Za darmo

Ogniwa

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Mówił z żywością ogromną, z zapałem i razem ze śmiechem filuternym, lecz nagle umilkł i uważnie wpatrzył się w gościa, który na niego uwagi nie zwracając, z głową podniesioną, przypatrywał się zegarowi, aż zawołał:

– Daj-no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć, jaki…

Przy ostatnich wyrazach wstąpił na stołek, podsunięty mu przez żyda, a uczynił to tak sprężyście, jakgdyby nigdy dotąd nie powłóczył nogami.

– Dawaj lampę! – zawołał.

– Zaraz, zaraz, jasny panie!

I, słowa te mówiąc, stary żyd z lampą w ręku znalazł się obok gościa na drugim przysuniętym stołku.

– Genewa! – zawołał stary pan – tak, tak! fabryka szwajcarska; nie wiesz, jaka?

– Dlaczego nie mam wiedzieć? czy ja mogę czego o nim nie wiedzieć?

Z tryumfem wymienił nazwę fabryki, już oddawna nieistniejącej.

– To była taka fabryka, jakiej już na świecie niema!

– To prawda, ach, jaka to prawda, że takiej fabryki już na świecie niema! A jak on się nakręca?

Stary żyd, jakby z rękawa klucz wytrząsł, już go trzymał w palcach. W rzeczy samej wyjął go ze skrytki znajdującej się w szafce.

– Ot, jak on się nakręca! widzi jasny pan! A jak to dobrze, że ja go dziś jeszcze nie nakręcał, to mogę jasnemu panu pokazać. Aj, fajn! taki stary klucz, a jak po oliwie chodzi!

Tak! Aha! A ja myślałem, że on się nakręca z tamtej strony, bo takie zegarki…

– Jasny pan ma omyłkę… takie zegarki nie nakręcają się nigdy z tamtej strony… to są wcale inne, które się nakręcają z tamtej strony… A teraz ja pokażę jasnemu panu te gzymsiki… Widzi jasny pan, jaka to delikatna robota jest i jakie to rzeźbienie i złocenie fajn

– Empire! – szepnął stary pan.

– Ampir! cha, cha, cha! Na moje sumienie, jasny pan zna się na zegarkach, jak, za pozwoleniem, zegarmistrz! Czysty Ampir! Już blizko sto lat ma…

– Poczekaj! poczekaj! a toż co za sprężyna?

– Nu, to jest taka sprężyna, że jak ja ją pocisnę, to zaraz z zegaru wyleci ptak, skrzydłami załopoce i krzyczeć zacznie.

– Aha! prawda! widziałem raz taką maszyneryę…

– Kiedy jasny pan raz widział, to ja jaśnie panu drugi raz pokażę…

Stali na stołkach obok siebie, postawą różni, bo gospodarz był szczuplejszym i niższym od gościa. Światło lampy, którą żyd trzymał w wysoko podniesionej ręce, padało na dwie twarze z rysami niepodobnymi, ale okryte jednostajnie wielką ilością zmarszczek. Obaj mieli okulary na oczach, wlepionych w zegar z błogością jednostajną. Wtem nad ich głowami siwemi i twarzami pomarszczonemi, wysadzony z wnętrza zegara przez sprężynę naciśniętą, wyleciał ptak metalowy, załopotał skrzydłami i dźwięcznie, świeżo, na całą izbę wołać zaczął: „ku – ku”, „ku – ku”. Żyd pierwszy zstąpił ze stołka na ziemię i pomógł gościowi to samo uczynić, poczem, zapominając o postawieniu lampy na stole, znowu na niego patrzał.

– Za pozwoleniem jasnego pana – szepnął nieśmiało – może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały…

– Poczekaj, poczekaj – z żywością przemówił stary pan – mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy?

– Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy…

– No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie…

– Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał.

– Berek! czy być może? Ależ pamiętam wybornie. Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka.

Żyd głową skinął potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągnął z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się; czerwone powieki mrugały pod siwemi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia. Usiadł nakoniec, wpatrywał się w gościa i wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem.

– Czy być może? Ty Berek!… ty… ten Berek z kręcącymi się włosami złotymi, z twarzą rumianą, jak u dziewczyny, z oczyma, jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu… Więc to ty jesteś?

– Ja… ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody strumienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził, jak po cztery przeskakując. Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło. Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny pan Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył!… Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem wiele panienek było, to wszystkie tylko z nim chciały tańczyć. Ja to wszystko widział, choć przy płocie, albo za oknem pałacu stojąc…

– Ależ właśnie, właśnie – podchwycił hrabia – ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy… Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć się nie mógł…

Żyd śmiał się zcicha:

– A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem?

Hrabia zamyślił się i westchnął.

– Naturalnie – odpowiedział – młodość!… Razem byliśmy młodzi, mój Berku!

Nie spuszczając oczu z jaśnie pana, żyd znowu zapytał zcicha:

– A teraz?

– Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy…

Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał.

– Cy! cy! – cmokał – czemu my nie mieli zestarzeć się razem, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość… i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć… Każdy to ma…

Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: „tak-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”.

Jeden z nich głębokim basem zaczął uderzać godzinę: raz, dwa, trzy! Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi i bardzo cienko wydzwonił: raz, dwa! Przy szóstem uderzeniu dzwoniły już trzy głosy, a przy siódmem było ich ze sześć. Siedem, osiem, dziewięć, wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończąc oznajmiać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła.

– Koncert! szepnął, a potem z zamyśleniem dodał:

– Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie!

– Nu – odpowiedział żyd – dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie i nie widzieli się nigdy, i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana, i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije…

Chwilę milczał, potem, podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął:

– Czy jasny graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętam, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty… te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że to są lile… może ja źle pamiętam… lile… lile… takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną… Pani grafini miała ręce podobne do tych lilów… Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam, czy jasny tato i jasna mama jeszcze żyją?

Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział:

– Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja miał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, oddawna już w ziemi.

Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwie zapytał:

– A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętam, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknemi jeszcze oczyma, czarnemi i ognistemi, jak płomienie…

Żyd milczał chwilę, poczem zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny, rzekł zcicha:

– Te płomienie, co ich jasny pan pamięta, dawno już – w ziemi!

Zegary szemrały: „tak-tak”, „tak-to-tak”, „tak-to-tak”; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionemi w szmerze czasu.

Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił:

– A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził?

Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i, oglądając z uśmiechem, zapytał:

– A jaka na niego skarga? Czem on zgrzeszył? On późni się? Jasny pan próbował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć…

Hrabiemu oczy błysnęły z za okularów. Zaniepokoił się i zarazem ucieszył.

Czy możesz to zrobić zaraz?

– Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan trochę u mnie posiedzi i sam będzie widział, że ja temu choremu nic złego nie zrobię. Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty, przy takiej małej lampie, moje oczy za słabe….

Hrabia, w coraz lepszym humorze, zawołał:

Inne książki tego autora