Za darmo

Historia żółtej ciżemki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A to co za kopuły tak jaskrawo pomalowane i wyzłacane? – zadziwił się Wawrzuś. – Po trzy, po cztery w kupce, chyba nie kościoły? Takich nawet w Krakowie nie ma.

– A bo to, widzisz, we wschodniej stronie miasta mieszkają Rusini i tu mają swoje cerkwie. Wzdłuż Wilii zasię, ku zachodowi i północy, katolicka dzielnica. Tam i my zdążamy. Kupcy mają tam targowy dom, gdzie się z towarami zajeżdża.

– A na gród kędy492?

– Dwie rzeki pod Wilnem się łączą: Wilna i Wilia. W samych tedy widłach, które tworzy ujście Wilny, wznosi się góra, nazwana Turza. Na niej zbudował jeszcze kniaź Gedymin493 twierdzę obronną, ale na mieszkanie ona niedogodna, więc u stóp góry mają drugi zamek, raczej pałac; tam królewicza najdziecie. Złażę już, bo się nasza droga rozchodzi, wy na gród, a my do targowego dworca.

– Jedźcie zdrowo, dobrego zysku!

– Zdrowia nawzajem!

Popytawszy jeszcze przechodniów, za kwadrans zatrzymali się nasi podróżni u bramy Niżnego Zamku. Był to gmach olbrzymi, dwupiętrowy, uwieńczony zębatymi blankami, ponad które sterczały czworoboczne baszty.

Powitali odźwiernego boskim słowem; spojrzał na sanie badawczo.

– Z dalekiego kraju… prawda? Mowa odmienna, ubiór odmienny, zaprząg odmienny…

– Z Krakowa – odpowiedział Stanko – do samego królewicza sprawę mamy.

– Wolno, wolno, czemu nie? – rzekł odźwierny, kiwając głową smutnie – ino was nie dopuszczą. Kniaź chocze uże umeraty494.

– Wiemy, że ciężko chory, toteż pierwej z panem Świrenkowiczem radzi byśmy się widzieć.

– A ot, właśnie przez dziedziniec idzie; podejdźcie k'niemu495.

Stary dworzanin, ujrzawszy ich, rozkrzyżował ręce i łzy mu nabiegły do oczu.

– Dziękujęż ja Tobie, Panie Wszechmogący! Tak się kniaź biednieńki pyta i dopomina, aż serce żałość uciska, nie mogąc chorego pocieszyć. Ołtarz gotowy? Dawajcie! Kniaź jeszcze nie śpi.

– Prosimy waszą wielmożność choć o dwa dni zwłoki – odparł Stanko. – Szafę trza zbić i pomalować. Przydałaby się izba obszerna i suche deski bukowe.

– Tego momentu wszystko dostaniecie, i sypialnię z wszelką wygodą wam obmyślę; ino jak wam kniaź Kazimierz miły… duchem, duchem! Niechby raz jeden pomodlił się Panu Bogu przed upragnionym ołtarzem.

– Dzień i noc będziemy robić, za trzy dni zdążymy.

Nazajutrz rano niezwykłe w pałacu odgłosy zbudziły królewicza. Jakkolwiek mieszkalne jego komnaty znajdowały się w głównej części zamku, a pan Świrenkowicz umieścił robotników w lewym skrzydle, jednak do drażliwych uszu chorego dolatywało coś niby stukanie, jakieś zgrzyty, jakieś kroki po korytarzu.

Zadzwonił. Wszedł paź. Królewicz pytał słabym głosem, nie podnosząc głowy od poduszki:

– Co się tam dzieje?

– Nie wiem, o co raczycie pytać, miłościwy kniaziu – odpowiedziało pacholę.

– Jakieś szmery… uderzenia młotem… co to jest?

– Robotnicy deski piłują i heblują, miłościwy kniaziu.

– Na co?

– Szafę robią na ołtarz do waszej kaplicy.

Woskowo blade lica księcia zabarwiły się lekkim rumieńcem; otworzył oczy szeroko, z wyrazem dziecinnego rozradowania.

– Co? Przyjechali z Krakowa?

– Tak jest. Wczoraj wieczorem.

– Przecz496 Świrenkowicz nie zawiadomił mię497 o tym?

– Czeka w antykamerze498 waszego przebudzenia, miłościwy kniaziu.

– Niech wejdzie… albo nie… chcę wstać.

– Miłościwy…

– Wstanę; zdrowszy dziś jestem; wołaj Wincka, pomóżcie mi się odziać… lektyka!

Stanko z Jurkiem, gnani serdeczną chęcią sprawienia ostatniej może uciechy umierającemu, uwijali się i pracowali za czterech. Wawrzuś, niemocny499 jeszcze, rozpakowywał wyjęte ze skrzynki posążki; przecinał sznury, odwijał płótno i stawiał na boku figury, otrzepawszy je miękką szmatką z kurzu. Przymusowa kąpiel w Narwi nie sprawiła na szczęście większej szkody: jednemu aniołkowi farba z nóżki oblazła i miecz świętego Michała przyczerniał od wody, ale to były drobnostki, nawet Wawrzuś mógł temu zaradzić, a farba i złoto były naturalnie pod ręką.

Ktoś drzwi szarpnął z pośpiechem, wpadł paź, wymachując rękoma.

– Cicho… zaprzestać roboty… odmieść trochę wiórów, cobym miał gdzie zydel ustawić… królewic500!

Rzucili się uprzątnąć trzaski, paź wsunął krzesło z poręczami, ze wszech stron poduszkami wyłożone. Po małej chwilce wszedł Świrenkowicz, otwarto podwoje, czterech ludzi wniosło ostrożnie lektykę do izby i ustawili ją na podłodze.

Jeden z dworzan objął królewicza wpół, drugi pod ramię – stanął.

Dużego był wzrostu, a wychudzony do ostatnich granic chorobą, wydawał się jeszcze wyższym. Ciemne włosy nosił dość długo, opadały mu do ramion; czoło szerokie, szlachetne, a pod owalnie zarysowanymi brwiami jarzyły się gorączką cudne czarne oczy. Cała dusza świętego królewicza mieszkała w tych mądrych, słodkich, miłosiernych oczach. Nos trochę za długi i wysunięta dolna warga Habsburgów czyniły nieco ujmy w jego urodzie.

Snycerze stali pokornie na boku, czekając, aż raczy przemówić, a Wawrzuś, schowany za skrzydłami anioła Gabriela, wpatrywał się w bladą jak opłatek twarz księcia.

– Posadźcie mnie, znużonym jest – rzekł Kazimierz cicho.

Powiódł oczyma po izbie.

– Gdzież są te święte wizerunki? Może jeszcze nie cale501 gotowe?

– Owszem, najmiłościwszy królewicu – odpowiedział Stanko, przystępując i chyląc mu się do kolan – wszystko zrobione, ino ustawić i umocować. Wawrzuś, przynieś Świętą Panienkę! To jest główny obraz, proszę waszej książęcej miłości; własna robota mego rodzica.

Kazimierz oparł łokieć na poręczy krzesła a policzek na dłoni i patrzył długo w milczeniu. Błogi uśmiech rozjaśnił jego twarz zmęczoną, rzeczywiście wydawał się jakby zdrowszy. Czeladnicy podsunęli figury dwóch archaniołów, a Wawrzuś stanął o krok od księcia ze skrzydlatym maleństwem na rękach. Królewicz patrzał i chwalił, a wciąż powracał wzrokiem do statuy Matki Boskiej.

Wawrzuś zakaszlał się srodze i naturalnie dopiął celu.

– A… jeszcze coś więcej? Mniemałem, że ino te trzy posągi mają być w ołtarzu.

– W środkowej części, nad głową Matki Boskiej, unosić się będzie sześć aniołków – objaśnił Stanko.

– Słusznie… słusznie… jakoż mogłoby być inaczej! Regina angelorum502… tak właśnie będzie najlepiej. Przybliż się, pacholiku, pokaż… Gębusia mileńka, oczka patrzą; gdyby nie skrzydełka, rzekłbyś niemowlątko żywe.

 

– Tego… ja rzezałem – wyszeptał Wawrzuś zająkliwie.

– Jakoż to być może? – królewicz spojrzał pytająco na Stanka.

– Prawdę gada, miłościwy książę. Rodzic mój najlepszym swym uczniem go mieni.

– I u Boga w łasce być musisz, skoro cię tak szczodrze obdarował. Uciechę mi wielką sprawiłeś. Proszę was – dodał, zwracając się do czeladników – umocujcie tę właśnie figurkę w samym środku, abym ją dobrze widział. A tu masz parę złotych pieniążków; kup sobie co, abyś i ty miał pamiątkę ode mnie.

Chłopiec objął królewicza za nogi i nie wiedząc, jak dziękować, rozpłakał się.

Wychudła ręka pogłaskała go pieszczotliwie.

– Cóż za ciężkie smutki? Co ci dolega?

– Nic… nic… takiście dobry!

– Ale gdzie tam! zdaje ci się ino – zaprzeczył królewicz, rozweselony. – Nie jestem wcale dobry; nawet w tej chwili popełniam grzech ciekawości… przyznaj mi się, powiedz, co sobie kupisz za te pieniądze?

Chłopiec spuszczał oczy, to znów podnosił je, szukając czegoś na powale, przygryzał dolną wargę, a wciąż obracał dukaty w palcach.

– Rad bym wiedział, czego ci się zachciewa; no, nie bój się… powiedz, co sobie kupisz?

– Żółte ciżemki! – zapominając o szacunku dla książęcej osoby, wrzasnął Wawrzuś.

– Jak powiedziałeś? Żółte ciżemki?

– Bo… bo Margośka takie miała… i na jarmarku widziałem… i… i… strasznie mi się podobają!

– Czy takie jak moje? – to mówiąc, królewicz wysunął koniec trzewika spod ciepłej chusty okrywającej mu nogi.

– Aha, aha, takusieńkie! Już pięć lat mi w głowie siedzą.

– Tedy trzeba zrobić, coby siedziały na nogach; mam i na to rychłe lekarstwo. Janusz, biegaj do mojej sypialni, w skrzyni na samym spodzie leżą żółte ciżmy, co mi ich szewc nie utrafił, za krótkie były. Nadadzą się, tym lepiej; a nie, to poczekasz z jaki roczek, zanim ci noga podrośnie. Wincek… niech dają lektykę; bywajcie zdrowi, chłopcy!

Wyciągnął ku nim rękę, ucałowali ją ze czcią i żałością. Po raz pierwszy, a może i ostatni w życiu widzieli królewicza.

Przemówił do nich jeszcze; zmęczenie głos mu rwało.

– Uczyńcie… sercem was proszę… uczyńcie… by jutro mogła się odbyć msza święta przed nowym ołtarzem.

– Według woli waszej książęcej mości, na ósmą rano – odpowiedział Stanko, a do Jurka szepnął: – Cały dzień i cała noc przed nami, będzie gotowe.

*

Dzień czwarty marca zapowiadał się pogodny i słoneczny. Ksiądz jałmużnik skończył właśnie poświęcenie ołtarza, zakrystian zapalił sześć grubych świec w srebrnych lichtarzach a po dwadzieścia małych w wiszących od stropu świecznikach… Kapliczka zamkowa o wąskich gotyckich oknach, dość zazwyczaj ponura i ciemna, wyglądała dziś rano uroczyście i wesoło. Płomyki świec odbijały się stokrotnie w ognistym mieczu Michała archanioła, w rozszerzonych jakby do lotu skrzydłach Gabriela, lśniły w koronie Matki Boskiej i Dzieciątka…

Ukryci za organkami czeladnicy teraz dopiero zrozumieli, jak pięknym jest dzieło w myśli mistrza Wita poczęte a pracą ich rąk powołane do życia.

Przyboczny lekarz księcia wszedł spiesznym krokiem do zakrystii.

– Wasza wielebność zechce pomówić z jego książęcą miłością; od północy nic w ustach nie miał; serce milknie, duszność go dławi, głosu prawie dobyć nie może… niechby choć małmazji503 kubeczek dla wzmocnienia.

– Właśnie od północy do tej pory siedziałem przy jego łożu – odpowiedział ksiądz – zaklinam i błagam, by się choć odrobinę posilił; Ciało Pańskie i tak mu przy mszy podam, choremu wszystko wolno. Ani sobie mówić nie pozwolił. Upiera się, że jest o wiele rzeźwiejszy niż wczoraj, uniósł się nawet w końcu i milczeć mi kazał. Prawda, że w tej samej chwili, płacząc, swej porywczości żałował, ale… wybaczcie, wasza miłość, już mu dam spokój.

– Pośpieszcie ze mszą przynajmniej, a ja w zakrystii przysposobię kordiały504.

Wbiegł pan Świrenkowicz.

– Kniazia niosą!

– Już ubrany jestem – odparł ksiądz. – Z wejściem kniazia nabożeństwo rozpoczynam.

U drzwi zatrzymała się lektyka i niesiony niemal przez dwóch silnych dworzan, wszedł Kazimierz do kaplicy. Posadzono go naprzeciw ołtarza w takim samym wygodnym krześle jak wczoraj. Szepnął coś paziowi do ucha, ten zarumienił się, zawahał, lecz na rozkazujący ruch głowy królewicza pobiegł do zakrystii i wyniósł klęcznik, który postawił u stóp chorego.

Rozpoczęła się msza święta. Pan Świrenkowicz stał tuż przy umiłowanym kniaziu, baczny na każde skinienie. Cienie śmierci słały się już coraz wyraźniejsze na twarzy księcia; zapadłe oczy traciły blask chwilami i jakby mgłą zachodziły. Na skroniach szarzały ziemiste plamy. Mimo śmiertelnego osłabienia modlił się gorąco i z rozkoszą utkwił gasnące oczy w obliczu Królowej Aniołów; bezsilne usta szeptały słowa hymnu, który co dzień kilkakrotnie od lat wielu odmawiał:

 
Omni die dic Mariae
Mea laudes anima505
 

Podczas ewangelii kazał się dźwignąć i stał z opadającą na piersi głową. Przed samym podniesieniem zesunął się na kolana…

Lekarz i Świrenkowicz uklękli przy nim i błagali go na miłość Boską, by usiadł. Spojrzał na nich surowo:

– Ja, marny proch, grzesznik nędzny, mam się rozpierać wygodnie, gdy mój Pan z nieba zstępuje? Usuńcie się precz… dręczycie mnie.

Pochylił czoło w kornym pokłonie, oczy się zawarły… zemdlał. Bezwładnego posadzono na krześle i cucono…

Ksiądz odwrócił się twarzą ku zgromadzonym, trzymając puszkę z Przenajświętszym Sakramentem, i schodził powoli ze stopni.

– Ecce agnus Dei506

Królewicz spojrzał przytomnie; radość niebiańska rozpromieniła twarz jego przedziwnym blaskiem…

– Nie jestem godzien, abyś…

– Niech strzeże duszy twojej do żywota wiecznego… – szeptał ksiądz, podając mu komunię świętą.

W tej chwili zabrzmiały organy, i dworzanie, jak to co dzień na życzenie księcia pod koniec mszy czynili, zaczęli chórem jego hymn ulubiony:

 
Już od rana,
Rozśpiewana,
Chwal, o duszo, Maryję,
Cześć Jej świątkom
I pamiątkom
Co dzień w niebo niech bije!
Cud bo żywy,
Nad podziwy
Jej wielmożność u Boga.
Panna czysta,
Matka Chrysta
Przechwalebna, przebłoga!
 

Kapłan odczytał ostatnią ewangelię. Idąc do zakrystii, spojrzał bacznie na królewicza, potem z przerażeniem na medyka.

Lekarz skłonił głową potakująco.

Ksiądz jałmużnik dał znak ręką dworzanom, by się uciszyli, ukląkł na stopniach ołtarza i modlił się z płaczem:

– Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki. Amen.

Tajemnica dworku pod cmentarzem

Co krakowski burmistrz kazał ogłosić pod ratuszem. – Okienko we drzwiach. – Człowiek o pięciu imionach. – Kto pod kim dołki kopie. – Na co się zdała ciężka beczka. – Przez mur cmentarny.

– Jasiek… Jasiek… stój! Gdzie lecisz?

– Wawrzuś! Jak mi Bóg miły, myślałem, żeś umarł.

– Mogłeś tak samo umrzeć i ty; com się nałaził wedle waszej chałupy i onego cmentarza, to strach.

– A com ja się ciebie naczekał w każdą niedzielę!

– Aha, czekałeś ta, gadaj zdrów; drzwi na kłódkę, okiennice zaparte.

– Juści507. Przecieżem ci gadał na wyrozumienie, że skoro pan wyjeżdża, wszystko na moc zamyka; ino508 kuchenkę od podwórza wolną zostawia i tam po całych dniach siedzę. Czemużeś we drzwi nie walił? Byłbym usłyszał i z tamtej strony cię wpuścił przez furtkę w parkanie. Tyle niedziel, tyle niedziel…

– Ij… cobyśmy lamencili po próżnicy; dobrze się stało, żeśmy się dziś spotkali, to się już tak umówimy, że nie będzie bałamuctwa. Gdzie idziesz?

– Na Kleparz do zajazdu. Już czwarty dzień stary mnie tam pędza, kupca jakiegoś pilno wyczekuje. Ów go zawiadomił przez wędrownego Słowaka czy Cygana, że w tych dniach będzie w Krakowie i „Pod Czerwonym Koniem” zamieszka. Widno kumoter z jednego cechu, mają ze sobą sprawki. Tak mnie też posyła i posyła, nie może się doczekać. A ty gdzie?

– Ja po złoto do mistrza Macieja, brata panowego.

– To mistrz Wit mają tu brata?

– Jakże, starszy cechu złotników; z jego córką nasz Stanko żeni się niebawem. Słyszysz ty? Cóż tam za krzyki?

– Aha… w bęben biją!

– Ludzie biegną ku ratuszowi… już wiem, wiem, pewno zgubę jaką wielką obwołują albo jakie zarządzenie lub rozkaz pana burmistrzowy.

– Chodźmy i my posłuchać!

Pod wieżą ratuszową była niewielka przystawka o trzech kamiennych arkadach i schodkach, przed którymi leżały dwa rzeźbione lewki. Teraz gmach ratusza, przystawkę i schodki otaczał zbity tłum ludzi; na schodach sługa miejski bił co siły w taraban509, chwilami zupełnie przestając. Ciągle napływały nowe gromady, przechodnie biegli z ulic ku rynkowi i stawali przed ratuszem. Wawrzuś i Jasiek przepychali się przez ścisk i znaleźli się niebawem przy jednym z kamiennych lewków. Pod arkadami przystawki stanął mąż poważny z siwiejącą brodą.

– Znaczny pan jakiś; podwójci czy co? – szepnął Jasiek w ucho Wawrzusiowi.

– Cicho, cicho – mruknął Wawrzuś – będzie cosik czytał.

Urzędnik miejski zwiniętym w rulon papierem dał znak, by uciszyć wrzawę, po czym rozwinąwszy pismo, czytał:

„My, burmistrz, konsulowie i rajcy świetnego królewskiego miasta Krakowa na polecenie urzędu starościńskiego ogłaszamy wszem wobec i każdemu z osobna uniwersał niniejszy:

Zbrodzień bezecny, niewiadomego miana, zwany Czarny Rafał, vulgo Majster alias Wojewoda, alias Piskorz, grasujący armata manu510 po różnych ziemiach tego najjaśniejszego królestwa oraz po krajach litewskich; czyniący łupiestwa, grabieże, mężobójstwa511 po gospodach, drogach i lasach, podan jest zaocznie wyrokiem sądowym na karę pręgierza i śmierci szubienicznej, gdziekolwiek w Koronie czy w Litwie pojman będzie. Który recente512 w trockim województwie, w lesiech513 między Białymstokiem a Kuźnicą, na kupce Ormiany514 ze Lwowa jadące do Wilna z hultajstwem swoim z zasadzki wyskoczył, pachołki515 onych poranił, towar ich odbić usiłował, tak że mu się ledwie obronić zdolili. Za czym, starościńską siłą zbrojną ścigan, przepadł bez wieści.

 

Ktobykolwiek jego ukrycie urzędom królewskim czy miejskim wiadomym uczynił, w nagrodę czerwonych złotych dwadzieścia, kto by go zasię żywym czy umarłym onymże urzędom wydał, czerwonych złotych pięćdziesiąt otrzyma. Który, choćby spólnikiem łotra tamtego być się okazał, byle jeno krwie ludzkiej na rękach jego nie było, wszelakiej kaźni wolen będzie, niemniej i nagroda wyliczoną mu zostanie.”

– Ano, przyjdzie łotrowi na koniec; ino kto go złapie? Wawrzek… a tyś co tak oczy wytrzeszczył? No, trzymaj, bo ci na bruk wypadną. Żal ci zbója czy co takiego? Ruszże się, gadaj… a może cię kto urzekł? Stoi jak ten kamień…

Wawrzuś zamrugał oczyma, jakby ze snu zbudzony, obejrzał się bojaźliwie i szepnął Jaśkowi do ucha:

– Ja go znam…

– Kogo? Tego opryszka?

– Cicho… nie krzycz… może on tu gdzie stoi niedaleko…

– Nie plótłbyś głupstw!

– Żebym ci wszystko opowiedział, tobyś zapomniał śmiechu. Pójdziemy, odprowadzę cię ku Kleparzowi, pogadamy.

Idąc Floriańską ulicą, opowiedział Wawrzuś przyjacielowi całą swoją historię, od pierwszego spotkania z pielgrzymem w puszczy aż do napadu w kuźnickim lesie.

– Dzisiaj krótko, piąte przez dziesiąte napomykam, bo mi pilno wracać – kończył, zatrzymując się przed bramą. – Jak się zejdziemy którego dnia spokojnie, dowiesz się więcej. Ino to najważniejsze, że ów Majster, a Czarny Rafał, a Wojewoda, to wszystko jeden i ten sam człowiek, mój wróg okrutny, com go w myśli zwał Pielgrzymem. Ach, sprawiedliwy Panie Jezu, dozwól, aby go już raz złapano, coby więcej ludzi nie krzywdził. No, a ty z twoim gospodarzem nie próbowałeś skończyć? Przecie się już ciebie nie boi, niech cię puści, i tak go nie wydasz.

– Ani sposób gadać do niego, zły jakiś jak sto diabłów. Zresztą, nie było nawet kiedy, jak pojechał po Nowym Roku na Węgry, to go blisko dotychczas nie było. Jacyś ludzie łazili raz po raz popod nasze okna. Widno się bał, że się jego uczynki wydały, więc dał nura na kilka tygodni. Teraz niby wrócił, ale nosa za drzwi nie wystawia, umartego516 udaje.

– A tyś co robił, jak go nie było?

– Pomyśl ino, grosza mi na życie nie zostawił. „Zarób se – powiada – będziesz miał co jeść”.

– Ano, bo i prawda; próżnować grzech wielki.

– Ino niech wasza wielebność, ojcze kaznodziejo, wyrozumie, jaką to robotę Hincz Bartnik swojemu słudze doradza…

– I tyś go słuchał? Znowu kradłeś?

– Niech jutra nie doczekam, jeżelim aby jedną nitkę komu wziął! Od tego dnia w kościele… Jak Boga najświętszego miłuję! Wawrzuś, ty mi wierzysz?

– Wierzę.

– Chodziłem od domu do domu, od zajazdu do zajazdu, rąbałem drwa, nosiłem wodę, dźwigałem wory z mąką piekarzom. Co pod ręce popadło, niczegom nie minął, ino tego… co wiesz… tego nigdy. Pan przyjechał i plecy mi zerżnął w porządku, że jednego grosza dla siebie z mojej pracy nie dostał.

– Biegnijże w swoją drogę, a ja w swoją. Zmitrężyliśmy niemało czasu, dostaniemy oba po uszach… bądź zdrów.

– Czekaj, czekaj, kiedyż przyjdziesz?

– Wszystko jedno; mogę i jutro po robocie.

– A mego pana się nie bój, nie taki on straszny. Cóż mu to wadzi, że czasem jakowyś kamrat zajrzy do mnie? Zresztą, kręcił się będę po sieni, ino zbyrkniesz klamką, otworzę ci, pójdziemy se do kuchenki, ani cię ujrzeć nie musi. Jedno źle się składa, że odkąd z Węgier powrócił, furtkę z podwórza także zamyka i klucz w kieszeni nosi. Będę go musiał prosić jutro, może mi da.

– No, to do widzenia! Już lecę.

*

Widno jeszcze było, gdy Wawrzuś dochodził do dworku Bartnika. Tatarak na mokradłach zaczynał się już zielenić; pierwsze kwiatki wiosenne, jaskrawożółte kaczeńce, rozsypały się gęsto po łące świętego Sebastiana, wierzby okryte puszystymi baziami i aksamitnymi kotkami drżały poruszane wietrzykiem. Nawet cmentarzyk świętej Gertrudy ze swą zaniedbaną kapliczką nie budził takiej grozy w sercu przechodnia, bo na bezlistnych jeszcze gałęziach drzew i na ramionach pochyłych krzyżów rozsiadały się chmary wróbli i świergotały zawzięcie, przeskakując z gałązki na gałązkę. Niski mur cmentarny, wyszczerbiony w wielu miejscach, przyodział się jak mógł nikłymi trawkami: na gontowym daszku bramy zieleniły się kępki mchu.

„Przecie co wiosna, to wiosna – myślał Wawrzuś oparty łokciami na wyrwie w murze – jak też tu straszno było wtedy w zimie, gdym chodził z Jaśkiem po łące. Straszno było, a teraz ino517 smutno… Och, Boże, Boże, co tu krzyżów, jeden wedle drugiego… Dlaczego tyle złych ludzi na świecie? O Matko Boska… święci aniołowie, dopomóżcie mi wyratować Jaśka!”

Przeżegnał się, jak po pacierzu, i spojrzał na niebo.

Ściemnia się, pójdę; on tam już pewno w sieni nasłuchuje. Za nic bym tu nie mieszkał; domosko518 w ziemię wpadłe, cmentarz pod bokiem… i to jeszcze taki cmentarz! Pustka przestraszna… ilem tu razy przychodził, nigdy żywego ducha.”

Poruszył ostrożnie klamkę – nic. Wziął młotek wiszący na sznurku i zakołatał z cicha. Ktoś uchylił okienko w górze drzwi, światło latarni błysło chłopcu w oczy.

– Jasiek… czy to ty?

Klucz zgrzytnął, drzwi otwarły się z nagła. Wawrzuś wszedł. Łojowa świeczka w latarce, postawionej na podłodze, ledwie tyle dawała światła, że można było widzieć postać wysokiego mężczyzny.

– Jaśka nie ma? – spytał Wawrzuś znowu.

W odpowiedzi ów ktoś obrócił klucz w zamku dwa razy i schował go do kieszeni. Zrobiło się chłopcu trochę nieswojo.

– Do Jaśka chciałbym… – powtórzył nieśmiało.

Gospodarz schylił się i podniósł latarnię na wysokość swej twarzy.

– Je… Je… Je… Jezus Maryjaaa! Pielgrzym! – wrzasnął Wawrzuś nieludzkim głosem.

– Krzycz, krzycz, synku; nie żałuj sobie, krzycz co sił – z ohydnym śmiechem rzekł Bartnik – gdybym ja był na twoim miejscu, tobym wył jak pies. Aaa! – odetchnął pełną piersią. – Teraz mi jest dobrze na świecie… a cale519 błogo mi będzie, gdy tobie gardło poderżnę. Ino ci się jeszcze muszę napatrzyć do syta, szczenię przeklęte! – Zawiesił latarnię na ścianie i wziął się pod boki. – Przysiągłem sobie tego wieczora, co mnie za twoją sprawą do miejskiego lochu zamknięto, że kropli wina nie przełknę, póki cię w moje ręce nie dostanę. Pięć lat czekam… ale za to dziś tak się spiję, aż pod ławą leżał będę, cha! cha! cha!

Wawrzuś milczał. Straszne wstrząśnienie przemijało, a z powracającą przytomnością budziła się naturalnie myśl obrony, ucieczki, wyrwania się z mocy dzikiego zwierza. „Za mną sień, drzwi od podwórza… mur cmentarny niski… jednym susem przeskoczę…” Nie było czasu na długie myślenie; a nuż porwie noża i zabije… uciekać… uciekać w tej chwili.

Czarny Rafał przechylił głowę na bok i wpijał w chłopca wzrok coraz nabiegający wściekłością.

– Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem się zejdzie. Spod kościołaś mi uciekł, na krakowskim rynku inoś mi się mignął; w Kuźnicy wierciłeś się pod moim nożem, jak robak pod butem, i wyratował cię psi syn jakowyś, bodaj z piekła nie wylazł! Dziś sprawię sobie łaźnię z krwi gorącej… cały się twoją posoką umyję… od dziś ja Czerwony Rafał, nie Czarny! Cha! cha! cha!

Wawrzuś nie spuszczał oka z potwora i nieznacznie usuwał się w głąb sieni. Rafał nie zauważył tego, ryczał dalej dzikim śmiechem… nagle wyciągnął ręce i rzucił się na chłopca. Lecz nie dosięgnął go, Wawrzuś bowiem równocześnie dał olbrzymiego susa wstecz i już miał wpaść na podwórze, gdy wtem zdało mu się, że ziemia się pod nim rozstępuje, wleciał w jakąś czeluść… i zemdlał.

Kiedy się ocknął, poczuł ból w kolanie i ręka zadrapana do krwi piekła go trochę. Pomacał dokoła siebie: futra, tkaniny grube… powietrze zalatywało stęchlizną.

„Wpadłem do jakiegoś lochu – pomyślał – dlaczegoż ten okrutnik nie zabił mnie jeszcze? Ciemno, cicho… a może on tu jest w kącie i czeka mego zbudzenia?… – Przycisnął usta rękoma, by oddechu nie było słychać. – Za mało mu uciechy pchnąć nożem zemdlałego; chce się najeść mego strachu, mego krzyku, będzie mnie żywcem na kawałki krajał… wszystką krew ze mnie wypuści.. Dy520 mówił, że… o Jezu… ani się obronić, ani uciec… A może z tego zakamarka jest jakie drugie wyjście?”

Wstał powoli, bojąc się wyprostować, żeby głową o jaki mur nie uderzyć; stawiał malutkie kroki, a ręce wyciągał przed siebie. Natrafił na jakiś schodek… drugi, trzeci, było ich z piętnaście… Jakaś zapora…

„Aha, drzwi w podłodze! Pewno były otwarte i dlatego wpadłem; szczęściem, że na kożuchy, tom się nie potłukł… Zamknął mnie… ma zabawkę, jak kot z myszą; raduje się, że ja tu zębami dzwonię i smierć przede mną straszna stoi”.

Usiadł na przedostatnim schodku i zgiety wpół, nasłuchiwał.

„Cichusieńko… wyszedł z domu? Już wiem… Zabrał Jaśka i wyjechał, a mnie tu w ciemnicy zostawił. Powróci za dwa tygodnie”.

*

„Boże, dzięki Ci!… jakies kroki! ktoś bliziutko drzwi otwiera… Gdzie idzie? Aha… brząka kluczami, otwiera drugie, wychodzi? Nie!

– A ty darmozjadzie, trutniu jeden, gdzie się włóczysz do tej pory? – dał się słyszeć gniewny głos Czarnego Rafała.

– Posyłacie mnie tyle pędy na Kleparz, a potem się dziwujecie, że ptakiem nie wracam – odpowiedział głos Jaśka. – Rano „Pod Czerwonego Konia”, wieczór „Pod Czerwonego Konia”, ile już dni łażę! Psu by się sprzykrzyło. Kupiec przyjechał, ale go nie ma w gospodzie.

– Ale go nie ma, ale go nie ma – szyderczo powtórzył Rafał. – Od kiedy już u mnie siedzi! Biegaj do zimnej komórki, przynieś miodu gąsiorek, tego, co w kącie na lewo. O kubkach nie zapomnij! Słyszysz?

– Abom to głuchy? Zaraz idę.

– Próżniaczysko… musiałem sam napalić w alkierzu, bo ręce grabieją.

– W kwietniu? Zimnica się wam wraca, ja temu nie winien.

– No, śpiesz się, cobyśmy nie czekali długo.

Ucichło.

„Jezu najmilejszy… gdybym go mógł przywołać… Idzie!” – drżącą z niepewności i strachu ręką zapukał kilka razy w drzwi od piwnicy.

– Jasiek… słyszysz mnie? To ja… Wawrzek…

– O rety…

Jasiek przyklęknął, schylił się i przyłożył usta do szpary.

– Na miły Bóg… cóż ty tam robisz?

– Chciał mnie zabić, uciekłem, drzwi były otwarte, wpadłem w dziurę.

– O łajdak! Zamknął cię na kłódkę!

– Nie potrafisz otworzyć?

– Jakżeż? Klucze zawdy521 trzyma w kieszeni.

– Zlituj się… ratuj!

– Czekaj no… dobra nasza! Abom to na darmo na dzwoniącej kukle terminował? Niosę im napitek, żrą się tam oba z kupcem w alkierzu, aż tu słychać. Sprzątnę mu klucze, ani się opatrzy. Siedź spokojnie, zaraz wracam.

– Ach, ino się śpiesz, bo mi się serce potarga od strachu…

„Królowo nieba i ziemi, nie daj mi ginąć tak marnie! Siedzi i siedzi… może mu się nie udało… zbój go za rękę przyłapił… przyjdzie z nożem… o… kroki słychać… nareszcie!”

Jasiek otworzył kłódkę.

– Poprzyj sobą krzynę, bo drzwi ciężkie… wyśliźnij się… O matko, gdzież ja cię schowam?… O rety… już idą! Wtul się do kąta za beczkę, przykucnij… uciekam do kuchni… może cię jako później wypuszczę.

Ledwie że Wawrzuś połę od kożuszka ku ścianie podsunął, głosy rozmawiających zbliżyły się ku drzwiom od pierwszej izby, naprzód wyszedł kupiec, za nim Hincz Bartnik – Czarny Rafał. Sprzeczali się głośno i wymachiwali rękami.

– Myślicie, że ja kuję czerwone złote? – krzyczał brodaty kupiec ze złością – sto dukatów za trzy sznury pereł! Śmieszno posłuchać.

– U Balcera w bogatym kramie zapłacilibyście dwa razy tyle abo i więcej – dowodził gospodarz zachrypłym głosem.

– Sprawiedliwe słowo… idźcie se do Balcera, niech od was kupi. Piękny towar, bez przygany, ino go się przedaje w nocy, nie w dzień, i w zamkniętym alkierzu, nie w Sukiennicach.

– Ostatnie słowo?

– Dwadzieścia czerwieńców.

– Bodajeś siedem lat konał na jednym boku i skonać nie mógł, Judaszu!

– Za takie dobre życzenie należy się jeszcze lepsze: Niech pan Bartnik ma letkie522 skonanie, i to nie za siedem lat, ale na ten przykład za siedem dni. Dobranoc.

– Dawaj dukaty, zdrajco, bierz perły.

– Nu, po co było tego hałasu? Ja wiedział, co wasza miłość bardzo zgodliwy człowiek, ino sobie czasem lubi pożartować z Abramkiem. Żebym tak zdrów był, ile ja już lat z panem Bartnikiem handluję!

– Skórę ze mnie drzesz, niewiaro jedna! Teraz się wynoś, mam ważną sprawę do załatwienia.

Wyciągnął z bocznej kieszeni wielki, ciężki klucz, otworzył i silnym uderzeniem w plecy wyrzucił kupca za drzwi.

– Jasiek!

– Czego chcecie? – rzekł chłopak niechętnie, wychodząc z kuchni powoli i udając zaspanego.

– Przynieś mi nóż z izby sypialnej; na skrzyni leży.

– Nie pójdę… boję się… w waszej izbie straszy.

– Głupiś; zresztą, wszystko jedno, mam ich kilka i w lochu. Weź z kuchni kaganek, poświecisz mi na dół… albo nie, daj mi latarnię, sam pójdę. – I mruknął przez zęby: – Mazgaj gotów by… słuchaj no – mówił dalej głośno – idź zaraz na strych, przy ostatnim kominie za krokwią wisi worek nieduży, przynieś mi go. No, czego stoisz?

– Takim zmęczony… jutro rano przyniosę.

– Idź mi w te pędy, bo rzemień zedrę na tobie, smyku jeden!

Nie było rady, musiał iść na strych. Szczęściem schody znajdowały się blisko drzwi od piwnicy, po drugiej stronie ściany. Poszedł. Czarny Rafał ukląkł i syknął z podziwu:

– Tysiąc diabłów! Byłbym przysięgał, że klucze mam w kieszeni, a one przy kłódce… no, no, starzeje się człowiek czy co!

Odłożył kłódkę na bok, z trudem dźwignął drzwi do góry i oparł je o ścianę. Stąpał powoli, świecąc sobie kagankiem.

Jasiek zawrócił czym prędzej; czupryna Wawrzusia i pałające oczy wyrosły ponad beczkę. Starszy chłopiec dał znak ręką i zsunął się po poręczy na ziemię. Z głębi piwnicy słychać było drwiący głos Bartnika:

– Ptaszeczku, a gdzieżeś? Najdę cię, najdę, nie bój się, zakamarków tu nie ma; jak cię pogłaskam po gardziołku, to zaśpiewasz niczym słowik…

Szarpnęli drzwi od ściany, zapadły z trzaskiem i łomotem…

– Hej… A tam co się dzieje? – krzyknął Rafał z lochu. – Jasiek, zleź no ze strychu. Jasiek!

– Rety… trzęsą mi się ręce… kluczyk się zaciął czy co? – szepnął Jasiek, duże krople potu wystąpiły mu na czoło. – Poświeć prędko… o Jezu… nie mogę… już jest!

– Czegóż te drzwi zleciały? Dźwignij trochę, ja pomogę z dołu; no, cóżeś tak zesłabł, durniu jeden?

– Matko… a jak wyważy plecami? Chłop silny, a zawiasa jedna zardzewiała.

– Przystawić czym ciężkim – odparł Wawrzuś.

– Ha… łotry… hultaje… złodzieje! Toście sobie zadrwili ze mnie! – ryczał pod ziemią zbój. – Nie radujcie się jeszcze przed czasem… choćbyście zdolili uciec, zanim drzwi wyważę, nie skryjecie się przede mną. Mam w Krakowie dwudziestu na usługi; na jutrzejszą noc dostawią mi was obu.

– Jasiek… przepadliśmy! Wywali drzwi, jak Bóg na niebie.

Istotnie, pchane mocarnymi plecami Rafała dębowe deski zaczęły się jakby wzdymać, zardzewiała zawiasa chrzęściła.

– Beczka! – zawołał Jasiek.

– Ale czy ciężka?

– Nie ruszałem jej nigdy, stoi w tym miejscu, odkąd tu jestem.

492kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]
493Gedymin a. Giedymin (1275–1341) – wielki książę litewski, dziad Władysława Jagiełły. [przypis edytorski]
494Kniaź chocze uże umeraty (z białorus.) – książę chce już umierać. [przypis edytorski]
495k'niemu (daw.) – do niego. [przypis edytorski]
496przecz (daw.) – dlaczego. [przypis edytorski]
497mię – dziś popr.: mnie. [przypis edytorski]
498antykamera (daw., z wł.) – przedpokój. [przypis edytorski]
499niemocny – osłabiony, nie całkiem zdrowy. [przypis edytorski]
500królewic (daw.) – dziś: królewicz. [przypis edytorski]
501cale (daw.) – wcale, zupełnie. [przypis edytorski]
502Regina angelorum (łac.) – królowa aniołów; jedno z określeń Matki Boskiej. [przypis edytorski]
503małmazja – słodkie, ciemne wino; kosztowny rarytas. [przypis edytorski]
504kordiał (daw.) – lek wzmacniający serce a. trunek. [przypis edytorski]
505Omni die dic Mariae/ Mea laudes anima (łac.) – każdego dnia głoś chwałę Maryi, duszo moja; autorstwo tego hymnu przypisywano dawniej właśnie świętemu Kazimierzowi Jagiellończykowi. [przypis edytorski]
506Ecce agnus Dei (łac.) – oto Baranek Boży. [przypis edytorski]
507juści (gw.: już ci) – oczywiście, rzeczywiście, w istocie. [przypis edytorski]
508ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
509taraban – bęben. [przypis edytorski]
511mężobójstwo (daw.) – zabójstwo, morderstwo. [przypis edytorski]
512recente (łac.) – ostatnio. [przypis edytorski]
513w lesiech (daw.) – dziś popr. forma Ms. lm: w lasach. [przypis edytorski]
514na kupce Ormiany (daw.) – dziś popr. forma B. lm: na kupców Ormian. [przypis edytorski]
515pachołki – dziś popr. forma B. lm: pachołków. [przypis edytorski]
510armata manu (łac.: uzbrojoną ręką) – zbrojnie. [przypis edytorski]
516umarty (gw.) – umarły. [przypis edytorski]
517ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
518domosko (gw.) – domisko, domiszcze; wielki, ponury dom. [przypis edytorski]
519cale (daw.) – wcale, zupełnie. [przypis edytorski]
520dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]
521zawdy (daw.) – zawsze. [przypis edytorski]
522letki (gw.) – lekki. [przypis edytorski]