Za darmo

Na pogrzebie

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Papierucha! papierucha! – wołały one ustawicznie.

Skończył się wreszcie ten dziwny pogrzeb.

– Nie płacta małe – krzyknął ojciec – mamy od niej jałoskę.

Dziwnie mi się zrobiło w tej chwili. Doznałem nieopisanego pragnienia pomódz biedakowi, ale chuda sakiewka studencka nie pozwalała na sowite wsparcie. Trudno, co można!

– Przyjmijcie odemnie gospodarzu 10 rubli – rzekłem zakłopotany – tyle tylko wam dać mogę.

Poczciwy Józio nie pozostał obojętnym i on dołożył tyleż do mojej ofiary.

Wieśniak wziął pieniądze, popatrzał na nas zdziwiony, zdjął czapkę; chciał coś przemówić, ale tylko usta mu zadrgały, a z oczu polały się strumienie łez.

Odwróciłem się od tego przykrego widoku. Za nami stał Marcinek.

– Jest oś! – rzekł tryumfująco.

Zanim wieśniak, trzymający w ręce nasze ruble, zdołał przemówić, myśmy juz siedzieli na bryczce i ruszyli do stacyi.

– Tak, nieszczęście jest wielkością człowieka na ziemi – rzekł Józef w zamyśleniu.

Obejrzałem się.

Wieśniak stał ciągle z odkrytą głową, wreszcie podniósł czapkę i coś zawołał.

Turkot bryczki jednak nie pozwolił nam jego głosu dosłyszeć.

Nazajutrz poszedłem do uniwersytetu. Pierwsza prelekcya już się rozpoczęła. Gdym wchodził do auditorium, usłyszałem jak profesor ekonomii politycznej wymawiał zdanie: „Prosty wieśniak jest dla tego od nas szczęśliwszy, że mając mniejsze potrzeby, doznaje mniejszych cierpień…”

W tej chwili Józio spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutnie.

II

– Panowie daleko jedziecie? – spytał częstując papierosami, nasz dziwnie wesoły towarzysz, który przez godzinę wspólnej podróży w jednym wagonie zdołał nam opowiedzieć dużo swoich szczęśliwych zakładów na wyścigach.

– Do Otwocka.

– A, to wysiadamy razem.

– Ale my jeszcze trzy mile końmi.

– Dokądże?

– Do Owsianek, majątku rodziców mojego kolegi.

– Zatem mam przyjemność spotkać pana Gołębskiego – rzekł nieznajomy, zwracając się do Józefa. Jestem niemal pańskim sąsiadem – Wilkołyski.

Nastąpiły wzajemne ukłony i zapewnienia, że nam wszystkim trzem było „bardzo przyjemnie”. Jakkolwiek o panu Wilkołyskim słyszałem dość często i dość wiele, bawiąc jednak zaledwie przez kilka tygodni podczas wakacyj w domu państwa Gołębskich, nie miałem sposobności a wreszcie i chęci go poznać. Właściwie nawet zapomniałbym zupełnie o jego istnieniu, gdyby nie nasza przygoda z osią w Przytyku.

– Długo panowie zostajecie jeszcze w uniwersytecie?

– Skończyliśmy już kursa i jedziemy odpocząć – odpowiedział Józef.

– A powinszować, powinszować – zawołał Wilkołyski i uścisnął nam ręce.

Lokomotywa gwizdnęła, dojeżdżaliśmy do stacyi.

– Kochany sąsiad – rzekł ujmująco nasz znajomy do Józefa – nie odmówi mi wraz ze swym kolegą wielkiej przyjemności. Jest już wieczór, ciemno, macie panowie trzy mile do domu, zanocujecie u mnie – zgoda?

Daremnie w ścisłem ze mną przymierzu Józef wymawiał się od tych zaprosin. Wilkołyski umiał tak nas skruszyć swemi serdecznościami, że musieliśmy uledz.

– Zróbcie to – mówił – dla człowieka, który was szczerze pokochał i który również niedawno opuścił ławę uniwersytecką.

– Gdzie pan kończył? – zagadnął Józef.

– Spytaj pan, gdzie nie kończyłem! – odparł Wilkołyski, chwycił oba nasze tłomoczki, a gdy drzwi od wagonu otwarto, podał je posługaczowi kolejowemu.

– Wysiedliśmy. Marcinek, stale najmowany furman Józefa, spostrzegłszy nas, podbiegł, zdjął czapkę i kłaniając się, rzekł do mnie wesoło:

– Dziś juz panie mamy oś jak mur. Wziąnem nowiusieńką, jesce niesmarowaną.

– Dobrze, mój Marcinku, ale nie pojedziemy.

– Cemu? – zawołał zdziwiony.

– Bo pan Wilkołyski zaprosił na noc.

– E – cmoknął Marcinek – djabli skarali z takim noclegiem. A tozby się panowie na bryce lepiej przespać mogli. W Przytyku wróble juz gniazd nie ścielą, niema nawet cem zęba wykłuć.

– Nie rezonuj – oburknął się Józef – i idź do koni.

– Nie wiem co państwo na to powiedzą – mruknął Marcinek i oddalił się.

Przeszliśmy kwaśni na drugą stronę dworca, szukając Wilkołyskiego. Dostrzegłem go zdala, dającego przyciszonym głosem jakieś napomnienia młodemu chłopcu w poszarpanej liberyi furmańskiej.

– A pamiętaj, jak masz odpowiedzieć – rzekł do niego odchodząc.

Wysoka, barczysta jego postać rysowała się wspaniale na tle nocy, rozjaśnionej światłem kolejowej latarni. W ruchach, w podniesieniu głowy, w starannem ubraniu, znać było pana i człowieka, który nie potrzebował rozpierać tłumu kułakami dla wolnego przejścia, bo tłum sam przed nim się usuwał. Przy blasku dnia Wilkołyski mógł mieć lat czterdzieści, ale gdy pod cieniem wieczoru znikły lekkie zmarszczki i brodawki jego bladej, prawidłowej, czarnym wąsem ozdobionej twarzy, wyglądał na świeżo dojrzałego mężczyznę, który zaczął dopiero kosztować życia.