Za darmo

Julianka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– O to już tylko Boga proszę – mówiła – żebym żyła dopóty, dopóki nie podrośniesz trochę i nie będziesz mogła w służbę gdziekolwiek pójść… Przy mnie nie zmarnujesz się jeszcze do ostatka, a żebyś już choć dwanaście lat miała, tobyś mogła komu za kawałek chleba i dachu posługiwać… a potém z silnemi rękoma biedy-by ci nie było… Najważniejsza rzecz, żebym żyła, póki z najmniejszéj małości nie wyjdziesz; ale nie wiem czy będę żyła… Wilgotna ta dziura, w któréj nocujemy, okropnie mi na reumatyzm szkodzi… kto-by się był spodziewał?… a co się tycze kości moich, to tak, jakby zaraz rozsypać się miały… jedna drugiéj nie trzyma się…

Biedne te, stare, wynędzniałe i zmordowane kości, rozsypały się snadź prędzéj, niż życzyła sobie tego ich właścicielka, bo w mieście przestano wkrótce widywać ślepą żebraczkę, a dziewczynka, która dawniéj była jéj przewodniczką, zaczęła chodzić sama po ulicach miasta. Nie wyszła ona jeszcze z najmniejszéj małości, któréj kraniec stara żebraczka upatrywała w latach dwunastu. Do wieku tego nie dostawało jéj jeszcze z półtora roku. Przytém miała ona zawsze wzrost mały i kształty drobne, tylko nogi jéj wydawały się zbyt długiemi w stosunku do całości jéj postaci; pochodziło to ztąd, że stara spodniczka, z któréj wyrosła, sięgała jéj do kolan zaledwie. Chude, nagie, nogi te, nie znały znowu, co to obuwie jakiekolwiek; czerwone były od chłodu i na ostrych kamieniach pokaleczone. Oprócz spodniczki krótkiéj, miewała ona jeszcze na sobie kaftanik bardzo podarty i szmatkę jakąś płócienną, nakształt chusteczki zarzuconą na głowę. Szmatka ta jednak zsuwała się jéj wciąż na plecy, bo utrzymać się nie mogła na włosach ogromnych, spierścienionych.

W ubraniu tém, z twarzą, która uderzała prawidłowością drobnych rysów i głęboką śniadością cery, z dwojgiem wielkich oczu, czarnych i błyszczących, przesuwała się ona chodnikami ulic, stawała przed wystawami sklepów, u bram wysokich kamienic, lub okien nizkich domowstw.

Z razu prosiła o jałmużnę oczyma tylko, które podnosiła, milcząc, ku twarzom przechodniów; gdy mijali ją, nie zważając na niemą tę prośbę, nie szła za nimi, lecz czekała innych. Potém zaczęła wyciągać rękę i biedz za ludźmi, idącymi ulicą, przyczém szeptała coś monotonnie i trochę jękliwie. Zauważono, iż stawała najczęściéj przy tych oknach nizkich domowstw, za których szybami kwitły w wazonach zielone rośliny. Stawała przed oknami temi długo i często, przypatrując się zieleni i kwiatom, czasem z uśmiechem, a czasem z posępnym wyrazem w oczach. W ogólności, w twarzy jéj i poruszeniach uderzały sprzeczności rozmaite. Wzrok miewała posępny najczęściéj, ku ziemi opadający, albo rzucający z czarnych źrenic błyski nieufne i niespokojne; ale usta jéj drobne i blade posiadały wyraz dziecinnéj słodyczy, albo przejmującego cierpienia. Ruchy jéj były téż gwałtowne czasem, a czasem trwożne, powolne i znamionujące wielkie znużenie. W zimie składała małe, zsiniałe ręce i, pochylając głowę, przykładała je do ust swych. Tak szła i wtedy wydawała się skurczoną i bardzo zgnębioną.

Gdzie nocowywała? kogo znała i z kim w porze téj życia swego przestawała? Nikt nie wiedział na pewno, bo, po prawdzie, nikt téż się o to nie dowiadywał! Ci, którzy znali ją, bo dawali jéj często jałmużnę, widywali ją czasem wchodzącą, przed zapadnięciem zmroku, w pewien wąziuchny, błotnisty i cuchnący zaułek miejski, a ktoś przechodzący raz w wieczór zaułkiem tym, wypadkiem spojrzawszy w niziuteńkie okienko o czterech zielonych szybkach, zozobaczył3 izdebkę, a raczéj czarny, nizki, zakopcony kąt jakiś, w którym siedziała ona na słomie, obok kulawego na obie nogi dziada żebraka. Przy mdłém świetle malutkiéj świeczki, przylepionéj do brudnego stołka, dziad żebrak przewijał łachmany na kalekich swych nogach, opowiadając coś przytém zwolna i mrukliwie, a siedzące przy nim dziecko obejmowało rękoma podniesione kolana swe i słuchało go, z oczyma wpatrzonemi w czerwoną, siwym włosem obrosłą, twarz jego.

Raz znaleziono ją z rana, śpiącą w kątku miejskiego cmentarza, na małéj mogiłce, żółciejącéj gliniastą ziemią z za rzadkiéj i młodéj jeszcze trawy. Dowiedziano się potém od cmentarnego stróża, że była to mogiła ślepéj staruszki, niedawno znikłéj z ulic miejskich. Czasem przychodziła nocować do starego gmachu, na którego dziedzińcu wychodowała się, a wtedy wstępowała na wysokie piętro i sypiała w pokoju panny Janiny, który teraz stał pustką.

W dnie słoneczne zato hasała ona z gromadką ulicznych dzieci po ciasnych podwórkach lub najbrudniejszych placach miasta. Z gwałtowności, z jaką oddawała się wtedy swawoli, z krzyków jéj i skoków, poznać można było, że wynagradzała sobie czas dla zabawy stracony i że rada była bardzo, iż znalazła nakoniec rówieśników, którzy, stojąc z nią na równym zupełnie szczeblu społecznym, nie wypychali już jéj ze swego wesołego grona.

Coś jednak było w niéj zawsze, co odróżniało ją od idyotycznych, na-pół dzikich jéj towarzyszy, coś delikatnego, powściągliwego i cicho cierpiącego, co nie znikało w zupełności wśród najgwałtowniejszych porywów swawoli jéj, lub dziecinnych gniewów. Byłyż to ślady kilkunastu miesięcy, przepędzonych u panny Janiny, we względnym dobrobycie i śród miękkich, uszlachetniających uczuć, albo rad i nauk małéj staruszki, wyrabiającéj włóczkowe roboty, a ślepéj żebraczki potém, czy téż może wpływ skłonności, smaku, pociągów pewnych, odziedziczonych po kimś, z krwią wziętych i na dnie natury jéj spoczywających?

Było w mieście kilka rodzin miłosiernych, które nietylko dawały jéj jałmużnę, ale pozwalały jéj od czasu do czasu przytulić się w ciepłym kątku kuchennym i zachęcały ją do pracy jakiéjś. Od zajęć, które jéj tam dawano, nie stroniła. Owszem, w słotne lub mroźne dnie przychodziła czysto sama do miłosiernych domów tych i prosiła, aby pozwolono jéj wschody zamieść, podłogę w sieni lub kuchni wymyć, samowar nastawić.

– Ja to wszystko umiem – mówiła.

Usiłowała wtedy zamiatać wschody i myć podłogę, ale nie mogła jeszcze należycie podołać zadaniu. Wielkie miotły i grube ścierki wymykały się z małych rąk jéj, aż niecierpliwe kucharki lub młodsze odbierały od niéj te narzędzia pracy i, stosownie do stopnia litościwości swéj, lub barwy swych humorów, rozkazywały jéj iść precz z domu, albo pozwalały wchodzić do kuchni. W ostatnim wypadku usiłowała ona stać się użyteczną czyszczeniem rondli, lub nastawianiem samowarów. Obie zresztą czynności te spełniała wybornie, tylko, że nastawiając samowary, zamyślała się często, a raz nawet, czyniąc to, rozpłakała się rzewnie i głośno. Samowar przypominał jéj zawsze pannę Janinę i dzień ten, w którym po raz piérwszy w życiu przedmiot ten w mieszkaniu jéj ujrzała.

Służące mawiały o niéj:

– To dziecko, proszę pani, dobre jest przez to, że nigdy nic nie poruszy… żeby jéj niewiedziéć co kłaść przed oczy – nie poruszy!

Panie domów, wchodząc czasem do kuchni, głaskały ją po włosach i zadawały jéj pytania różne. Na pytania odpowiadała krótko, łagodnie czasem i z uśmiechem, a czasem mrukliwie i niechętnie. Zapytywana przez tych, którzy znali ją od niedawna: czyją jest? odpowiadała: wszystkich! albo: niczyją! Jeśli ją kto zapytał o matkę lub ojca, milczała uparcie. Rzadkie i obojętne pieszczoty, które spotykały ją od pań domów, przyjmowała sztywnie i obojętnie.

Była w niéj nieufność jakaś do czułości wszelkiéj i wielka trudność w uczuwaniu jéj i objawianiu.

Trwało tak rok, czy dłużéj nieco. Nagle mała żebrząca dziewczynka przestała ukazywać się na ulicach miasta, w domach miłosiernych dla niéj, w sklepiku Złotki, wszędzie. Nie widywano już jéj nigdzie. Z razu nikt na to nie zważał, potém jednak znaleźli się ludzie, których zaciekawiło albo zaniepokoiło nagłe to zniknięcie dziecka. Zaczęto dowiadywać się i po trochu szukać. Litościwe panie, które widywały ją czasem w kuchniach swych i głaskały jéj włosy, upatrywały ją pomiędzy ulicznemi dziećmi, wyprawiającemi po dziedzińcach i placach wrzaskliwe harce; kucharki zapytywały o nią znajome sobie sługi i stróżów domów; ktoś poszedł po wiadomości o niéj na dziedziniec starego gmachu, na którym widywano ją niekiedy; a Złotka, odświeżywszy snadź w pamięci swéj historyą jéj dzieciństwa, na którą własnemi oczyma patrzała, przyrzekła nawet czarkę wódki i kilka kopiejek zapłaty temu z dziadów, lub żebrzących, kto dziecko wynajdzie.

Wszystkie jednak kroki, niezbyt wprawdzie usilne w celu odnalezienia Julianki czynione, nic nie pomogły. Nie było jéj ani pomiędzy ulicznemi dziećmi, ani w starym gmachu, ani wśród żebraków, ani na cmentarzu, ani na żadnym z dziedzińców i zaułków miejskich. „Rozstąp się ziemio!” – zniknęła.

Być może, iż istotnie rozstąpiła się pod nią ziemia, iż zziębła, zgłodniała i chora, cicho usnęła ona na wieki pod płotem zamiejskiego ogrodu jakiego, ztamtąd zabrały ją ręce stróżów publicznego porządu i sprawiły jéj pogrzeb bez dzwonów ni chorągwi, muzyki ni płaczu.

Przypuszczenie to jednak najmniéj wydaje się prawdopodobném. Istoty takie, jak ona, życie mają twarde. Fizyczne siły ich daleko wytrwalszemi zwykle bywają, niż ich zasady moralne. Być może więc, że zasada moralna, wpojona w Juliankę przez ślepą żebraczkę słowami: jeżeli rozminiesz się z siódmém przykazaniem, do turmy pójdziesz i w piekle będziesz! zachwiała się wobec silnéj pokusy lub zręcznéj namowy jakiéj, i że, słabe bardzo wyobrażenie mając o turmie, i czując, że piekło daleko, a przedmiot ponętny blizko, rozminęła się ona z siódmém przykazaniem, poczém zamknęły się za nią żelazem okute drzwi miejscowego więzienia?

Być może jeszcze, iż pochwyciła ją jedna z tych sieci, którą zbrodniczy przemysł rozciąga na piękność kobiecą, w zarodzie choćby dostrzeżoną, i że ukaże się ona jeszcze kiedyś na świecie, dorosłą i wykształconą – w szkole występku?

 

Zresztą, wzięła ją jeszcze może z miejskiego bruku poczciwa wieśniaczka jaka, wracająca z targu lub z kościoła, a potrzebująca w chacie robotnicy małéj, i siaduje ona gdzieś teraz na łące zielonéj, pasąc stadko gęsi białych lub burych owieczek, szczęśliwa, bo otacza ją natura świeża i zdrowa, nieszczęsna zawsze – bo sama i cudza śród matek, całujących swe dzieci, i wśród dzieci, bawiących się na rodzinnych swych progach…

Jakkolwiek bądź, Julianki nikt już nigdy w mieście naszém nie widział, a za całe wspomnienie o niéj pozostała długa historya o porzuconém dziecku, którą Złotka opowiadać lubi ludziom, przychodzącym do jéj sklepiku.

Niekiedy, wysłuchawszy opowiadania staréj żydówki, ludzie mawiają:

– Smutna to historya!

Wtedy Złotka trzęsie głową w spłowiałym zawoju podnosi w górę pomarszczony palec i mówi:

– Czy ja jedna taką smutną historyą wiem o tych wszystkich ludziach, którzy na wielkim dziedzińcu, tym mieszkali i mieszkają! Ja historyi takich wiem bardzo wiele i, żebym tylko mówić chciała…

Potém, ze zwykłym sobie uśmiechem, pojętnym i wzgardliwym nieco, dodaje:

– I żeby ludzie słuchać chcieli o takich robakach…

Wkrótce jakoś po zniknięciu Julianki, do sklepiku staréj żydówki wbiegła kobieta, zdyszana od pośpiechu, mizerna, kaszląca. Ubranie miała ona skromne bardzo i jasne włosy, wijące się nad uwiędłą twarzą. Było jéj tak pilno czegoś i niecierpliwie, że, nie zważając na obecność osób kilku, nie witając się nawet z właścicielką sklepiku, pochwyciła rękę Złotki i pytać zaczęła:

– Moja kupcowo! gdzie ona! co się z nią dziéje? czy zdrowa? czy żyje?

Złotka pochyliła się i chwil kilka szeptała jéj coś do ucha. Kobieta słuchała szeptu jéj z niepokojem z razu, potém z przestrachem, nakoniec krzyknęła, twarz dłońmi zakryła i roztopiła się w łzy. Po krótkim tym, gwałtownym płaczu, rzuciła się ku drzwiom, wołając:

– To być nie może! ja jéj szukać będę! ja ją znajdę!…

U drzwi jednak stanęła z obwisłemi rękoma.

– Jak ja mogę jéj szukać? – szepnęła – jak ja mogę o nią pytać? ludzie domyślą się zaraz…

Daremna troska! Widząc niepokój jéj i rozpacz, łzy i wahanie się, obecni odgadli, że wątła ta, zwiędła, lękliwa kobieta, była matką Julianki; – lecz nigdy nikomu poszlaka najmniejsza nie pozwoliła domyślić się, kto był jéj ojcem.

3zobaczył. [przypis redakcyjny]