Za darmo

Poglądy księdza Hieronima Coignarda

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XV. Zamach stanu

Pan Rockstrong, posiadający umysł głęboki, nie żywił urazy do mego mistrza za jego pełne szczerości słowa. Gdy nam gospodarz przyniósł dzban wina, znakomity paszkwilista wzniósł puchar na cześć księdza Coignarda, zwąc go przyjacielem bandytów, posiepakiem tyranii oraz kanalią w sutannie, a toast swój wypowiedział tonem serdecznym, w słowach pełnych jowialności. Mistrz nie pozostał dłużnym i z uprzejmością wielką wzniósł jego zdrowie, dając wyraz podziwu dla umysłu człowieka takiego jak pan Rockstrong, którego nie zdołało przeniknąć do tej pory światło prawdziwego poznania i filozofii.

– Wiem dobrze – ciągnął dalej – że umysł mój przeżarła zupełnie refleksja. Ponieważ zaś nie leży w naturze człowieka skłonność do zagłębiania się w rozmyślania, przeto przyznaję, iż owo upodobanie moje jest to mania dziwaczna i zgoła nieznośna. Czyni mnie ona całkiem niezdolnym do jakiegokolwiek czynu, albowiem działać można jeno na krótką metę i po linii prostych koncepcji.

Zdumiałbyś się pan, drogi Rockstrongu, gdybyś wiedział, jak biedny i prostacki był umysł wszystkich onych geniuszów czynu, którzy przewrócili świat do góry nogami. Zdobywcy i mężowie stanu, którzy zmienili lice świata, nie zastanawiali się nigdy nad właściwą istotą ludzi, których losami kierowali wedle upodobania i bez wszelkich ceremonii. Poprzestawali na doraźnych drobnostkach swych wielkich planów, a najmędrsi nawet ogarniali spojrzeniem niewielką jeno ilość faktów na raz.

Spójrz na mnie, panie Rockstrong, i powiedz, czy byłbym zdolny jąć się dzieła podboju Indii wzorem Aleksandra lub położenia podwalin państwa, czy wreszcie, mówiąc ogólnie, nadaję się do wykonania któregoś z owych szeroko zakreślonych planów, kuszących dumną duszę człowieka czynu. W pierwszych zaraz zaczątkach, przy pierwszym kroku, refleksja spętałaby mi nogi, bo nieustannie dostrzegałbym powody i racje zatrzymania się w miejscu.

Zwrócił się do mnie, westchnął i powiedział:

– Myśl to wielkie kalectwo. Niech cię Bóg, drogi Rożenku, ustrzeże od myślenia, jak ustrzegł od tego nieszczęścia największych świętych swoich oraz dusze tych, których przeznaczył do chwały niebieskiej, miłując ich ponad wszystko. Ludzie myślący niewiele lub nie myślący wcale dokonują na tej ziemi szczęśliwie wszystkiego i osiągną szczęśliwość wiekuistą, gdy tymczasem umysłom kontemplacyjnym zagraża ustawicznie zatrata w doczesności i poza grobem. Taki to jad straszny mieści się w myśleniu. Zważ dobrze, a przejmie cię strach. Zważ, Rożenku, iż wąż z Genezy54 był pierwszym, najstarszym filozofem i do dziś pozostał królem naszym i panem.

Ks. Coignard pociągnął duży haust wina i podjął cichym głosem:

– Na szczęście dla sprawy zbawienia mego istnieje jedna przynajmniej kwestia, na której nie ćwiczyłem nigdy mej inteligencji. Nie stosowałem rozumowania do prawd i dogmatów świętej wiary naszej. Nieszczęściem jednak roztrząsałem czyny ludzi, zastanawiałem się nad ich obyczajami oraz organizacją państw i miast, a przeto nie zostanę nigdy uznany za godnego władania wyspą, jak Sanczo Pansa.

– Bardzo się dobrze stało! – powiedział pan Rockstrong ze śmiechem. – Wyspa pańska stałaby się jaskinią bandytów i wisielców, gdzie zbrodniarze ferowaliby wyroki na niewinnych, o ile by się tam w ogóle zaplątał który.

– Być może, panie Rockstrong, być może! – zgodził się ks. Coignard. – Nie wątpię nawet, że gdybym był gubernatorem drugiej jakiejś Baratarii, to obyczaje w mym państwie byłyby mniej więcej takie, jak pan określił. W kilku słowach scharakteryzowałeś pan wszystkie państwa świata i przypuszczam, że moje byłoby im wielce podobne.Nie łudzę się wcale odnośnie do ludzi i nie chcąc ich nienawidzić, staram się zmusić do samej jeno pogardy. Panie Rockstrong, pogarda moja pełna jest życzliwości, czułości nawet, a mimo to nie czują się oni jakoś wcale do wdzięczności obowiązani. Chcą nienawiści. Złoszczą się, gdy spostrzegają owo uczucie najsłodsze, najpobłażliwsze, najlitośniejsze, najbardziej urocze i najbardziej ludzkie z wszystkich, to jest pogardę.

A przecież pogarda wzajemna to podwalina pokoju na ziemi i gdyby ludzie pogardzali sobą szczerze, z całego serca, wówczas nie czyniliby sobie wzajem krzywd i żyliby w miłym spokoju. Wszystko zło w społeczeństwach cywilizowanych bierze swój początek w ogromnym szacunku wzajemnym ludzi dla siebie i tu również mieści się geneza honoru, owego poczwarnego bożka, królującego nad padołem nędzy ciała i duszy. To uczucie właśnie czyni ludzi pysznymi i okrutnymi, dlatego nie cierpię pychy, nakazującej cześć dla siebie i narzucającej cześć dla bliźnich, bez względu na oczywisty fakt, że nikt z potomków Adama nie jest godnym czci.

Zwierzę ludzkie, które je, pije (nalejcież mi wina!) i uprawia miłość (gdzież się podziała Kasia?), zasługuje jeno na politowanie i może być ciekawe, a w wyjątkowych wypadkach nawet miłe. Ale cześć mu się żadna nie należy i honor jest to przesąd najgłupszy i najokrutniejszy z wszystkich zabobonów. Tu mieści się właśnie źródło wszystkiego zła, jakie znosić musimy. Jest to najszkaradniejsza forma bałwochwalstwa, toteż chcąc ludziom stworzyć egzystencję trochę bodaj znośniejszą, przede wszystkim należałoby nawrócić ich na drogę pierwotnej skromności. Staną się nierównie szczęśliwsi, gdy przepoją się na nowo uczuciami zgodnymi ze stanowiskiem swym na ziemi i zaczną pogardzać sobą wzajem, nie wyłączając samych siebie z zakresu onej doskonałej, konsekwentnej i bogobojnej pogardy.

Pan Rockstrong wzruszył ramionami.

– Mój gruby księżuniu – powiedział – jesteś skończona świnia!

– Pochlebiasz mi, drogi buntowniku – odrzekł mistrz – jestem jeno człowiekiem i wyczuwam w sobie zaródź owej pychy, której nienawidzę, i onej wyniosłości, pędzącej rodzaj ludzki w pojedynki i wojny. Zdarzają się chwile, panie Rockstrong, w których dałbym szyję za swe poglądy, co jest przecież wielkim szaleństwem. Czyż bowiem zdołam udowodnić, że rozumuję lepiej od pana, który nie władasz zgoła rozumem? Nalejcież mi, u licha, wina!

Pan Rockstrong z całą gotowością napełnił szklankę mego drogiego mistrza.

– Księżuniu – powiedział – jesteś skończonym wariatem, ale lubię cię i rad bym wiedzieć, co uważasz za złe w mej polityce oraz dlaczego stajesz przeciw mnie po stronie tyranów, fałszerzy, złodziei i niegodnych, szalbierczych sędziów.

– Drogi panie Rockstrong – odparł mistrz – pozwól przede wszystkim, że ogarnę nasamprzód ciebie, twych stronników i wrogów z równą, obojętną i łagodną pobłażliwością owym wzmiankowanym powyż uczuciem, które kładzie tamę wszelkim sporom, łagodzi wybujałość temperamentu i daje pokój zupełny. Przebacz, iż nie czczę dostatecznie pierwszych ni drugich, by wzywać ku ich obronie ramienia sprawiedliwości lub też ściągać na ich głowy męki i kary. Ludzie, cokolwiek by czynili, są zawsze zupełnie niewinni i pozwalam lordowi kanclerzowi z zupełną swobodą wygłaszać swe wzorowane na Cyceronie deklamacje na temat zbrodni przeciw całości państwa. Nie lubię osobistości katylinarnych ni po jednej, ni drugiej stronie. Przykro mi tylko, gdy widzę, iż człowiek pańskiej miary zajmuje się kwestią zmiany formy rządów.

Jest to zajęcie najbłahsze i najbeznadziejniejsze, jakim można nękać swe władze umysłowe, a zwalczanie kierowników rządu jest jeno wówczas rzeczą na serio, jeśli daje chleb albo stanowisko na świecie. Proszę o wino! Zważ pan, drogi Rockstronżku, że owe nagłe zmiany w państwie, jakie ci się marzą, są to jeno zmiany osób, zaś ludzie jako masa nie różnią się niczym zgoła. Równie przeciętni są w dobrym czy złym, toteż jeśli obalisz i zastąpisz innymi ministrów, gubernatorów prowincji, prezydentów izb kryminalnych, generałów itd., nie uczynisz nic innego jak to, że wypędzisz Filipa i Barnabę, a posadzisz na ich miejscu Pawła i Ksawera.

Powiadasz pan, że chcesz równocześnie zmienić warunki bytu ogółu obywateli, taką masz przynajmniej nadzieję. Otóż nadzieja owa złudną jest i bezpodstawną, bowiem warunki bytu nie zależą wcale od ministrów, nic nie znaczących figur, jeno od ziemi i jej wydajności, od produktów roli, przemysłu, handlu, od sumy bogactw nagromadzonych w państwie, od uzdolnienia obywateli w obrotach finansowych i ich przedsiębiorczości, a wszystko to są rzeczy, złe czy dobre – mniejsza z tym, ale zgoła niezależne od panującego ani urzędników korony.

Pan Rockstrong przerwał nagle.

– To zaślepienie! – zawołał. – Tłusty epikurejczyku, każdy wie przecież, że stan przemysłu i handlu w ogromnej mierze zawisł od rządu i że dobra polityka finansowa możliwa jest jeno w państwie wolnym i demokratycznym!

– Wolność – odrzekł ks. Coignard – jest to wynik bogactwa ludu, który ją zdobywa, skoro stanie się dość potężnym, by sięgnąć po ową wolność. Ludy zdobywają tyle wolności, ile im potrzeba, czyli, mówiąc ściślej, domagają się z całym naciskiem instytucji uznających i gwarantujących prawa, jakie zdobyły na drodze przemysłu.

Cała wolność powstaje z ludu i z jego zachowania się wynika. Najbardziej instynktowny odruch rozszerza gmach państwa, które kształtuje się wedle owego rozprężania się wewnętrznego55. Toteż można powiedzieć, że jakkolwiekby odpychającą była tyrania, wszystkie tyranie są konieczne, a rząd despotyczny jest to jeno ciasna powłoka ciała wątłego i nieruchawego. Widzimy stąd, iż zewnętrznie rządy przypominają skórę, ujawniającą, jaką jest budowa fizyczna zwierzęcia, żadną jednak miarą nie są przyczyną tejże budowy, jak nie jest nią skóra.

 

Poprzestajesz na samej skórze, zacny panie Rockstrong, nie interesując się trzewiami, i świadczy to o braku uzdolnienia do filozoficznego myślenia.

– Nie czynisz tedy ksiądz żadnej różnicy pomiędzy państwem wolnym a rządem tyranów, a wszystko jeno dlatego, by się delektować porównaniami? – zawołał Rockstrong. – Nie zwracasz nawet uwagi na to, że wydatki króla oraz zdzierstwo i łupienie kraju przez ministrów mogą przy znacznym napięciu swym zniszczyć zupełnie rolnictwo i zatamować wytwórczość przemysłową?

– Panie Rockstrong – odparł – w jednym i tym samym wieku i jednym kraju możliwa jest jeno jedna forma rządu, podobnie jak jedno zwierzę może mieć tylko jedną skórę i sierść od razu. Trzeba tedy pozostawić czasowi, który jest istotą bardzo rozumną, jak to ktoś powiedział, cały trud zmieniania form rządu i przeistaczania praw i instytucji. Pracuje on powoli, ale z niestrudzoną, cierpliwą wytrwałością.

– Nie sądzisz, drogi tłuścioszku – spytał pan Rockstrong – że należałoby pomóc owemu staruszkowi, który figuruje na zegarach z kosą w ręku? Mniemasz, że rewolucja angielska i holenderska nie oddziałały wcale na stosunek ludu do władz? Nie? Jesteś stary cymbał i zasługujesz, by ci nałożyć kaftan wariata!

– Rewolucje – odrzekł z zupełnym spokojem drogi mistrz mój – mają jeno na celu zabezpieczenie dóbr uzyskanych, a nie zdobycie nowych korzyści. Szaleństwem narodów i pańskim zarazem, panie Rockstrong, jest budowanie górnolotnych nadziei na upadku królów. Ludy, rewoltując się od czasu do czasu, chcą obronić swe zagrożone swobody, lecz na tej drodze nie uzyskują nigdy swobód nowych. Ale płacą drogo za hasła, za słowa. Należy zwrócić uwagę na to, panie Rockstrong, że ludzie bardzo chętnie dają się zabijać za słowa zgoła sensu pozbawione. Doszedł do tego przekonania sam nawet starożytny Ajaks, któremu poeta wkłada w usta takie powiedzenie: „W młodości sądziłem, że czyn większą moc od słów posiada, teraz jednak widzę, że słowo silniejszym jest od czynu”. Tak rzekł Ajaks, syn Oiledesa, ja zaś, panie Rockstrong, napiłbym się jeszcze chętnie wina!

XVI. Historia

Pan Roman położył na ladzie księgarni pół tuzina tomów i powiedział:

– Proszę bardzo, panie Blaizot, każ mi odnieść do domu te książki: Jest tu Matka i syn, Pamiętniki dworskie i Testament Richelieugo. Proszę także dołączyć, o ile pan ma, nowe dzieła z zakresu historii, w szczególności dotyczące Francji od czasu śmierci Henryka IV. Rzeczy te ciekawią mnie bardzo.

– Zupełna racja! – przyświadczył mój drogi mistrz. – W książkach historycznych znaleźć można mnóstwo drobiazgów i anegdot, mogących być miłą rozrywką dla człowieka rozsądnego, a zarazem nauczyć go wielu rzeczy odnośnie do natury człowieka.

– Szanowny księże – odparł pan Roman – nie szukam u historyków błahej rozrywki, ale poważnej wiedzy i martwi mnie bardzo to, że często prawda pomieszana bywa tam ze zmyśleniem. Studiuję czyny ludzkie w celu odkrycia praw ich postępowania i doszukuję się w historii zasad rządzenia.

– Wiem o tym, czcigodny panie! – powiedział drogi mistrz mój. – Pański traktat o Monarchii jest tak znany, iż tajną mi być nie może pańska zasada polityczna, oparta na historii.

– A więc księdzu wiadomo, że to ja pierwszy ułożyłem dla władców i ministrów reguły, od których zboczyć bez narażenia się na niebezpieczeństwo nie mogą?

– Widziałem na tytułowej karcie dzieła pańską postać w przystroju Minerwy. Stoisz pan w pięknym gabinecie, ozdobionym posągami i obrazami i ukazujesz młodzieńczemu władcy lustro, które podaje muza Klio, unosząca się ponad pańską głową.

Racz mi pan przebaczyć, ale muszę wyznać, że muza owa kłamie i podaje ci lustro pokazujące fałszywie. Mało prawdy zawiera historia i wierzymy tylko tym faktom, które czerpiemy z jednego, jedynego źródła. Ile razy spotykamy większą ilość źródeł, spostrzegamy, że historycy notują fakty zgoła sprzeczne ze sobą, i objaw ten jest stały. To nic jeszcze! Widzimy, że Józef Flawiusz, traktując ten sam temat w swych Starożytnościach i Wojnie żydowskiej, przytacza fakty zupełnie inaczej w każdym dziele. Tytus Liwiusz jest tylko zbieraczem baśni, zaś wyrocznia pańska, Tacyt, robi na mnie wrażenie kłamcy skrytego i obłudnego, który łże z poważną miną, a potem śmieje się w kułak. Cenię dosyć Tucydydesa, Polibiusza i Guichardina. Nasz Mézeray sam nie wie, co gada, podobnie jak Villaret i ksiądz Vély. Ale basta, czynię zarzuty historykom, gdy tymczasem należy oskarżać samą historię.

Czymże jest historia? Zbiorem powiastek z sensem moralnym na końcu lub też krasomówczą mieszaniną opowiadań i przemówień, zależnie od tego, czy historyk jest filozofem, czy retorem. Można tam odnaleźć piękne ustępy z zakresu elokwencji, ale prawdy szukać nawet nie warto. Prawda polega na ustaleniu przyczynowego związku faktów, a historyk nie jest w możności ustalić go, albowiem nie dostrzega całego złańcuchowania przyczyn i skutków. Proszę, zwróć pan uwagę na to, że ile razy fakt historyczny posiada za przyczynę fakt niehistoryczny, historia nie dostrzega wcale owej przyczyny. Ponieważ zaś fakty historyczne są nierozerwalnie związane z faktami niehistorycznymi, wynika stąd, iż u historyków wydarzenia nie łańcuchują się wcale w sposób naturalny, lecz powiązane są ze sobą jeno retorskimi sztuczkami, rzucającymi się w oczy każdemu.

Musimy wziąć dalej pod rozwagę, że rozróżnienie, które fakty zaliczyć należy do historii, a których nie można, jest zgoła bezzasadne i całkiem dowolne. Wynika stąd, iż historia, nie zasługując zgoła na miano wiedzy, z samej przyrodzonej natury swojej skazaną jest na chwiejność kłamstwa i że brak jej będzie zawsze ścisłości i ciągłości faktycznej, bez czego wyobrazić sobie nie można prawdziwej wiedzy.

Sądzę tedy, że przyzna mi pan rację, jeśli powiem, iż nie można z annałów dziejów ludzkich wysnuwać prognostyków dla przyszłości. Otóż właściwością każdej wiedzy jest zdolność prorokowania, jak to widzimy w astronomicznych obliczeniach przypływów, zaćmień czy faz księżyca i planet, które są przepowiedniami współczesnej i dawnej wiedzy, podczas gdy rewolucje i wojny wymykają się spod rachunku.

Pan Roman oświadczył księdzu Coignardowi, że domaga się od historii jeno dat połowicznych, półprawd, niejasnych i omglonych faktów, ale wszystko to, mimo iż przepełnione jest błędami, uważa za nader cenne, albowiem przedmiotem owych dociekań jest człowiek i jego ziemskie dzieje.

– Wiem dobrze – powiedział – że roczniki człowieczego rodzaju są pomieszane z bajkami i falsyfikatami. Ale mimo braku logicznego związku przyczyn i skutków odkrywam w dziejach coś w rodzaju ogólnego planu, którego ślad tracę, to znowu odnajduję, zupełnie jak podczas badania architektury starych świątyń, zagrzebanych w piaskach pustyni. Już samo to ma dla mnie wartość nieocenioną, a sądzę i spodziewam się, że historia czasów naszych i późniejszych, zbudowana na obfitszym nieskończenie materiale i traktowana metodycznie, pójdzie co do ścisłości w zawody z wiedzą przyrodniczą.

– Nie licz pan na to! – zawołał mój drogi mistrz. – Tak się nie stanie. Przeciwnie, pewny jestem, że wzrastająca obfitość pamiętników, listów, aktów archiwalnych i kronik uczyni zadanie nierównie trudniejszym jeszcze, wprost niewykonalnym dla historyków przyszłości. Pan Elward, który życie swe poświęcił badaniu rewolucji angielskiej, zapewnia, że życia jednego człowieka nie starczy na przeczytanie połowy tego, co napisano w czasie zamieszek.

Przychodzi mi na myśl opowieść, zasłyszana swego czasu od księdza Blancheta. Powtórzę ją tak, jak mi utkwiła w pamięci, wyrażając żal, iż nie ma pośród nas ks. Blancheta, który by ją opowiedział nierównie lepiej, gdyż posiada wielki dar krasomówczy. Oto ona.

Onego czasu, kiedy młody książę Zemir objął tron perski po zmarłym ojcu swoim, kazał zwołać do swego pałacu wszystkich, powiedzmy, członków Akademii swego królestwa, a gdy się zjawili, tak się do nich ozwał:

– Doktor Zeb, czcigodny nauczyciel mój, pouczył mnie, że władcy popełnialiby mniej omyłek, gdyby chcieli kierować się przykładem czasów minionych. Chcę tedy przeczytać kroniki dziejów ludzkości. Nakazuję wam napisać historię powszechną i nie zaniedbać niczego, co by się przyczynić mogło do jej zrozumienia należytego.

Uczeni przyobiecali uczynić zadość rozkazowi króla i zaraz zabrali się do pracy. Po dwudziestu latach zjawili się ponownie; za nimi szła karawana złożona z dwunastu wielbłądów, a każdy dźwigał na grzbiecie pięćset ogromnych tomów. Sekretarz generalny Akademii padł na kolana przed władcą i tak powiedział:

– Panie! Członkowie Akademii królestwa składają u stóp tronu historię powszechną, spisaną wedle rozkazu Waszej Królewskiej Mości. Składa się ona z sześciu tysięcy tomów i zawiera wszystko, co zdołaliśmy zebrać odnośnie do obyczajów różnych ludów i kolei losu, jakim podlegały różne państwa. Włączyliśmy również stare kroniki, zachowane szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zaopatrzywszy je obficie w objaśnienia geograficzne, chronologiczne i dyplomatyczne. Same prolegomena stanowią ładunek jednego wielbłąda, a paralipomena dźwiga z wielkim wysiłkiem wielbłąd drugi, dziesięć zaś rosłych zwierząt ugina się pod samym dziełem.

Król odrzekł:

– Dziękuję wam, moi panowie, za trud, któryście sobie zadali. Ale jestem bardzo zajęty sprawami państwa i czasu mam niewiele. Przy tym postarzałem się i stoję, jak powiada poeta, pośrodku drogi życia. Choćbym nawet przypuścił, iż dożyję sędziwego wieku, to jednak nie mogę sobie robić nadziei przeczytania tak długiej historii. Każę dzieło wasze złożyć w archiwach państwowych, a was proszę, byście napisali dla mnie streszczenie lepiej dostosowane do krótkotrwałego ludzkiego życia.

Akademicy perscy pracowali znowu przez lat dwadzieścia i przywieźli królowi streszczenie na trzech wielbłądach, liczące tysiąc pięćset tomów.

– Panie! – rzekł sekretarz wieczysty słabym głosem. – Oto nasze nowe dzieło. Zdaje nam się, że nie opuściliśmy niczego ważniejszego.

– Być może – zgodził się król – ale i tego streszczenia czytać nie mogę. Jestem stary, a plany szeroko zakreślone nie przystoją memu wiekowi. Proszę was, skróćcie raz jeszcze, byle prędko!

Spieszyli się tak, że po niespełna dziesięciu latach przyprowadzili młodego słonia, niosącego pięćset tomów na grzbiecie.

– Sądzę, że byłem treściwy! – powiedział sekretarz dożywotni Akademii.

– Za mało, za mało jeszcze streszczałeś się, mój drogi! – zauważył król. – Stoję już u schyłku życia! Skróć to, skróć koniecznie, gdyż chciałbym przed śmiercią poznać historię ludzkiego rodu.

Po pięciu latach zjawił się przed pałacem sekretarz dożywotni. Szedł o kulach, prowadząc za sobą osła z wielką księgą na grzbiecie.

– Spiesz się pan! – zawołał gwardzista. – Król Jegomość kona!

W istocie, król leżał na łożu śmierci. Zwrócił spojrzenie zagasłe już niemal na sekretarza, a potem na ogromną księgę i powiedział z westchnieniem:

– Umrę tedy, nie zaznajomiwszy się z dziejami ludzkimi!

– Panie! – rzekł sekretarz, niemal tak samo jak monarcha osłabły. – Streszczę ci dzieje ludzkości w trzech słowach: rodzili się, cierpieli i umierali!

 

W ten to sposób król Persji w ostatniej chwili życia zapoznał się z historią ludzkości.

54wąż z Genezy – Szatan pod postacią węża, który kusił Ewę w Raju, co opisane jest w Księdze Rodzaju (Genesis). [przypis edytorski]
55Najbardziej instynktowny odruch rozszerza gmach państwa, które kształtuje się wedle owego rozprężania się wewnętrznego – w czasach księdza Coignarda Francuzi mniemali, że są już wolni. Imć pan d'Alquié pisał w roku 1670: „Trzy rzeczy czynią człowieka szczęśliwym na tym świecie: łagodne obyczaje i piękne wysłowienie, smaczne jadło oraz wolność zupełna i doskonała. Skreśliliśmy dwie pierwsze pokrótce, teraz zajmijmy się trzecią, a przekonamy się, że osiągnęliśmy ją w kraju w równym co pierwsze stopniu. Sama już nazwa Francji oznacza swobodę i wolność (France = franchise = liberté) i świadczy to, że założyciele państwa naszego, ludzie szlachetni, nie mogli znieść niewolnictwa i ucisku, dając obywatelom taką swobodę, jaka w ogóle jest dostępna człowiekowi. Prócz okazania swych intencji opartych na skłonności wrodzonej Gallom do wolności, ustanowili oni jeszcze prawa ograniczające władzę suwerenną i podtrzymujące ją zarazem. Francja do tego stopnia kocha wolność, że nawet Turek czy Maur, znalazłszy się w naszym kraju, wolnym jest od kajdan. Toteż zdarza się zawsze, że niewolnik przybywający do Francji, gdy tylko dotknie stopą ziemi naszej, zaraz woła radośnie: – Niech żyje Francja i rozkoszna jej wolność!” (Les délices de France… przez François Savinien d'Alquié, Amsterdam 1670. Rozdział XVI pt. Francja, kraj wolności dla każdego człowieka). [przypis autorski]