Ale szedł. Może zwracano na niego uwagę i dziwiono się, zkąd się wziął i po co idzie, ale on szedł. Na czele orszaku, w powietrzu promiennem wznosiły się wysoko ciemne linie krzyża i brzmiał uroczyście śpiew kościelny; on jednak szedł. Wkrótce zaczął sam myśleć:
– Nu, zkąd ja tu wziął się? czego ja leciał jak szalony? czego ja idę?
Ale szedł. Dopóki biegł i przebijał się przez tłumy, nie myślał o niczem, party uczuciem, które było siłą instynktową, niejasną, lecz niezmożoną. Teraz począł dziwić się samemu sobie i temu, za którego trumną deptał obok krewnych i przyjaciół najbliższych, potykając się o kamienie.
– Nu, czego on wtedy siedział u mnie kilka godzin, prawie całą noc? Czego on ze mną rozmawiał, jak z bratem? Czego ja za tym wozem leciał, jak dowiedział się, że to on na nim jedzie? czego ja teraz za nim idę?
Tak myślał, dziwił się coraz więcej jemu i sobie, ale szedł.
Za miastem stało się przestronno, promiennie, czysto, świeżo. Pola z zieloną runią rozłożyły się ze stron obu, młode brzozy zasrebrzyły się korą białą i zaszemrały kaskadami listków młodych; wiatry lekkie latały w złotem powietrzu roznosząc wonie ziół, dobywających się z ziemi, rzeka błysnęła w pobliżu błękitem tak gorącym, że zza wzgórzy falistych wydawała się spadłym kawałkiem nieba.
Berek od bardzo dawna już nie opuszczał miasta, a teraz, gdy tylko je opuścił, powiało nań Strumienicą. Wiatr, brzozy, promienie rozsiane w powietrzu, szeptały mu w oba uszy: Strumienica! Strumienica! Stoi przy płocie dziedzińca, patrzy na takie same brzozy, na taki sam kawałek wody błękitnej i słucha, jak ptak w lesie kuka…
Oczy wlepił w trumnę ociekającą srebrem.
– To był początek twój i mój…
Przez bramę na oścież otwartą orszak wszedł na cmentarz i wśród mogił, usianych fiołkami, rozsypał się po lesie grobowcówi krzyży. Wtedy Berek, uderzony wielkiem strwożeniem, przystanął, a gdy fala ludzka przepłynęła, pozostał samotnym. Cmentarz był pełen drzew; stary żyd wsunął się pomiędzy brzozy i z głową zwieszoną, z palcami rozpostartymi u rąk obwisłych, błądził przez chwilę pod gałęźmi płaczącemi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem:
– Nu, czego ja tu przyszedł? zkąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł?
Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kuł ogniwa niespodziane.
U przeciwnego końca cmentarza stała pstra masa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą… Brama cmentarza była ciągle otwarta na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami…
Pod brzozami, płaczącemi ulewą drobnych liści, śród pni białych nad mogiłą nakrapianą fiołkami, szarzała postać starego żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi.
Cmentarz staczał się po wysokiem wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte.
Żyd wyciągnął szyję i patrzał na piaski.
– Co to jest? – zamruczał – co to ma znaczyć? czy to on? ja nie wiedział, że jego ztąd można widzieć!
Na żółtych piaskach majaczyło miejsce jedno, obwiedzione murem nizkim i napełnione kamieniami sterczącymi. Nie było tam, jak tutaj, ani drzew, ani grobowców; nic, tylko mnóstwo kamieni sterczących, w blasku słońca czerwonawych i dokoła żółte piaski. Cmentarz żydowski.
Berek oparł łokieć na kolanie, twarz na dłoni i kiwał się powoli to w tył, to naprzód, w takt kowadła, które pomiędzy nim a trumną zasypaną piaskiem kuło ogniwa niewidzialne. Z cicha mówił:
– Tu jest koniec twój i mój!
Przestał mruczeć, ale siedział jeszcze pod brzozami, szary w zieloności otaczającej, śród świegotu ptactwa, nad mogiłą nakrapianą fiołkami.
A dwa cmentarze, jeden cały w drzewach i krzyżach, drugi ze sterczącymi kamieniami na piaskach żółtych, jedno wspólne niebo skuwało ogniwem wysokiem i szerokiem.