plamy. Zapominali prędko o zdarzonym epizodzie, i nigdy nie przyszło im na myśl, że cukiernia i jéj właściciel odegrać mogą w życiu ich obojga rolę ważną i stanowczą.

Tak się przecież stało.

W rok niespełna po wyjeździe Elżbietki i zamieszkaniu Marcysi w chacie Wierzbowéj, pewnego letniego pogodnego wieczoru, Władek z pędem ogromnym zlatywał w głąb’ jaru po stroméj ścieżce, i na głos cały wołał:

– Marcysiu! Marcysiu!

Dziewczynka wychyliła się z najgęstszéj gęstwiny krzewów, gdzie zbierała w fartuszek dziki agrest i czerwone jagody głogu.

– Hu! hu! – odkrzyknęła.

Władek stanął przed nią ze zczerwienioną, wzburzoną twarzą. Widać było, że sam nie wiedział, czy cieszyć się miał albo smucić, bo w oczach kręciły się mu łzy, ale po ustach wił się uśmiech tryumfujący.

– No! – zawołał, – bywaj zdrowa i… pisz do mnie na Berdyczów, drobnemi literami! Już ja sobie ztąd idę!

– A gdzie? – zapytała ciekawie i trwożnie zarazem.

– Do stryja! Stryj przyszedł po mnie… zabierze mnie do siebie… będę w niedzielę chodził do szkółki i uczył się czytać, a co dzień posługiwał gościom…

I z twarzą rozradowaną już całkiem, powtórzył:

– Bywaj zdrowa!… tyle już mnie zobaczysz, co swoje ucho!…

Z rąk dziewczynki wysunęły się końce fartuszka, agresty i głogi posypały się w trawę, a z oczu jéj szeroko otwartych, od zdumienia zrazu, potém od żalu, płynęły strumienie łez. Potém, gdy chłopiec odwrócił się i chciał odbiedz, chwyciła go obu dłońmi za połę odzieży i krzyknęła:

– Władek!

Stanął i popatrzył na nią.

– Aha! – rzekł, – żal ci się zrobiło! już beczysz! no, i mnie ciebie troszkę szkoda; ale widzisz, co nowy surdut, to nie podarty spencerek, co buty, to nie gołe podeszwy… co cukiernia z czerwonemi krzesłami, to nie mokra ziemia…

Usiadł jednak na mokréj ziemi, a przy nim, oczu z niego nie spuszczając, oniemiała i zesztywniała usiadła Marcysia. Opowiedział dziewczynce, jak, kiedy ona z rozkazu Wierzbowéj poszła na dno jaru zbierać agrest i głog, do chaty przyszedł stryj, jak zobaczył go na dachu, wsadzającego do gołębnika uwiedzione gołębie, jak rozgniewał się strasznie, do chaty wpadł i naprzód Wierzbową złajał.

– Tak krzyczał na moję starą: – mówił Władek, – „Jejmość nauczyłaś go kraść gołębie, bo korzyść z tego miałaś… a nie pamiętałaś o tém, że od rzemyczka do koniczka…” I powiedział: „mnie wstyd, że mój krewny ulicznikiem jest, a ja nie mogę pozwolić na to, żebyś go jéjmość na złodziéja wyhodowała.

– A gdzież asan do tego czasu bywał? – odkrzyknęła Wierzbowa.

– Albo to ja swoich dzieci nie mam? – odpowiedział cukiernik. – Brat hula i łajdaczy całe życie, a ja, pracując krwawo, mam jeszcze obciążać się jego dziećmi! Ale kiedy trzeba, to trzeba. Niéma co! zabieram chłopca… Niech niedzielami uczy się czytać, a w dnie powszednie usługuje w cukierni…

Wszystko to opowiedział Władek Marcysi, bo, zlazłszy z dachu i przyczajony za oknem, całą rozmowę był podsłuchał, i wnet skoczył do jaru, aby o wszystkiém, co zaszło, oznajmić towarzyszce.

Opowiedział i zamilkł. Przed chwilą chciał już odbiedz, a jednak przykuwało go coś do téj trawy wilgotnéj, na któréj tyle godzin przesiedział i tyle nocy przespał; do téj wody zielonéj, któréj tyle razy powierzał troski i pożądania całego swego sponiewieranego, nędznego dzieciństwa; do téj dziewczynki, nakoniec, czarnookiéj i ognistowłoséj, którą tyle razy z wody wydobywał i na ręku swych ze stroméj ściany jaru znosił, z którą tyle kęsów ubogiéj żywności przełamał, i tyle nocy, w oponach mgieł białych i pod strażą gwiazd złotych, przespał, którą uczył wdrapywać się na dachy i drzewa, znajdować w gałęziach gniazda ptasie i w trawach zielone żaby, któréj bajkami i piosnkami bawił się i zachwycał, z którą razem żebrał i żalił się na złą dolę, kradł gołębie i marzył o jakiéjś szczęśliwéj, bogatéj, złotéj przyszłości… Przykuwało go coś do tego miejsca i do téj dziewczynki, któréj drobna twarz, blada teraz jak opłatek i perlistemi łzami oblana, bielała obok niego w zmroku, na tle ciemnych krzewów.

– Władek! – szepnęła.

– A co? – zapytał niepewnym głosem; czuć było, że chciało mu się płakać.

– Co to będzie?

– Albo co?

– Co to będzie… jak ciebie nie będzie?

Nie odpowiedział, bo w téj chwili rozległ się w górze wołający go głos cukiernika. Poskoczył i w mgnieniu oka znalazł się u szczytu ścieżki. Marcysia, jak ptak porwała się z pomiędzy traw i krzewów, i pobiegła za nim. U szczytu ścieżki stanęła w chwili, kiedy cukiernik wziął za rękę chłopca, i przemawiając do niego burkliwie, nie gniewnie jednak, prowadził go ku przedmieściu, ku mostowi na rzece, het, precz! ku miastu, którego krzyże i okna świeciły jeszcze ostatkiem padających na nie ogni zachodu. Stała nieruchoma, z obwisłemi rękoma i bosemi nogami, utopionemi w trawie. Czerwony promień wił się po skamieniałéj jéj twarzy i roziskrzał czarne, szeroko rozwarte, oczy.

– Władek! – zawołała.

Chłopiec niedaleko był jeszcze, usłyszéć mógł, jednak nie obejrzał się.

– Władek! – krzyknęła z całéj siły.

Nie obéjrzał się.

Być może, iż w pamięci jéj stanęły chwile te dawne, gdy na rękach matki znoszona z téj saméj ścieżki, którą szedł on teraz, oglądała się wciąż za nim póty, póki nie skryły go przed nią szare domki przedmieścia.

Teraz zniknął on wśród tych domków, a ona patrzała jeszcze na most, który przebywać on musiał. Most był daleko, jechało i szło po nim mnóstwo ludzi, ona stała jednak, i tak długo na most patrzała, aż zgasł czerwony promień, wijący się po twarzy jéj i źrenicach, zgasły i zczerniały krzyże i okna miejskie, i całe miasto, jak długa, wyzębiona czarna plama, rozpostarło się na tle stojących za nim szkarłatnych obłoków. Wtedy zwróciła się szybko na ścieżkę w dół biegnącą, i znikła w głębi jaru, gdzie długo, długo w noc, wśród głuchych szelestów drzew i lekkich plusków wody, słychać było głębokie, przeciągłe dziecięce szlochania.

 

Nazajutrz, o wschodzie słońca, Marcysia biegła przez most do miasta. Nie znać już było całonocnego płaczu na twarzy jéj, którą umyła snadź w chłodnéj wodzie sadzawki, i którą różowiły blaski powstającego dnia. Przebiegła most, kilka ulic, i zdyszana, uśmiechnięta, stanęła przed drzwiami cukierni. Wznosiły się one nad chodnikiem kilku wschodami. Dziewczynka wskoczyła na nie, wspinając się na palce, przyłożyła twarz do szerokiéj szyby, i aż zadrżała z radości.

Nad głową jéj przeraźliwie zajęczał dzwonek, drzwi otworzyły się i na progu stanął Władek… jakże zmieniony! Miał na sobie porządne ubranie z szarego sukna, nowe prawie buty i brudnawą, lecz czerwoną jeszcze, chustkę na szyi.

– Czegoś ty tu przyszła? – zaczął, spychając dziewczynkę ze wschodków na chodnik, a ztamtąd jeszcze uprowadzając co prędzéj ku bramie, – czegoś ty tu przyleciała? Stryj powiedział, że kiedy zobaczy mnie z ulicznemi dziećmi, bić będzie! czy chcesz, żeby mię tłukli i pędzali za ciebie, jak jakiego Hamana?

– Nie chcę! – szepnęła i szeroko otworzyła oczy i usta.

– A widzisz! to i nie przylatuj tu nigdy! ja sam przylecę do ciebie, jak będę miał czas… nie bój się! przylecę i wszystko opowiem! aj! żeby ty wiedziała!…

Widać było, że długoletniém przyzwyczajeniem wiedziony, miał wielką ochotę opowiedziéć jéj wszystko, co widział i czego doświadczył. Urwał jednak mowę swą, bo na dziedzińcu rozległy się kroki męzkie i laska o bruk stuknęła.