Za darmo

Na pogrzebie

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Trzeba przyznać, że obywatel ten ma fason – rzekł Józef, odczuwający zawsze towarzyską wytworność.

– Dla krawców pociecha – wtrąciłem.

– Jesteście panowie – zawołał Wilkołyski – no, jedziemy! Grzegorzu, Grzegorzu!

– Co jaśnie pan każe? – odezwał się posługacz kolejowy.

– Kuferki nasze są już w powozie?

– Wszystkie.

– Zatem, siadajmy.

– Marcinek za nami! – krzyknął Józef i ruszyliśmy do stojącego w głębi pod drzewami powozu, który okazał się malutkim, starym, niemiłosiernie poturbowanem wolantem. Tłomoczki nasze zajęły całe jego wnętrze, z poprutych poduszek ceratowych sterczały grochowiny, a nadto podziurawione pudło chwiało się za najmniejszem dotknięciem. Na szczęście tę rozbitą skorupę miały ciągnąć dwa wysokie i chude konie, od których nie można było się spodziewać zbytniego zapału.

– A ty psubracie, czem przyjechałeś? – krzyknął na furmana Wilkołyski, założywszy binokle i przypatrzywszy się bacznie swemu ekwipażowi.

– Proszę jaśnie pana wszystkie cugowe oberwały się wczoraj z kantarów i jak wpadły na płoty, tak sobie het pościerały nogi.

– A nie mogłeś zaprządz do powozu?

– Kiedy jaśnie pani kazała po siebie przysłać, a kareta za ciężka.

– To furman! Cztery konie okaleczył i jakiś grat tu przywlókł. Przepraszam panów – rzekł zwracając się do nas – za tego gapia i za niewygodę, na jaką mimowolnie narazić was muszę.

– Jedźmy bryczką Gołębskiego – wtrąciłem, podsuwając najszczęśliwsze rozwiązanie komedyi.

– Tak źle jeszcze nie jest – odparł Wilkołyski – przelecimy szybko.

Usiedliśmy z podkurczonemi i pomieszanemi nogami, jak na czułych szalkach równoważąc ciągle pochylenia wolanta.

– A trzymaj konie mocno – upominał Wilkołyski – żeby się nie zlękły i nie zbiegały.

One też, jak gdyby dla dogodzenia swemu panu, nie słuchały rzęsistych smagań furmana i nie dały nawet lekkim truchtem powodu do obawy. Za nami, gwiżdżąc sygnały pocztowe, jechał Marcinek, rozparty na swojej szerokiej bryce, którą Gołębski oszczędny gospodarz i wróg zbytku, zwykł był w porze roboczej wraz z końmi najmować dla przywiezienia syna. Ach, z jakąż tęsknotą zgnieciony i połamany na pańskim wolancie, oglądałem się za tym prostym, drobnoszlacheckim korabiem! Jedyną rozkoszą była piękna, wonna i orzeźwiająca noc lipcowa, która zlewała balsamy na wszystkie dolegliwości tortury podróżnej.

Długo milczeliśmy, wreszcie Wilkołyski chcąc zapewnie nas pocieszyć lepszą nadzieją, rzekł:

– Moje Sans souçi jest ustroniem skromnem, ale posiadam w niem coś, co, przynajmniej w naszej okolicy, jest rzadkością.

– Cóż takiego? – zapytałem.

– Zobaczycie panowie. Rozpocząłem niezwykłą u nas hodowlę, po której spodziewam się wielkich rezultatów. Nie przeczę, że dotąd jest to tylko rozrywka, ale rozrywka obiecująca poważną korzyść. Trudno, musimy wyjść z dotychczasowego deptaka gospodarczego, a raczej rozszerzyć jego koło dla dwu względów: dla przyjemności osobistej i dla podniesienia kultury. Proszę panów, mówmy szczerze: czy człowiek z wyższym umysłem może zadowolić się jednostajnem wychowywaniem bydła, koni, owiec i drobiu swojskiego, a przytem czy przemysł krajowy powinien się wiecznie kręcić na jednem miejscu? Wszystkie szlachetniejsze gatunki zwierząt: bobry, tumaki, wytępiliśmy, a nowych nie przyswajamy. Dlaczego Ameryka jedynie ma posiadać papugi, a Azya słonie? Dlaczego nasze lasy, pola, rzeki nie zapełnią się fauną innych stref? Na pytania te odpowiadano mi zawsze, żem poeta. Nie przeczę, bo do wszelkich śmiałych ruchów potrzeba nieco poezyi.

Wilkołyski mówił z takim zapałem i przekonaniem, że mnie ujął dla swych pomysłów wzbogacenia fauny krajowej. A, więc on na to rujnuje majątek i tem wyrabia sobie sławę szaławiły! – pomyślałem.

Zajęci tym przedmiotem, dojechaliśmy wreszcie do Przytyka. W miarę jak posuwaliśmy się w głąb wioski, rozmyślania moje nad hodowlą papug u nas ustępowały miejsca wspomnieniom dziwnego pogrzebu, którego byłem świadkiem minionej jesieni. W pamięci stanęły mi żywo dzieci płaczące nad grobem krowy, zrozpaczony wieśniak, chora jego żona. Zdala już upatrywałem znajomej chaty, którą pomimo ciemności rozpoznałem dokładnie. Na widok jej łza mi z serca się wycisnęła. Patrzyłem ciekawie, szukając oczyma jakiegoś znaku doli biedaków. Z okna błyskało światełko, na podwórzu jednak nie było nikogo, tylko przed domem stała poważnie czarna krowa obok młodej białej jałowicy.