Za darmo

Historia żółtej ciżemki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przed tym posążkiem stawał co dzień Wawrzuś, zadzierał głowę i patrzył. Podobała mu się jaskrawość barw, podobała mu się twarz Najświętszej Panienki i Dzieciątko z rączką podniesioną jak do błogosławieństwa. Ale poza tym naturalnym zachwytem tkwiła inna myśl… zawsze, uparcie ta sama: jak też to cudnie wyrobione! Co za nożyki czy pilniki, czy dłutka trzeba mieć, żeby tak zdolić302… Ach, gdybym ja onego303 spotkał, co to robił, dopiero bym się wypytał o wszystko! Czy jego kto starszy uczył, czy ino tak ze swojej głowy umiał!

Figurka Matki Boskiej nie dawała chłopcu spokoju; postanowił spróbować, czy choć troszkę podobnej, choć mniejszej, wyrzeźbić nie potrafi. Dopisało mu szczęście, bo ksiądz Długosz wyjechał na odpust do Tyńca i miał tam dwa dni zabawić. Na wielkie prośby Pawła wziął go ze sobą, a odźwiernemu Andrzejowi pieczę nad domem i małym pokojowcem304 powierzył. Andrzej, jak w ogóle cała służba jego przewielebności, człowiek leciwy, mało sobie zadawał trudu z wykonaniem tego rozkazu: bramę zasunął na skobel i nikomu nie otwierając, zawiadamiał tylko spoza drzwi, że księdza kanonika nie ma w domu. Z Wawrzkiem jeszcze łatwiej sobie poradził; kazał mu się bawić w ogrodzie, a na noc przychodzić do swojej izby, z obawy, że malec, pozostawiony bez dozoru, gotów zapuścić ogień. Ale ani razu nie sprawdził, co chłopak robi, zadowalając się tym, że wielce305 akuratnie306 stawiał się na śniadanie i na obiad.

Wawrzuś tymczasem od rana aż do zmroku przesiedział w izbie sypialnej księdza kanonika, kopiując figurkę Matki Boskiej. Strasznie mu nie szło, aż płakał. Ale nie dawał za wygraną, jeszcze miał cały dzień jutrzejszy. I rzeczywiście, nazajutrz pod wieczór drewniana osóbka w płaszczu i koronie, podrobiona z grubsza, przypominała nieco pierwowzór. Schował to arcydzieło do swego skarbca i poszedł na dół spać u Andrzeja.

Jego przewielebność zjechał wieczorem, a na drugi dzień usługa i wszelkie sprawy domowe wróciły do dawnego porządku.

Ksiądz kanonik siedział w swej pracowni i pisał; ale że chłód październikowy trochę mu już dokuczał, kazał zapalić na kominie. Paweł uznał Wawrzusia godnym zaszczytu przestąpienia progu tajemniczej komnaty, w której dotąd noga jego nie postała. Chłopiec wszedł na paluszkach, dźwigając przed sobą duckę z krótko porąbanymi drewkami, i rozejrzał się zdumiony po wszystkich kątach.

„Tyle księgów307, tyle papierów… trzy stoły zawalone, na zydlach, na podłodze uśtyrmane, a na półkach dookolusieńka aże się cisną. Ciekawość, czy to wszystko ksiądz kanonik sami napisali! Pewno… ojciec Szymon powiada…”

Zagapiony na stosy foliałów, nie patrzał pod nogi potknął się na jakimś mędrcu greckim czy łacińskim i gruchnął razem z drewkami na ziemię. Łoskot sypiących się z kosza polan wyrwał z zamyślenia jego przewielebność. Długosz drgnął, obejrzał się poza siebie.

– A, to ty. Czego się tłuczesz?

– Upadłem niechcący… już nigdy nie będę – wyjąkał malec, pewny, że za naruszenie spokoju księdza kanonika czekają go straszne cięgi. Lecz ten już ani myślał o tak błahym zajściu i pisał dalej, marszcząc brwi i poruszając szczękami.

– Patrzcie, ludzie… nie łaje ani na Pawła nie dzwoni, żeby mnie obił. Strasznie dobry; trza mu napalić godnie, coby miał ciepło jak w uchu.

Przykląkł, napakował polan, co się wlazło, zaświecił szczypkę, podłożył, strzeliły płomyczki na wszystkie strony, drewka zaczęły trzaskać, paliło się godnie.

Jan Długosz odłożył na bok pióro.

– Wawrzuś!…

„Matko święta… przypomniał se o mnie…”

– Słucham waszej przewielebności – rzekł głośno, wstając od komina.

– Odziej się przystojnie, kubrak i nogawice odświętne, włosy niech ci Paweł przygładzi; ręce czyste?

– Brudne… od popiołu.

– Więc się umyj, żebyś mi wyglądał uczciwie i ochędożnie. Potem wróć się tu; idę do króla, zaniesiesz za mną księgę na gród.

Przed kilku miesiącami byłoby krzyku, strachu, płaczu co niemiara; dziś zachowanie się Wawrzusia tak dalece się poprawiło, że tylko w niemej rozpaczy zasłonił twarz rękoma i wybiegł z komnaty.

– Oj, Pawle, Pawle! – krzyknął, wpadając na poddasze – rozsypałem drwa na podłodze, zgniewał się ksiądz kanonik i każe mi za karę iść do króla.

– Baj baju… zwariowałeś czy co?

– Jakże zwariowałem? Dy308 się mam ubrać w co najlepsze, umyć, uczesać i dymać na gród za księdzem kanonikiem.

– Taj o co płaczesz? Jakie toto głupie, aż strach! Napatrzysz się cudności, króla uwidzisz309, inszy by pół życia za to szczęście oddał, a ten się krzywi.

– Okrutnie się króla boję…

– Durnyś… cóż ci król zrobi? A po drugie, nie przybieraj se do głowy, jakoby pan miłościwy miał zwracać oko na taką prószynę. Czy ciebie mucha co obchodzi? Ano, tyś jeszcze mniej niż mucha przeciw królewskiej osoby. Stój se cicho w kąciku, ani wiedział będzie, czy żyjesz na świecie.

Poszli tedy na Wawel. Jego przewielebność w nowej z cienkiego sukna sutannie z fioletowymi wypustkami na szwach, w rokiecie310 popielicowej311 z ogonkami dokoła poobszywanymi dla ozdoby i w dużym birecie z klapami na uszach. Wawrzuś tuptał za nim z wielką księgą in quarto312 w objęciach. Paweł mu włoski wodą polał i grzebieniem gładziutko uczesał, wyglądały jak przyklejone. Koszulka czysta, granatowy kubraczek, jasnoorzechowe nogawice i ciżemki z jałowiczej skóry.

Im bliżej byli celu, tym ciężej się robiło obydwom; ksiądz stękał, bo góra stroma, Wawrzusiowi serce kołatało ze strachu. Aż stanęli u bramy dziedzińca. Długosz zatrzymał się i oddychał głośno.

– Wasza przewielebność raczy spocząć krzynę – prosił odźwierny, całując księdza w rękę – miłościwy pan nie darmo się troska o swych gości; wawelska góra bystra313, młody wbiegnie śpiewający, a starszemu niezdrowo.

 

I wskazał kamienną ławę we framudze muru.

– Słusznie radzisz, posiedzę chwilę; jeszcze mnie siła314 schodów czeka. Król jegomość w komnatach?

– Tylko co wrócił ze sadu315; ich miłoście królewicze Zygmunt316 i Frydrusz317 jabłka obierają, to się im przypatrował318.

– No, już mi zelżyło; pójdźmy dalej – rzekł Długosz, wstając z ławy.

Wawrzek przypatrywał się ciekawie wszystkiemu, w ciągłym oczekiwaniu jakichś niebywałych przepychów, a znajdował stare kamienne schody, ciasne korytarze i ciemnawe izby, przez które ksiądz kanonik szedł, nie zatrzymując się.

W przedpokoju królewskim przywitał Długosza komornik niskim ukłonem i poszedł oznajmić go królowi.

– Najmiłościwszy pan prosi – rzekł, otwierając drzwi przed gościem.

Tu już spodziewał się Wawrzuś na pewno ujrzeć ściany ze szczerego złota, podłogę ze srebra, a królewską osobę w płaszczu wysadzanym drogimi kamieniami. Zobaczył wielką izbę sklepioną, z ławami rzeźbionymi dokoła ścian, kobierce na podłodze, a w głębokiej framudze wąskiego okna, na kamiennych siedzeniach dwie postacie, których nawet w pierwszej chwili nie mógł dojrzeć wyraźnie. Pod światło widział tylko, że to byli mężczyźni, stary i młody.

„Ot robota – pomyślał – bałem się i boję się wciąż, a nic nie wiem. Zali pójdziemy dalej? albo może jeden z tych w oknie to sam król? Ale który? Z gołymi głowami oba, to nie poznać… Czegóż się ksiądz kanonik tak bez pół zgina319?”

Starszy z siedzących u okna panów zwrócił się ku jego przewielebności. Szczupłą miał twarz, jakby schorowaną, kości policzkowe mocno wystające, lica320 zapadłe. Przez całą szerokość czoła biegły zmarszczki głębokie, oczy zmęczone były i smutne jakieś. Skinął uprzejmie ręką.

– Witajcie, księże kanoniku! Serdecznie wam rad jestem. Graliśmy w szachy z Olbrachtem321; dostał dwa maty, a trzeci mu grozi lada chwila.

– Co nie, to nie, miłościwy ojcze! – zawołał młody. – Właśnie wam wziąłem rocha322, a szach królowi i królowej nabawił was kłopotu nie lada; musicie przegrać tę partię.

– Miejże uciechę, żeś wygrał raz na sto, zgadzam się.

Królewicz, młodzieniec o pięknych rysach i wspaniałej postaci, pocałował, śmiejąc się, ojca w rękę, zamknął szachownicę i skłoniwszy się uprzejmie Długoszowi, wyszedł z komnaty.

– Usiądźcie, wielebny kanoniku. Mówił mi ksiądz jałmużnik323, że w Tyńcu z wami się zjechał324; długoście tam byli?

– Dwa dni, miłościwy panie, a i to za wiele. Na starość ino doma325 najlepiej.

– Słyszałem także od owego326, że znamienite dzieło wasze ukończyliście już z pomocą Bożą.

– Tak jest i mocno się tym raduję, bom się lękał, że nie dopełnię zamierzonej całości. Teraz się ino troskam, by insi po mnie, z uczciwością prawdzie służąc, dalej dzieje ojczyzny i panowanie królów spisywali.

– Pomnicie też, księże kanoniku, obietnicę?

– O tej li mówicie, miłościwy panie, którą wam dałem przed rokiem?

– Tak jest, przyrzekliście, gdy ostatnią kartę napiszecie, dać mi to dzieło do czytania. Niecierpliwie oczekuję.

– Nie wszystkie jeszcze księgi przepisane, ale dziś mam tu ze sobą jedną, właśnie tę, o którąście mnie kilkakroć pytali, panowanie i zgon nieśmiertelnej pamięci brata waszego Władysława.

– Wdzięczen wam jestem szczerze i zaraz jutro czytanie rozpocznę. Mówiliście, że ksiąg ma być dwanaście?

– Tak jest; a ta, jedenasta z porządku.

– Dwunasta zasię traktuje o mnie. Zali327 mógłbym ją wziąć do ręki bez szkody na zdrowiu? – żartobliwie uśmiechając się, pytał król.

A Długosz odpowiedział z powagą:

– O dawnych wiekach i panowaniach pisząc, szukałem autorów godnych wiary; a i tych kroniki porównywałem jeszcze z innymi współczesnymi, by prawdy lub kłamstwa dociec, a o ile stać słabe siły człowieka, wiernie wypadki dziejowe spisywać. To ano, co się za mego żywota przygodziło lub na co patrzałem własnymi oczyma, starałem się wyrozumieć sprawiedliwie, strzec się prywaty i bezstronnie do wiadomości potomnych przekazać. Czy nieudolność duszna albo słabość ludzka nie podyktowały mi sądów zbyt surowych o tym lub owym zajściu, nie mam prawa stanowczo zaprzeczać. Dlatego też ostatni rozdział mej kroniki zamknąłem prośbą do Boga wszechmogącego o przebaczenie, jeżelim aby jednym słowem przeciw prawdzie zgrzeszył, a do czytelników, by one mimowolne błędy i omyłki wedle najlepszego rozumienia poprawiali. Tedy ufam, najmiłościwszy panie, że śmiele i dwunastą księgę czytać możecie. O sobie tam cale328 nie rozpisuję się, a krzywdę doznaną od braci Kurozwęckich, którzy, korzystając z niełaski waszej na mnie, złupili mój dom doszczętnie, wspominam ino kilkoma słowy329.

– Wierzajcie mi, księże kanoniku, że prawdziwie bolałem nad tymi nadużyciami – rzekł król serdecznie – dziś jeszcze, po latach dwudziestu, żal mi, że tego, co się stało, nie mogę wymazać z waszej ni swojej pamięci.

– Stało się, minęło, i co się mnie tyczy, to zapewniam was, miłościwy panie, że minęło bez śladu. Wynagrodzon jestem nad zasługę, że mi danym było synaczków królewskiej waszej miłości preceptorem330 być i wychowawcą. Obdarowaliście mnie, panie, łaską i zaufaniem, nic mi więcej nie potrza331.

– Ale mnie pilno sprawić waszej przewielebności zadośćuczynienie, na świadectwo mych dla was najlepszych chęci. Gdybyście mię332 byli dziś nie nawiedzili, jutro bym po was posyłał. Po śmierci Grzegorza z Sanoka archidiecezja lwowska przeszło od dwóch lat bez pasterza; wiadome wam rozterki w kapitule i kto je wznieca. Pokonałem wreszcie te trudności, nominacja waszej przewielebności na tę stolicę już podpisana, ksiądz podkanclerzy jutro ją wam doręczy.

 

– Nie zaszczyt wielki uciechą mi jest, miłościwy panie – odpowiedział Długosz – starym już, śmierci bliski, o światłości wiekuistej mi rozważać, a nie doczesnych blasków łaknąć. Ino mię to raduje, że w onym czynie waszej królewskiej miłości pełnię łaski i życzliwości dostrzegam. Przyjmuję i korne dzięki składam.

– Zechciejcie pokazać mi ową jedenastą księgę, jeżeli jest pod ręką.

– A jakże, pacholik mój przyniósł ją za mną. Wawrzuś!…

Z najciemniejszego kąta komnaty wysunął się struchlały malec i gruby tom, w wyborową skórę oprawny, podał swemu panu; Długosz zaś z pokłonem wręczył królowi.

– Jakom rzekł, od jutra czytanie rozpocznę; dziś tylko obejrzę karty. Aaa… pismo piękne, równe, inicjały bogate, biegłych macie pisarzów, księże kanoniku… Jak to? Już dzwonią?

Król Kazimierz zatrzymał księgę na kolanach, przeżegnał się i spuściwszy oczy, odmawiał Anioł Pański333 półgłosem. Długosz uczynił to samo. W komnacie robiło się szaro, wczesny jesienny zmrok zapadał.

Wszedł paź z dwoma zapalonymi świecznikami w ręku i postawił je na podłużnym stole przy drugim oknie, gdzie widocznie król zwykł był pisywać, bowiem ława z oparciem piękniej była rzeźbiona od innych i poduszka na siedzeniu miała aksamitną poszwę, nie sukienną. Na stole leżały papiery i kilka ksiąg.

Przez drzwi, pozostawione otworem, można było widzieć następną izbę i trzecią, z której biło światło kilkunastu świec ustawionych na dużym stole, nakrytym białym obrusem i srebrnymi talerzami. Paź pokłonił się nisko, wyprostował sztywnie i przytłumionym głosem, by nie razić uszu królewskich, oznajmił:

– Wieczerza na stole, miłościwy panie!

Długosz powstał i chciał żegnać króla, ten jednak nie dał mu odejść mówiąc:

– Zostańcie, zostańcie, księże kanoniku; nie tak dawne czasy jeszcze, gdyście mi domownikiem byli. Spożyjmy razem, co Bóg dał, a miłościwa pani nasza, Elżbieta, przyprawić zaleciła. Woda do mycia jest? – spytał krótko czekającego u drzwi pazia.

– Tylko co przyniosłem – odpowiedział.

– Pójdźcie, wielebny księże; w drugiej komnatce opłuczmy ręce i do stołu.

Król dźwignął się z ławy powoli, wspierając się rękoma o poręcze.

„O… jaki też to wysoki! – pomyślał Wawrzuś, wyruszając ze swego kąta na skinienie jego wielebności. – Choć o pół głowy większy od księdza kanonika. Jakżeż… tak się godzi, zwyczajnie król. A jeszcze gdyby się nie przygarbiał… tak one plecy pochyla, jakby co ciężkiego dźwigał”.

W komnacie jadalnej, u stołu zastawionego misami gorących potraw czekała królowa z synami: Olbrachtem, Aleksandrem334, Zygmuntem i Fryderykiem335, i córeczką ośmioletnią, Elżbietą336, która po wyjściu za mąż królewien Jadwigi337 i Zofii338 od roku już jako najstarsza córka zasiadała z rodzicami do stołu.

– Przyprowadzam waszej miłości gościa rzadkiego a wielce miłego – rzekł król Kazimierz, całując żonę w czoło – jego przewielebność… – przerwał umyślnie i kończył głosem uroczystym: – arcybiskup nominat lwowski.

Długosz pochylił się w niskim ukłonie, królowa zaś podeszła parę kroków i podając staruszkowi rękę, pocałowała go w ramię.

– A tu macie, przewielebny panie, domową czeladkę – dodał król, wskazując na dzieci. Zbliżyli się wszyscy z wyjątkiem Olbrachta, bo ten już się był witał poprzednio, i nie wyłączając małej Elżbietki, pocałowali księdza w rękę.

– Waszą miłość – rzekł Długosz do królewicza Aleksandra – mogę jeszcze od biedy zaliczyć do moich wychowanków; jeden rok wprawdzie, aleś był moim uczniem. Władysław339 już króluje, Kazimierz340 więcej w Wilnie niż w Krakowie przebywa, królewicz Olbracht ino upatruje, kędyby341 wyfrunąć z gniazda i miecza spróbować… a jakże idzie nauka młodszych, miłościwy panie?

– To już signor Buonaccorsi-Kallimach342 najprawdziwiej waszej przewielebności odpowie. – Król rzucił okiem po komnacie i zwrócił się do żony: – A gdzież jego miłość pan preceptor?

– Był tu przed chwilą – odpowiedziała królowa – przychodził usprawiedliwić się, jako bliski krewny z Florencji w odwiedziny doń przyjechał; prosił o uwolnienie od obowiązków na dwa lub trzy dni. Ponieważ zajęci byliście rozmową z gościem, miłościwy mężu i panie, przeto rozumiałam, że godzi mi się zezwolić w waszym imieniu.

– Słusznie wasza miłość uczyniłaś; zapewne ów gość włoski dłużej tu zabawi, zawiadomię tedy Kallimacha, by nie krępując się, jak najwięcej z krewnym przebywał.

Królewicz Fryderyk skubnął w ramię Zygmunta i szepnął mu coś do ucha, śmiejąc się cicho.

– O sprawowanie młodych pytaliście, przewielebny panie – wrócił król do przerwanej rozmowy. – Zygmunt spokojny, rozważny, może kiedy po najdłuższym życiu waszej przewielebności infułę po was odziedziczy.

– Tak sądzicie, miłościwy królu?

– Piąty z braci… do tronu się chyba nie dociśnie; a z przyrodzenia sensat, niech się ima nauki i ołtarza. Bo co się Frydrusza tyczy, to…

– Nie lubi ksiąg i pióra? – spytał Długosz.

– Owszem, jego miłość signor Kallimach cale zadowolony z pilności, chwalił go dziś jeszcze za extemporalia343 łacińskie; powiada, że pojęcie ma łatwe i elokwencję nad wiek, ino…

– Zuchwalec może? – spytał ksiądz. – Miałem ja na to lekarstwo niezawodne swojego czasu; ano ręka ojcowska skuteczniej pohamuje krnąbrność.

– Zuchwały nie jest, ino pstro w głowie; krotofile344 a psikusy na każdy dzień nowe.

Długosz nachmurzył się srodze i odchrząknął groźnie, ale zwróciwszy twarz na króla, uśmiechnął się i szepnął:

– Pacholątkoć to jeszcze, nie pora na powagę.

Zazwyczaj sam król odmawiał modlitwę przed jedzeniem, dziś ze względu na obecność duchownego usunął się na bok, a Długosz przeżegnał misy i odmówił Benedicite345.

Zasiedli wszyscy w porządku zwykłym, to jest królestwo oboje w pośrodku stołu; przy królowej nad wszystkie dzieci ukochany królewicz Olbracht, przy królu królewna Elżbieta. Naprzeciw zajął wskazane przez miłościwą panią miejsce kanonik Długosz, mając z prawej Zygmunta, z lewej Aleksandra i Fryderyka.

Król był wesół i mowny jak rzadko; pojednanie z Długoszem uspokoiło jego sumienie, a nadanie arcybiskupstwa było dowodem łaski i piękną koroną tej zgody. Do rozmowy mieszał się tylko z rzadka i nieśmiało dziewiętnastoletni królewicz Olbracht, młodsi bracia i królewna sprzątali gęś z szarą podlewą i kaszę jęczmienną ze skwarkami, nie odzywając się, chyba najcichszym szeptem jedno do drugiego.

Za krzesłem każdego z biesiadników stał paź dla usługi; Wawrzek, na znak dany przez jego przewielebność, chcąc nie chcąc musiał uczynić to samo; a że i w domu posługiwał przy stole, dosyć więc zręcznie dawał sobie radę mimo wielkiego onieśmielenia na widok całej rodziny królewskiej. W ciągu wieczerzy, która trwała dość długo, nabierał powoli odwagi i niepamiętny słów Pawła, że jest marną muchą, niegodną spojrzenia miłościwego pana, poddał się pokusie ciekawości i z początku ukradkiem, a później coraz jawniej wpatrywał się w twarze króla, królowej, malutkiej królewny i królewicza Olbrachta, których miał naprzeciwko siebie. Elżbietka, jego rówieśnica, podobała mu się bardzo… od tylu miesięcy nie miał stosownego wiekiem towarzystwa, nie rozmawiał z żadnym dzieckiem. Zapomniał na chwilę, gdzie jest, i wlepił ogromne siwe oczy w niebieskie oczka królewny.

Mała księżniczka nudziła się bardzo przy stole; rozmowa starszych nic a nic jej nie zajmowała; mimo to siedziała wyprostowana, grzeczna, z buzią poważną. Niebieskie oczy, niby nieruchomo utkwione w przeciwległą ścianę, patrzyły wcale gdzie indziej i mówiły:

– To ty jesteś Wawrzuś. Słyszałam, jak cię wołano.

A siwe oczy odpowiedziały:

– Pierwszy raz widzę prawdziwą królewnę; bardzo mi się podobasz, bo masz takie śliczne włoski jak Jasiek.

– Jaki Jasiek? – pytały niebieskie.

– Mój przyjaciel, tam w Porębie – odpowiedziały siwe.

– Chciałabym się z tobą pobawić – prawiły rozgadane oczka – zawsze jestem sama, a moja niania ma tysiąc lat!

– Ja także jestem bardzo biedny – żaliły się siwe – mój pan i Paweł mają także co najmniej tysiąc lat; prawie nigdy nie wychodzę z domu, ino czasem do ojca Szymona.

– A ja albo siedzę w mojej komnatce, albo z nianią chodzę po ogrodzie. Niania nie umie biegać ani skakać… a ty umiesz?

– Ja nawet umiem na rękach chodzić. Umiem także zwierzątka z drzewa wyrzynać. Jakie trzewiczki noszą zwykle królewny?

– Wczoraj dostałam nowe, śliczne, modre jak niebo.

– E… żółte niech ci pani królowa sprawią.

– Żebyś wiedział, jak mi się przykrzy, uczą mnie po niemiecku, po łacinie; wiesz, Wawrzusiu, aż czasem nawet płaczę.

– Ach, gdybym ja był królewiczem, bawilibyśmy się razem!

– Gdybym ja była dziewczynką, a nie królewną, jakby to było wybornie!

Już od dłuższego czasu królewicz Aleksander okazywał wielkie zakłopotanie; poruszał nieznacznie lewym ramieniem, poprawiał się niby na zydlu, to znów czegoś szukał pod stołem. On, zazwyczaj powolny i nieruchawy, dziś wyjątkowo nie mógł usiedzieć na miejscu. Wreszcie niepokój wziął górę nad karnością i mimo że młodszym dzieciom nie wolno było mówić do króla, tylko na zapytanie odpowiadać, odezwał się nieśmiało:

– Miłościwy ojcze…

Król Kazimierz, zajęty rozmową z żoną i Długoszem, nie dosłyszał; królowa Elżbieta rzuciła na syna zdumione spojrzenie; Aleksander powtórzył głośniej:

– Miłościwy ojcze…

Król zwrócił twarz do syna i popatrzył nań surowo.

– Co powiadasz?

– Zechciejcie zezwolić, abym wstał od stołu i przeszedł do drugiej komnaty.

– Po co? – zadziwił się król.

– Gad jakowyś duży alboli robak wszedł mi do rękawa i bezprzestannie łazi po ramieniu. Tak mię dręczy, że dłużej zdzierżyć nie mogę; muszę zdjąć jakę i spędzić ono plugastwo.

– Idź – rzekł krótko ojciec, a królewicz skorzystał z pozwolenia, z niebywałą chyżością poskoczył do drugiej izby i niemal równie prędko powrócił.

– Cóżeś znalazł? – spytała matka. Oszczędny w słowach młodzieniec odpowiedział jedną głoską:

– O!

I pokazał trzymany w dwóch palcach… duży kłos jęczmienny.

– Nie dziwota, że wasza miłość wycierpieć w spokoju nie zdołałeś – rzekł, śmiejąc się, Długosz – wiadoma to rzecz, co za peregrynacje346 odprawia kłos jęczmienny włożony za odzież. Sam się na własnych ostrych włoskach posuwa, przysiągłbyś, że jakieś żywe stworzenie, konik polny abo jelonek.

– Skądże ci wlazł do rękawa? – spytała królowa. – Byłeś dziś może z podstarościm w spichrzu?

– Nie, miłościwa matko; od obiadu siedziałem doma i nie czułem nic, dopiero przy wieczerzy.

– Fryderyk w spichrzu był? – spytał ojciec surowo najmłodszego syna.

Królewicz spuścił głowę nad sam talerz i cicho wyjąkał:

– By… łem… najmiło… łościwszy ojcze.

– Przez miesiąc, od dzisiejszego dnia, zakazuję wierzchem jeździć. Ani nogą do stajni.

– Bułanka się zastoi – szepnął płaczliwie królewicz.

– Zygmunt ją co dzień przejedzie.

– Ponosi go… zrzuci…

– Niech się trzyma.

– Miłościwy ojcze…

– Dosyć. Powiedziałem.

Król Kazimierz podniósł się z krzesła, wszyscy powstali. Odmówiono modlitwę; dzieci podziękowały rodzicom za wieczerzę pocałowaniem ręki, król uściskał żonę, po czym przeszedł z gościem do swej komnaty. Ale Długosz pożegnał się niebawem, raz jeszcze wyrażając gorące podziękowanie za wyniesienie na arcybiskupią stolicę.

Przyszedłszy za swym panem do domu, Wawrzuś służył mu przy rozbieraniu, przyniósł świeżej wody do podręcznego dzbana i do kociołka na umywalnię, po czym pochwalił Pana Jezusa i pomknął na poddasze, przeskakując po dwa schody. Poczciwy Paweł chrapał jak najęty.

– Oj, nie pójdę jeszcze spać, nie pójdę – mruczał chłopak pod nosem – muszę se najpierw panienkę malućką wyrobić, póki dobrze pamiętam. Ino główkę z noskiem, z oczkami, z włoskami.

Zabrał się z wielkim zapałem do roboty.

Długosz tymczasem nie mógł jakoś usnąć. Bytność w Tyńcu, jako zmiana długoletniego trybu życia, już go trochę zmęczyła; a dzisiejsze odwiedziny u króla, rozmowa z Kazimierzem Jagiellończykiem, dawnych goryczy wspominki, a w końcu serdeczne słowa królewskie i świetne zadośćuczynienie, wszystko snuło mu się po głowie i sen z oczu spędzało. Zapalił świecę, chciał czytać, nie mógł skupić uwagi. Postacie Stanisława i Dobiesława z Kurozwęk, co przed laty dwudziestu splądrowali i złupili dom jego, stanęły mu żywo przed oczyma… dziś Stanisław zestarzał się i wraz z duchowną szatą ułagodził dawną porywczość. Jako podkanclerzy, z urzędu będzie musiał doręczyć mu nominację…

Poleżał chwilę z przymkniętymi oczyma, ani rusz usnąć.

„Starość nie radość – pomyślał – w późniejszym wieku nawet pomyślność jest udręczeniem”.

Zaczął odmawiać pacierze, i to nie pomagało, zwłaszcza że szmer jakiś na górze zaniepokoił go.

„Oni tam także nie śpią, zda się; może zaniemógł który”.

Wstał z łóżka, postękując, odział się w kapotę futrem podbitą i ciepłe ciżmy sukienne i ze świecą w ręku wyszedł do sieni. Spojrzał ku drzwiom poddasza, przez szczelinę widać było światło.

Wawrzuś tak był zajęty wyrzynaniem noska królewny, że nie tylko cichych kroków księdza kanonika nie usłyszał, ale nie zauważył nawet, że ktoś stoi tuż obok niego i patrzy… Długosz patrzał i dziwił się. Zdradziło go chrypliwe chrząknięcie. Chłopiec skoczył jak oparzony, a ujrzawszy jego przewielebność nad sobą, ani próbował wymówek, wykrętów, królewna z rąk mu wypadła, stał nieszczęsny zbrodniarz, czekając kary.

– Czemu nie śpisz? Co to ma znaczyć? Już dawno po północy.

Wawrzuś milczał.

– Pokaż, co robisz?

– O Jezu… wasza przewielebność… nie bijcie! Ja nocami ino… jak matusię kocham, ino w nocy!

– Pokaż, coś robił!

Podniósł nie dokończoną główkę, ręka mu drżała, że omal nie upuścił, i podał księdzu. Nie było na co patrzeć, owal twarzy ledwie zaznaczony, broda i szyjka już podrzeźbione, włosy rozdzielone nad czołem, brewki, nosek zaczynał występować… Jeszcze nic, a jednak w twarzy Długosza odmalowało się zdumienie.

– Masz co więcej? Coś skończonego? Pokaż!

Wawrzuś westchnął ciężko. Jeszcze nie bije… chce więcej zobaczyć… a wtedy co? Pewno wypędzi.

– No, pokaż.

– Boję się…

– Ależ ja się nie gniewam. Czego się boisz?

– Naprawdę bicia nie dostanę?

– Za co? Lepiej, że się tak bawisz, niźlibyś bąki zbijał. Ino szkoda, że w nocy. Noc Pan Bóg dał do spania. Mało to czasu masz we dnie? Tedy nie marudź, ino pokaż coś gotowego.

Malec wlazł cały pod tapczan i wygarnął kilkanaście drewienek.

– To jest tatuś, proszę waszej przewielebności, a to Jasiek… a to nasza Gwiazdula, a to…

– Widzę, poznaję, kościółek świętego Idziego; wyśmienicie wydarzony, pochwalić się godzi. A to?

– To jest moja matusia. Wasza przewielebność widzi, jaka dobra? Zawdy347 się na mnie tak patrzy. A jak my się spać kładli, to mnie i pocałowała czasem. Teraz… teraz… to choć taką drewnianą, co wieczór…

Buzia mu się skrzywiła, pociągnął nosem i dalej przebierał w klockach.

– A to ojciec Szymon, a to nasz Znajduś, jak łeb z budy wystawia.

– Pokaż no to coś większe, coś teraz miał w ręku i pod łóżko zasunął.

Wawrzusia jakby warem oblał; zaczerwienił się aż po włosy.

– To… to złamane… nie ma na co patrzeć.

– Pokaż zaraz! Aha… to ja tak wyglądam? No, brwi i nosa cale348 mi nie żałowałeś. Podaruj mi ten wizerunek, będę nań co dzień patrzał, abym się w pychę nie unosił, żem nadto urodziwy.

Widząc, że ksiądz kanonik śmieje się całkiem szczerze, Wawrzuś zrozumiał, że mu nic nie grozi i jego przewielebność raczy łaskawie żartować. Rezon mu wrócił zupełnie i już śmielej spojrzał ku księdzu kanonikowi. Pocałował go w rękę i także się uśmiechnął.

– Kiedy się waszej przewielebności tak udał, to se go weźcie, daruję wam.

– Bóg ci zapłać. Teraz ano dość tej mitręgi. Spać mi pójdziesz natychmiast. Jak nie usłuchasz, a nalazłbym cię kiedy w nocy tak jak dziś… skóra w robocie.

– Oj nie, nie; dy wolę w dzień, jeśli się nie gniewacie.

302zdolić – zdołać, dać radę. [przypis edytorski]
303on, onego (daw.) – ten, tego; on, jego. [przypis edytorski]
304pokojowiec – służący, pilnujący porządku w pokoju pana. [przypis edytorski]
305wielce – bardzo. [przypis edytorski]
306akuratnie – punktualnie, dokładnie. [przypis edytorski]
307księgów (gw.) – dziś popr. forma D. lm: ksiąg. [przypis edytorski]
308dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]
309uwidzieć (gw.) – zobaczyć. [przypis edytorski]
310rokieta – komża, symbol godności kanonika. [przypis edytorski]
311popielicowy – ozdobiony skórkami popielic, małych gryzoni podobnych do wiewiórki. [przypis edytorski]
312in quarto (łac.: na cztery) – format książki, wielkości arkusza złożonego na cztery. [przypis edytorski]
313bystry – szybki; tu: stromy. [przypis edytorski]
314siła (daw.) – dużo, wiele. [przypis edytorski]
315ze sadu (gw.) – z sadu. [przypis edytorski]
316Zygmunt I Stary (1467–1548) – późniejszy król Polski (w latach 1506–1548). Za jego panowania odbył się hołd pruski i rozbudowano Wawel. [przypis edytorski]
317Frydrusz – Fryderyk. [przypis autorski]
318przypatrować (gw.) – przypatrywać. [przypis edytorski]
319bez pół się zginać (gw.) – kłaniać się nisko; bez (gw.) – przez. [przypis edytorski]
320lica (daw.) – policzki. [przypis edytorski]
321Olbracht – Jan I Olbracht (1459–1501), syn Kazimierza II, późniejszy król Polski (w latach 1492–1501). [przypis edytorski]
322roch (daw.) – wieża (jedna z figur szachowych); słowo to pochodzi od perskiej nazwy słonia bojowego z wieżą strzelniczą na grzbiecie. [przypis edytorski]
323jałmużnik – duchowny a. urzędnik, rozdzielający w imieniu króla jałmużnę ubogim. [przypis edytorski]
324zjechać się z kimś – spotkać się z kimś, przyjechać w tym samym czasie. [przypis edytorski]
325doma (gw.) – w domu. [przypis edytorski]
326ów, owego – ten, tego. [przypis edytorski]
327zali (daw.) – czy, czyż. [przypis edytorski]
328cale (daw.) – wcale, zupełnie. [przypis edytorski]
329słowy (daw.) – dziś popr. forma N. lm: słowami. [przypis edytorski]
330preceptor (z łac.) – nauczyciel. [przypis edytorski]
331potrza (gw.) – potrzeba. [przypis edytorski]
332mię – dziś popr.: mnie. [przypis edytorski]
333Anioł Pański – modlitwa maryjna, odmawiana rano, w południe i o 18:00, o której dawniej przypominano wiernym, bijąc w dzwony kościelne. [przypis edytorski]
334Aleksander Jagiellończyk (1461–1506) – późniejszy król polski (w latach 1501–1506). [przypis edytorski]
335Fryderyk (1468–1503) – najmłodszy syn Kazimierza II, późniejszy biskup krakowski i prymas Polski. [przypis edytorski]
336Elżbieta Jagiellonka (1472– ok. 1481) – czwarta z kolei córka Kazimierza II, zmarła w dzieciństwie. To samo imię otrzymała następna córka (ok. 1482–1517), która została żoną księcia legnickiego. [przypis edytorski]
337Jadwiga Jagiellonka (1457–1502) – drugie dziecko Kazimierza IV, żona księcia bawarskiego. [przypis edytorski]
338Zofia Jagiellonka (1464–1512) – druga córka Kazimierza IV, żona margrabiego brandenburskiego, matka Albrechta Hohenzollerna (1490–1568), ostatniego wielkiego mistrza krzyżaków, który przeszedł na protestantyzm i przekształcił Prusy zakonne w Prusy Książęce. [przypis edytorski]
339Władysław II Jagiellończyk (1456–1516) – najstarszy syn Kazimierza II, król czeski i węgierski. [przypis edytorski]
340święty Kazimierz Jagiellończyk (1458–1484) – drugi syn Kazimierza II Jagiellończyka, namiestnik ojca w Wilnie, uważany za dobrego władcę, poprawił bezpieczeństwo w kraju i sądownictwo. Umarł młodo na gruźlicę i został kanonizowany. Jest patronem Litwy. [przypis edytorski]
341kędy (daw.) – dokąd, gdzie. [przypis edytorski]
342Buonaccorsi-Kallimach – Filip Buonaccorsi (1437–1496), przybrał przydomek Kallimach na cześć gr. poety z III w. p.n.e. Włoch, poeta i kronikarz, piszący po łacinie. Nauczyciel synów króla Kazimierza II Jagiellończyka. [przypis edytorski]
343extemporalia (z łac. extemporalis: robiony na poczekaniu, naprędce) – ćwiczenia polegające na tłumaczeniu z łaciny na bieżąco, bez przygotowania. [przypis edytorski]
344krotofila a. krotochwila (daw.) – dowcip, żart, psota. [przypis edytorski]
345Benedicite (łac.: błogosławcie) – modlitwa przed posiłkiem. [przypis edytorski]
346peregrynacja (z łac.) – pielgrzymka, wędrówka. [przypis edytorski]
347zawdy (daw.) – zawsze. [przypis edytorski]
348cale (daw.) – wcale, zupełnie. [przypis edytorski]