Za darmo

Julianka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Odtąd można było widziéć ją wychodzącą każdego ranka z głębokiéj sieni starego gmachu. Sypiała tam pomiędzy rozrzuconemi śród śmiecia i pajęczyn szczątkami starych sprzętów. Wynalazła sobie w najgłębszym kątku odwieczny fotel, bez nóg i okrycia, z wysokiemi poręczami i trochą pilśni, w któréj gnieździły się myszy. Gdy zimno było, wciskała się pomiędzy spruchniałe poręcze i leżała śród nich ze skurczonemi nogami, jak w ciasnéj kolebce. Z pod niéj wyskakiwały myszy i, przebiegłszy po ciele jéj, puszczały się dokoła fotelu w harce, pełne chrupań, pisków i szelestów. Nie lękała się ich jednak, owszem, weseléj jéj było, gdy śród grobowéj ciszy, panującéj w starych murach, szmer ich słyszała. Wychylała się nawet z poręczy swéj dziwnéj kołyski i, wytężony wzrok zapuszczając w grube mroki, spostrzegała czasem, jak małe, zwinne stworzenia ciągnęły z chrzęstem białawe szmaty papieru, albo ze stukiem toczyły kość nagą.

W cieplejsze i jaśniejsze noce nie wtłaczała się w poręcze starego fotelu, lecz kładła się poprostu na ziemi, śród najszerszéj smugi księżycowego światła. Obok niéj leżały rozsypane tu i owdzie szczątki pięknych niegdyś może rzeźb i posągów. Zajmowały one ją nierównie więcéj jeszcze niż myszy. Oglądała czysto ze stron wszystkich i rękoma gładziła kamienną głowę, pozbawioną nosa a białą przy świetle księżyca, i wsparta na łokciu, wpatrywała się póty w nieruchome jéj oczy, aż z głową, opartą na złamanéj ręce, lub ostrym brzegu skruszonéj jéj piersi – usypiała.

Przez czas pewien, codziennie z rana, ujrzawszy hasającą po wielkiém podwórzu gromadę dzieci, rzucała się ku niéj z wyciągniętemi ramionami i wybuchami srebrzystego śmiechu. Podobną wtedy była do ptaka, który rozwija skrzydła i z głośnym szczebiotem goni lecące stado pokrewnych mu ptaków. Jéj przecież szczebiot trwał zazwyczaj krótko, i ramiona, swawolnie z razu trzepocące, opadły nakształt skaleczonych skrzydeł ptaka.

W gromadzie dzieci było kilku srogich jéj nieprzyjaciół, i daremnie córka praczki, Anka, z płowemi, rozpuszczenemi włosami, rozciągać chciała nad nią opiekę swoję, daremnie, osłaniając ją rozpostartemi ramionami swemi, wołała, że ona chce się z nią bawić w konia i pozwalała jéj znosić kamienie i piasek na dom, wspólnemi siłami stawiany pod zrębem staréj studni; brat jéj Antek krzyczał z sił całych, że on nie myśli przepędzać czasu w towarzystwie podrzutka, a dziewczyna od krawca, z długiemi, nagiemi nogami i w brudnéj chustce na roztarganych włosach, oświadczała, że jeżeli podrzutek przyjętym do zabawy będzie, ona tu nigdy więcéj nie przyjdzie, pójdzie się bawić do innych dzieci, na inne podwórze i tam swoję lalkę zaniesie. Lalka ta była wprawdzie niczém więcéj, jak wielkim i dość potwornym bałwanem, który ojciec krawiec ku pociesze córki swéj uwinął ze szmat pstrych perkali i skrawek jedwabnych materyi; zawsze jednak towarzystwo całe przerażało się niepomiernie groźbą jéj właścicielki, bo ten-to właśnie potwór zamieszkiwać miał dom, wznoszony przy studni, i do niego-to z wizytą jechały dwie dziewczynki, owiązane uprzężą ze sznurów i poprzedzane z hałasem przez trzech chłopców, uzbrojonych w bicze. Co do Anki, ta najbardziéj przerażała się groźbą wiekuistego utracenia lalki-potwora, bo po matce i małym braciszku kochała ją najgoręcéj na świecie.

Julianka tedy traciła jedyną swą obronicielkę, która, zasmucona trochę, oddalała się od niéj, a wtedy dzieci inne otaczały ją ścisłém kołem, uderzały ją, szczypały i z przeraźliwą wrzawą śmiechów i słów obelżywych tak ją tłoczyły, że, wyparta z pośród nich, odchodziła ona samotnie w inną stronę podwórza. Zrazu odchodziła, płacząc, lecz potém nie płakała już nigdy, tylko oczy jéj iskrzyły się, a drobne usta szeptały coś cicho i gwałtownie. Zczasem zaprzestała nawet całkiem prób bawienia się z dziećmi, daremnych i pozostawiających jéj tylko na ciele bolesne sińce, a nawet, ile razy przebywała dziedziniec, obchodziła swawolną gromadę, jak mogła najbardziéj z daleka, skośne tylko i ponuro rzucając na nią wejrzenie.

Nie ochroniło jéj to przecież od prześladowań. Antek i rówiennicy jego, spostrzegłszy ją, biegli ku niéj, udając, że chcą dopędzić ją i wybić. W zimie rzucali na nią gałki ze śniegu. To téż usiłowała ona, ile możności, ujść ich wzroku, i dlatego przywykła chodzić, przesuwać się raczéj tuż pod ścianami domowstw, gdzie latem przysłaniały ją nieco gałęzie krzewów i wysokie chwasty, a w zimie gromadzące się tam zaspy śniegowe.

Przesunąwszy się tak przez dziedziniec, wchodziła czasem na szerokie, lecz próchniejące schody staréj budowy. Jeść chciała, szukała pożywienia. Wsuwała się do sali ogromnéj, z grubą podłogą i sufitem malowanym w pociemniałe od starości wianki i arabeski. Tam, z dwóch stron wielkiego maglu stały dwie kobiety, odpychające, to znowu ku sobie przyciągające szuflady pełne kamieni, które, tocząc się ciężko na grubych wałkach, huczały i turkotały monotonnie ponuro. Pod ścianami, przy stołach, robotnice inne pilnie składały wymaglowaną już bieliznę i napełniały nią kosze, które potém wynosiły, ustępując miejsca nowo przybywającym.

Otyła i dumna właścicielka maglu wchodziła często do pracowni swéj, naglądała roboty i odbierała należne sobie zapłaty. Czyniąc to wszystko z powagą wielką, szeleszcąc sztywną suknią i wspaniale udzielając robotnicom rad swych, pochwał lub nagan, spostrzegała Juliankę, siedzącą przy drzwiach i z jednostajną zawsze ciekawością przypatrującą się suwanym wciąż szufladom maglu.

Jeżeli była w wesołym humorze, zbliżała się do dziecka, pulchną dłonią dotykała jego włosów i rozkazywała służącéj przynosić dla niego chleba i séra. Niekiedy nawet obdarzała dziewczynę wydobytym kieszeni piernikiem. Niezawsze jednak bywała w dobrym humorze. Czasem, niezadowolona z zarobku lub na robotnice rozgniewana, przechadzała się po sali, sapiąc głośno, gderząc i łajać. Wtedy siedząca u drzwi Juljanka niecierpliwiła ją. Rozkazywała jéj odejść natychmiast.

– Cóż to? – mówiła, – czy ja cię tu jedna żywić mam i przyodziewać? Kiedy cię ta żebraczka z pod bramy wzięła i licho wié na co tu przyniosła, wszyscy przyrzekali składać się na ciebie… a teraz co? do mnie tylko chodzisz a chodzisz! Czy ja magnatka jaka? Jużci pewno, że wyżéj stoję od całego tałałajstwa tego, co cię teraz na kark mój spycha, ale magnatką nie jestem i siostrzenice mam, które edukować muszę… Ot i krowa mi zdechła przeszłego tygodnia… Idź sobie… nic nie dostaniesz!…

Julianka wstawała i wychodziła. Wychodziła ze starego gmachu i szła w tę stronę podwórza, w któréj ochryple brzęczał stary fortepianik. Stawała za małém, nizkiém okienkiem, nad którém zwieszały się gałęzie staréj lipy i, wspierając się na palce, zaglądała do izby małéj, w któréj przy fortepianie, z wąziuchną klawiaturą i politurą spełzłą, siadywał wysoki, bardzo chudy mężczyzna, z długą białą twarzą, grał i kaszlał.

Był to niegdyś kandydat na artystę, po świecie z koncertami jeżdżący, potém metr muzyki dość wzięty, teraz suchotnik, dający na mieście kilka lekcyi w tygodniu, po złotówce za lekcyą. Nie był jeszcze starym, ale niezmiernie wychudzonym, a łagodne oczy jego paliły się blaskiem gorączki. Siadywał przy starym fortepianku swym godzinami całemi i grał, czasem téż próbował nucić, ale wnet kaszlać zaczynał, a tony, wychodzące z pod długich, kościstych jego palcy, stawały się tak cichemi, że przechodziły w zaledwie dosłyszalne brzęczenie. Ujrzawszy głowę Julianki zaglądającą mu w okno, muzyk uśmiechał się i mówił:

– Przyszłaś? co, przyszłaś znowu?

– Przyszłam, – odpowiadało dziecko.

– I cóż powiész? – zapytywał.

Julianka nie miała snadź nic do powiedzenia, bo milcząc, chwytała nizko zwisające gałązki lipy, i z ich pomocą podniósłszy się nad ziemię, siadała na otwartém oknie.

– Jak ptaszyna! – mówił muzyk, uśmiechając się ciągle.

I grać zaczynał dla ptaszyny. Nie grał wtedy nic smutnego, owszem, skoczne polki, wesołe choć tęskne walce, a nawet eleganckie kontredanse tłumnemi tonami przepełniały izdebkę i ulatywały w dziedziniec.

Julianka słuchała i czasem zaczynała przyśpiewywać w takt muzyki. Cienki głosik jéj mieszał się z brzęczącemi dźwiękami fortepianiku. Muzyk zaczynał śmiać się.

– Śpiewaj! – wołał ochrypłym szeptem, – śpiewaj! śpiewaj!

Julianka śpiewała z coraz większym zapałem, aż głowę podnosiła i czarnemi oczyma patrzała w górę, na niebo błękitniejące z za gałęzi drzewa. Nagle przestawała śpiewać i jąkliwie mówiła:

– Jeść chcę!

Wtedy muzyk wstawał od fortepianu i dawał dziecku garstkę pastylków od kaszlu. Nieraz téż wynajdywał pomiędzy stosami starych, opylonych nut kawałek bułki zczerstwiałéj, lub zimnéj pieczeni.

Dziecko chrupało pastylki, lub chciwie pożerało mięso, a wysoki, chudy muzyk stał przy niém u otwartego okna. Oczy jego, rozpalone gorączką, przybierały wtedy wyraz przepaścistéj zadumy. O czém tak myślał w chwili, gdy wynędzniała, biała ręka jego, machinalnie przesuwała w palcach gęste kędziory dziecka? O zgasłych na zawsze, świetnych ambicyach niedawnéj młodości? o wesołych przyjaciołach, z którymi razem roił o bogactwie i sławie? o pięknéj dziewczynie, którą kochał kiedyś? o tém, że nie miał nigdy żony, ani dzieci? o samotności swéj, biedzie, śmierci blizkiéj i grobie samotnym, nad którym zapłacze chyba obłok dżdżysty, a nie wyrośnie żaden liść śnionych niegdyś wawrzynów? To tylko pewno, że, gdy zamyślał się w ten sposób, kaszlać zaczynał coraz silniéj i, zbudzony tém z zadumy, mówił Juliance, aby zeszła z okna, bo on je zamknąć musi. Zamykał okno przed drażniącemi mu pierś powiewami, a dziecko odchodziło w inną stronę podwórza, tam najczęściéj, gdzie śród ciemnéj, nizkiéj ściany, jaśniały dwa okienka czyste, przejrzyste, ozdobione trochą zieleni, rosnącéj w glinianych wazonach. Za oknami temi była izba obszerna, biała, widna, a w niéj huczał warsztat tokarski i wesoło trzaskało rozpalone ognisko.

Przy warsztacie z okręcającém się szybko kołem, stał mężczyzna silny i siwiejący, czerstwy na twarzy i przy białym fartuchu. Przy oknie siadywało, szyjąc, dziewczę młodziutkie, z rumianemi policzkami i złotą kosą spuszczoną na pstrą chustkę, skrzyżowaną u piersi. Nad warsztatem wisiały ramki i ramy, puste, rozmaitych kształtów i rozmiarów, po kątach stały nogi do sprzętów różnych i laski do parasoli. Obok izby była malutka kuchenka, przez któréj otwarte drzwi widać i słychać było palący się ogień. Różowy blask ognia padał na przeciwległą ścianę izby, gdzie nad łożem szerokiém połyskiwały, złoconym papierem oklejane, ramki świętych obrazków.

 

Ojciec toczył, od chwili do chwili ocierając sobie pot z czoła i twarzy; córka szyła, a z kuchenki dochodziły odgłosy rozmów, prowadzonych przez gruby głos kobiecy i cienkie głosiki dzieci.

Gdy Julianka wdrapywała się na ławkę, u ściany stojącą, i siadała przed oknem mieszkania tego, dziewczyna ze złotą kosą podnosiła głowę i wołała:

– Tatuś! Tatuś! sierotka przyszła!

Mieszkanie tokarza było jedyném miejscem, w którém nie nazywano jéj podrzutkiem. Odpowiedź barczystego, szpakowatego tatusia, przygłuszoną była turkotem tokarni, ale z kuchenki wychodziła kobieta o tłustéj, rumianéj twarzy, z dzieckiem jedném na ręku, a drugiém, czepiającém się grubéj jéj spódnicy.

– Boże, zlituj się! – mówiła – a toż biedactwo to tuła się wciąż, jak ten, nie przymierzając, pies bezpański. Kachna, skocz po miseczkę mleka!

Kachna zeskakiwała ze stołka i przynosiła Juliance miseczkę kwasnego mleka, w zimie zaś podawała jéj przez otwarty lufcik okna kawałek chleba i séra. Julianka zjadała, ale potém nie odchodziła zaraz, i bądź-to w lecie, przez liście stojących na oknie wazonów, bądź w zimie, przez czystą, sporą szybę, patrzała długo w głąb’ mieszkania. Opierała czasem łokieć na wystającéj desce ściany, a twarz na dłoni, i z przechyloną nieco głową patrzała.

Nie było tam jednak widoków, mogących zaciekawić ją, lub zachwycić. Kręcącemu się kołu tokarni i obrazkom na ścianach przypatrzyła się już dawno, i nie na nie wyłącznie patrzała; być może chyba, że spokój, czystość i skromny dostatek, panujące w mieszkaniu tokarza, dawały odpocznienie dziecięcym oczom jéj, przyzwyczajonym do widoków nędzy, kłótni i smutku i że, nie zdając sobie sprawy z tego, co czuła, pragnęła ona jak najwięcéj przedłużyć chwilę tego spoczynku. Jednak i inne myśli różne snuć się musiały wtedy w małéj téj głowie, bo raz ozwała się głośno:

– Ja-bym chciała, żeby mnie ten ptak wielki rzucił do pana tokarza i do pani tokarzowéj, zamiast pod bramę.

Stojąca w pobliżu okna pani tokarzowa zaśmiała się głośno i grubo:

– A bój się Boga, dziewczyno! już nam i bez ciebie ptak ten tyle dzieciaków naprzynosił, że niewiadomo, co z niemi i robić.

Mówiąc to, uczyniła ruch taki, jak-by trzymane w ramionach dziecię, wyrzucić chciała za okno, a potém przycisnęła je do piersi i głośno wycałowała.

Julianka tymczasem wstrząsała głową.

– To nie ptak rzucił mnie tam pod bramę… – rzekła – ja tylko tak sobie powiedziałam, ale wiem, że to nie ptak.

– A któż taki? któż-by to taki zrobił? – zagadnęła kobieta z żartem, lecz i zmieszaniem pewném.

– Matka! – krótko i obojętnie rzekła Julianka.

Wiedziała już, że miała matkę, tak jak wszystkie inne dzieci, i że, ona to, a nie ptak żaden, rzuciła ją pod bramę. Powiedziała jéj o tém gruba i wiecznie śmiejąca się sługa właścicielki magla, a gdy Julianka, usłyszawszy to, zapytała, czy i ojca miała także, tak, jak wszystkie inne dzieci, dziewka odpowiedziała jéj, chichocąc:

– No, a jakże!

– A gdzież mój ojciec? – zapytało dziecko.

Dziewka od śmiechu wzięła się za boki.

– Goń wiatr w polu! – zawołała i pobiegła maglować; ale Julianka zapamiętała jéj odpowiedź, i ciągnąc rozmowę swą z żoną tokarza, zauważyła:

– I ojca ja miałam.

– A gdzie twój ojciec? – zaszczebiotało kilkoletnie dziecię tokarza.

– Goń wiatr w polu! – z powagą wygłaszanéj sentencyi, odparła dziewczynka.

Od chwili, w któréj po raz piérwszy usłyszała słowa te, w wyobraźni jéj powstał obraz szczególny. O polu nie miała pojęcia żadnego, ale wyobrażała sobie człowieka jakiegoś, latającego w powietrzu po wielkiém podwórzu. W dniach szczególniéj silnych i zimnych wichrów, obraz ten tak stawał przed jéj oczyma, że wpatrywała się przez godziny całe w szumiącą przestrzeń i myślała, że tuż, tuż, latający człowiek stanie przy niéj i weźmie ją w ramiona tak, jak to czynił często z dziećmi tokarz, a nawet, w wyjątkowych chwilach trzeźwości i czułości, pijak kucharz.

Tokarz, naprawiając coś u warsztatu swego, usłyszał to, co Julianka mówiła o matce i ojcu, i żywo zwrócił się ku izbie.

– A Chryste Panie! – zawołał – kobiety! wesprzyjcie czém to dziecko! dajcie jéj odzież jaką… wszak to w łachmanach całe, nakarmcie i przytulcie, choć-by przez godzinę jaką! a sądu Bożego nie bał się łotrzysko jakiś…

Resztę mowy jego zagłuszył turkot koła, które obracać się poczęło niezmiernie szybko, stukając, skacząc i warcząc, jakby w gniewie i oburzeniu nadzwyczajném.

– Chodź do nas! – rzekła tokarzowa.

Julianka nie dała sobie tego dwa razy powtarzać. Wbiegła do białéj, cichéj, ciepłéj izby i pół dnia przepędziła w rozkoszach nieopisanych. Noc przespała z Kachną, na ziemi wprawdzie, lecz mając siennik pod bokami i poduszkę pod głową; wszyscy tam byli dla niéj dobrzy, dali jéj spódniczkę całą i mleka na śniadanie, ale, gdy odchodziła, nikt nie powiedział jéj: – zostań! Nie dziw! tokarzostwu wielki ptak ponanosił dzieci obfitość. Oprócz trojga, będących w domu, dwóch chłopców terminowało w rzemiośle… szóste urodzić się miało… a tokarz, choć najpracowitszym był i najporządniejszym z pomiędzy mieszkańców podwórza, fakt już sam, że zamieszkał ruderę tę, świadczył o tém, iż nie był bogatym…

W ten sposób, chodząc od okna do okna, i od jednego do drugiego z ubogich mieszkańców – żyła. Najgorsza sprawa bywała dla niéj, gdy nadchodziły zimowe noce z silnemi mrozami. Wtedy kostniała od chłodu w wielkiéj sieni starego gmachu, i tak trzęsła się cała, że aż jéj zęby szczękały i we wnętrznościach boléć coś zaczynało okropnie. To téż szła wtedy zawsze szukać sobie schronienia lepszego. Czasem wsuwała się do wielkiéj sali na górze, zanim ją jeszcze zamknięto, i noc przepędzała pod maglem; to znowu stukała lekko do okna chorego muzyka, a on, kaszląc i uśmiechając się, otwierał drzwi, wskazując jéj kątek przy źle ogrzanym piecu, i dawał kilka pastylków. Niekiedy wkradała się téż do ciemnéj sionki, za którą było mieszkanie żydówki Złotki i jéj rodziny, albo téż, z wieczora jeszcze uczuwszy, że mróz się wzmaga, Kachna od tokarza wybiegała na dziedziniec i wolała:

– Julianko! Julianko! a pójdź-no do nas na noc! Tatuś i matula żałują cię, abyś nie zmarzła!

Raz przecież, w jeden z mroźnych strasznie wieczorów takich, Julianka znalazła się w kłopocie srogim.

Magiel zamknięto tak wcześnie, że nie spostrzegła tego; do okna muzyka stukała, ale nie usłyszał snadź, spał może, albo sił nie miał wstać z łóżka, aby je otworzyć; okna tokarza były zbyt wysokie, aby do nich zastukać mogła, a ławeczkę, po któréj dostawała się do nich, odjęto z powodu obfitych śniegów. Chodziła od domowstwa do domowstwa, brnąc w śniegu, kurcząc się, trzęsąc i aż jęcząc z zimna. Przyszła nakoniec pod drzwi oficynki, w któréj mieszkała praczka, i zapominając już nawet i o Jakóbie, i o Antku, zastukała. Zastukała, jak można było najsilniéj, zatrzęsła potém klamką.

– Kto tam? – zapytała z wewnątrz praczka.

Dziecko odpowiedziało:

– Julianka!

– Panie litościwy! a toż dzieciak ten na dworze, a mróz taki siarczysty! Ani chybi, trup z niéj jutro będzie. Anka, otwórz-no!

Odsunęła się zasuwka z wewnątrz i otworzyły się drzwi ciemnéj izby. Z kąta ozwał się zaspany i burkliwy głos Antka:

– Puszczajcie, matulu, podrzutka do chaty! puszczajcie! a jak ten przyjdzie, to co będzie? a?

Praczka nic nie odpowiedziała, ale Anka zakrzyczała z gniewem:

– Już ty, Antek, milcz tylko! a oczy stul i śpij! jeżeli ojciec nadejdzie, to ja ją przed nim schowam!…

– Ciekawym gdzie? Za miotłę nie wlezie już! wielka zrobiła się!

Anka, nie odpowiadając nic, wzięła dziecko za rękę i przyprowadziła je do siennika swego:

– No, połóż się, a ja przy tobie!

Przez chwilę cicho było w izbie, potém śród ciemności ozwał się głos Anki:

– Matulu!

– No, a czego tam jeszcze?

– Ja wszystką bieliznę brudną zbiorę i przy sienniku swoim położę, a jak ojciec przyjdzie, to ją na Juliankę zrzucę, żeby nie zobaczył.

Praczka mruknęła coś niewyraźnie; Anka chodziła po izbie, zbierając i znosząc ku posłaniu swemu bieliznę, aby miéć ją w pogotowiu, w chwili, gdy niebezpieczeństwo nadejdzie; potém usnęli wszyscy.

Jakób nie nadszedł téj nocy. Z rana dwie dziewczynki, które obok siebie noc przespały, obudziły się jednocześnie i usiadły na sienniku. Anka o głowę wyższą była od Julianki; płowe włosy jéj, rozpuszczone, jak zwykle, opadały na ramiona sieroty, i mieszały się z kruczemi jéj kędziorami. Blade były obie i w grubych koszulach. Przy białém świetle dnia śnieżystego, spojrzały na siebie i pocałowały się.

W godzinę potém, Julianka wychodziła z mieszkania praczki, z dwoma pieczonemi kartoflami w rękach, ale przebiegający obok niéj Antek wyrwał jéj z rąk kartofle i rzucił daleko, w śnieg. Dziewczynka pięści ścisnęła i, wstrząsając niemi w kierunku chłopca, który był już daleko, szeptała coś gwałtownie. Potém poszła szukać swoich kortofli1.

Zdarzały się dnie, w których ludzie więcéj zajęci byli, niż zwykle, lub troskami napastowani, chorzy, lub w złych humorach; wtedy Julianka nie mogła zwrócić na siebie ich uwagi, albo, umiejąc już z twarzy odgadywać usposobienia ludzkie, lękała się nasuwać im na oczy. W dniach takich szła do żydówki Złotki i, milcząc, siadała na progu sklepiku. Złotka była dla niéj zawsze jednostajna, niezbyt czuła, litościwa jednak. Dawała jéj bułkę, lub obwarzanek, a jeśli zimno było, wołała ją do sklepiku i uczyła, jak ma rozgrzewać zziębłe nogi nad garnkiem, pełnym żarzących się węgli, nad którym ona sama rozgrzewała stopy swe w sinych pończochach.

Raz nad wieczorem, siedząc tak w kątku sklepiku, Julianka zobaczyła wchodzącego Antka z dwoma rówieśnikami. Chłopcy mieli po lat dwanaście i trzynaście; wieczoru tego byli szczególniéj weseli i głowy podnosili wysoko. Jeden z nich zwłaszcza, obdarty i prawie bosy, rozprawiał głośno, pięściami trącał innych i wyglądał w gromadce na przywódzcę i tryumfatora. On téż, zbliżył się do stołu, zastawionego butelkami i nędznemi przekąskami, i zawołał z butą:

– Cipa! wódki! po pół kruczka na każdego!

Złotki nie było w sklepiku, tylko co wyszła. Za stołem siedząca wnuczka jéj, czternastoletnia dziewczynka z głupowatą twarzą, podniosła się i postawiła przed chłopcami trzy czarki, napełnione trunkiem. Wypili, krwisty szkarłat buchnął im z razu do twarzy, Antek zakaszlał się i spluwać począł.

– Jeszcze po pół kruczka! – zawołał przywódzca, rzucając na stół srebrną dwuzłotówkę.

– Ja nie chcę – oparł się Antek – matka zgryzie się…

– Pij! – zawołali dwaj inni.

Wypili znowu, zachodząc się od śmiechu. Wypiwszy, krzywili się strasznie i spluwali, ale był to widać nowy rodzaj swawoli, który bawił ich i w dumę przytém wbijał.

– Cipa! jeszcze po pół!…

Wychodzili ze sklepiku, chwiejąc się i niezrozumiale już bełkocąc. W téj saméj chwili wróciła stara Złotka, a spójrzawszy na wychodzących chłopców, krzyknęła na wnuczkę:

– A po co ty dzieciom wódkę dawała! czy ty nie widzisz, że ja dzieciom nigdy nie daję i łaję ich, kiedy proszą! Głupia dziewczyna! na ciebie z niczém się spuścić nie można!

– Aj! aj! – odmruknęła Cipa – a co to z tego za korzyść? kiedy my im nie damy, to oni pójdą do tego szynku, co na rogu ulicy, i dostaną sobie! Niech my lepiéj zarobim!

Niebawem Julianka wyszła ze sklepiku. Wchodząc na dziedziniec, zobaczyła kogoś, leżącego na ziemi pod bramą. Zbliżyła się i poznała Antka. Piérwszém wrażeniem jéj była trwoga, jakiéj zawsze wobec niego doświadczała. Cofnęła się nieco, stanęła jednak i patrzała. Antek, upojony wódką, spał snem kamiennym, z rozchyloną u piersi koszulą, obłoconym spencerkiem, z nogami i głową grzęznącemi w mokréj ziemi.

– Ot i upił się! – szepnęła Julianka, i stanęła tuż nad chłopcem. Pojmowała, że w stanie tym niebezpiecznym dla niéj nie był. Po chwili szepnęła:

– Ot teraz, tobym go mogła wytłuc!.. wytłuc!..

 

I zaśmiała się aż głośno na myśl o zemście. Ścisnęła obie pięście, i schylona nad śpiącym chłopcem, szeptała:

– Zobaczysz ty, jak tobie dobrze będzie, kiedy ja ciebie będę tłuc, tak, jak ty mnie zawsze tłuczesz! gonisz ty mnie zawsze, jak psa jakiegoś, i od podrzutków wyzywasz… przez ciebie ja wiele nacierpiałam się… siniaków ty mnie dużo narobiłeś… narobięż ja ci ich teraz… będę ciebie szczypać i drapać, i tłuc…

Rumieniła się szepcąc tak, oczy jéj błyszczały w zmroku i usta drżały. Ściskała wciąż drobne pięście i już, już opuścić je miała na nieruchomo leżącego chłopca, gdy nagle zatrzymała się… Znać było, że myśl jakaś przyszła jéj do głowy i że walczyła z sobą.

– Odpuścić! – szepnęła – stara pani prosiła mnie: odpuść!

Milczała i myślała znowu.

– Kiedy powiedziałam staréj pani, odpuszczę! to trzeba odpuścić!

A potém znowu:

– Oj, tak-by dobrze było teraz jego wytłuc!

Piąstki jéj jednak rozchylały się zwolna. Westchnęła.

– No – rzekła – odpuszczę! może zobaczę jeszcze kiedy starą panią, to powiem jéj, odpuściłam i nie wytłukłam Antka! ucieszy się!

Schyliła nieco głowę, palec przytknęła do ust i długo myślała nad czémś, myślała… potém, z determinacyą nagle powziętą, rzekła:

– Ot, jeszcze i pacierz za niego zmówię, żeby nawrócił się i matki nie gryzł…

Uklękła, i dziwnie-by widziéć było, jak na mokréj ziemi porzucone dziecko to klęczało w zmroku nad dzieckiem pijaném, i ze splecionemi rękoma, półgłosem mówiło:

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie, przyjdź królestwo twoje!…

W porze owéj, Julianka miała już lat siedm, ale małą była na wiek swój; powoli rosła. Rosły tylko szybko bardzo włosy jéj, kruczéj czarności, i wiły się w tysiączne pierścienie, ze wszech stron ocieniając malutką, chudą jéj twarz z blademi usty i ogromnemi oczyma, czarnemi, jak węgle. Miewała ona wtedy na sobie stare spodniczki, długie do ziemi prawie, nieosłaniające jednak stóp nagich i wiecznie pokaleczonych, i kaftaniki luźne, strasznie stare i spłowiałe, które, rozchylając się z przodu, ukazywały podartą koszulę. Wyglądała brudno i nędznie, ale ogromne włosy jéj i prześliczne oczy, patrzące na świat z wyrazem szczególnego w tym wieku zamyślenia, zwracały na nią często uwagę ludzi, którzy jéj nie znali. Nieraz, widząc ją siedzącą na progu sklepiku, przybywający tam zapytywali Złotkę:

– Czyje to dziecko?

Złotka flegmatycznie odpowiadała:

– Wszystkich!

– Jakto wszystkich? – pytano.

– Nu, niczyje!

– Wszystkich i niczyje! jakto być może? co to znaczy?

Na wklęsłych wargach staréj żydówki osiadał szczególny uśmiech, przebiegły i trochę smutny. Trzęsła głową i z powagą odpowiadała:

– Kiedy ono niczyje nie jest, to powinno być wszystkich, nu, ale kiedy ono jest wszystkich, to tak, jakby było niczyje!

Pytający wzruszali ramionami, nie rozumiejąc zagadkowych słów żydówki, ale głupowata Cipa z pogardliwym giestem tłumaczyła im:

– Podrzutek! znajda!

Julianka rozmów tych o niéj słuchała zawsze z wielką uwagą, a ludzie, pytający o nią, usłyszawszy tłómaczenie Cipy, wstrząsali głowami na znak, że teraz już zrozumieli wszystko, i odchodzili.

1kartofli. [przypis redakcyjny]