Za darmo

Karl Krug

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wszystkie te zaś różnojęzyczne wnioski godziły się w jednym fakcie, mianowicie, że Warszawa wznosiła niezwyczajną liczbę domów i że dla podołania pracy rąk krajowych zabrakło. Oto dla czego Max Glückwurm, który tanio kupił plac przy ulicy Chmielnej i w końcu sierpnia trzy domy na nim budować zaczął, wysłał swego faktora do Mysłowic, ażeby mu sprowadził ze Szląska kilkunastu mularzy.

W liczbie szczęśliwych był i Krug. Przyjechał do Warszawy w towarzystwie piętnastu innych robotników, którzy, jako rodowici niemcy, wybrali go za swego przewodnika. Co prawda Krug, przyjmując nad nimi opiekę, znacznie przeceniał swoje językowe siły, o które im naturalnie głównie chodziło.

Wychowany bowiem śród niemców, ożeniony z kobietą, która po polsku mówić nie umiała, zaprzyjaźniony z człowiekiem, który dla urzędu swego mówić po polsku nie chciał – tak sobie pokaleczył ojczysty język, że ledwie nim mógł obracać na ziemi swych przodków. Tylko obowiązek przewodniczenia towarzyszom a nadewszystko duma z przyjętej roli dodawała mu odwagi. Wkrótce jednak przekonał się ze smutkiem, jak duma ta była złudną. Nająwszy przed dworcem trzech doróżkarzy, którzy mieli zawieźć powierzony mu oddział na Tamkę, a w drodze go chcieli wyrzucić, zapłacił im tyle, ile niezrozumiałym dla niego krzykiem zażądali. Że zaś zażądali dużo i że Glückwurm w kosztach podróży cenę tego przejazdu znacznie zredukował, zgadnie łatwo każdy, kto zna warszawskich doróżkarzów i Glückwurmów.

Jeśli pierwszy sen na nowem miejscu może służyć za nieomylną wróżbę, to marzenia Kruga podczas pierwszego noclegu w wilgotnej suterenie, gdzie Glückwurm umieścił mularzy, powinny go były przejąć najlepszą otuchą. Śniło mu się bowiem, że jego Fritz spodnie szanował i do szkoły regularnie chodził, że August wypisał na parkanie wapnem całe abecadło, że Wilhelm nauczył się wprawnie Vater unser, że Bruno wyciągał rączki do portyera i wołał: tata. Nad ranem wreszcie ukazał się Krugowi we śnie anioł i objawił mu: „oto zarobisz w Warszawie bardzo dużo pieniędzy, a żona twoja pocznie i porodzi syna, któremu dasz imię Franz”. Dawniej byłby Krug tem ostatniem proroctwem bardzo się przeraził, bo jakkolwiek miłość jego do dzieci była ilościowo nieograniczoną, ograniczone były środki ich wyżywienia; ale teraz gdy mu anioł zapewnił duży zarobek, rad był pomnożeniu się potomstwa, tem bardziej, że nowy przybysz miał nosić imię jego przyjaciela.

Jeszcze słońce krawędzi nieba nie rozjaśniło, kiedy Krug zerwał się z pościeli. Potrzeba zaczęcia roboty i dotykalnego przekonania się, że ją dostał, spać mu nie dawała. Nie mogąc doczekać się powstania towarzyszów, naprzód stukiem, później targaniem zwolna ich rozbudził. Ziewnęło przerywaną gamą piętnaście piersi, niby piętnaście haseł budzącej się pracy.

Wkrótce wszyscy mularze byli gotowi do wyjścia, ale na nieszczęście nikt się nie zjawiał, ktoby im wskazał miejsce roboty. Okoliczność ta niepokoiła nadewszystko biednego Kruga, który tak często i głęboko wzdychał, że razem zebrana para tych westchnień wystarczyłaby na cały obrót rozpędowego koła lokomotywy. Około 7 godziny wreszcie wszedł do sutereny młody żydek i oświadczył mularzom, że ich zaprowadzi do majstra, który zarządza robotami przy domach Glückwurma. Formalność wzajemnego przypomnienia sobie warunków kontraktu i przyjęcia robotników odbyła się bardzo prędko, i Karl Krug na czele swego oddziału wkroczył uroczyście na zrąb jednego z rozpoczętych domów.

– Dobry dzień – rzekł uniżenie do trzech już zajętych, miejscowych mularzy, którzy przybyłą drużynę groźnem zmierzyli spojrzeniem.

Nikt nie odpowiedział. Krug jednakże nie mógł zważać na to uchybienie względem grzeczności tam, gdzie chodziło o nieuchybienie dwurublowemu na dzień zarobkowi. Przypasawszy więc fartuch i ująwszy kielnię, zaczął murować wśród swoich towarzyszów.

O godzinie ósmej zakołatano na śniadanie. Zapracowany Krug byłby tego sygnału nie słyszał i nie zrozumiał, gdyby nie spostrzegł, że trzej odosobnieni od jego grupy, warszawscy mularze usiedli na murze i rozpakowawszy tłomoczki, zaczęli z nich wydobywać chleb i ulubioną „wędzonkę”. Widok ten przypomniał niemcom powinność względem rzeczywiście głodnych żołądków. Krug porozumiawszy się z towarzyszami, przystąpił do jedzącej trójki i pokornie spytał:

– Jest piwo niedaleko dostać?

– Tam, naprzeciwko – odrzekł jeden, wskazując na elegancki handel win. Przynajmniej wam dobrze kieszenie wytrzęsą – dodał po odejsciu niemców. Psie wiary, nie mogą w domu kiszek grochowych nadziewać, tu przyłażą człowiekowi robotę odbierać.

– Już nie raz pewnie byli, bo i po polsku trochę szwargoczą – odezwał się drugi.

– Jak prosiaki po francusku – wtrącił trzeci. Oni między ludźmi, czem pudle pomiędzy psami; nawet po ludzku mówić się nie nauczą.

Głośny śmiech oznajmił trafność tej uwagi.

– To nie ma rady – podjął znowu pierwszy – trzeba tym pudlom raz ogony poobcinać, żeby nam szkody nie robiły. Co rok więcej się ich zlatuje, a jeżeli im nie poparzymy skóry, niedługo nas wyduszą. Niech pilnują swoich śmieci! Czy my do nich leziemy? Bo to nie dość, że robotę wydzierają, ale jeszcze zapłatę zmniejszają. Często, kiedy mularza za dwa ruble nie dostanie, oni gromadą po rublu się godzą. I majster mówi: nie chcesz rubla, to ja sobie sprowadzę tysiąc niemców za tę cenę. Oni głodomory mogą mało brać, bo jak sobie raz na dzień brzuch naładują kartoflami, to i kontenci; a człowiek potrzebuje zjeść kawałek mięsa, wypić kieliszek wódki.

– Rozumie się – zawołali dwaj inni, wepchnąwszy w usta po kawale wieprzowiny i zatkawszy ją chlebem.

– Żeby chociaż czepiali się tego, czego człowiek się nie imie. Żeby u nas sobie łapali psy, ściągali ze zdechłych koni skóry i nosili po wsiach towary, ale im się zachciewa rzemiosła – mularstwa. Kartoflarze! My i bez nich nastarczymy robocie – jak dnia zabraknie, to w nocy, a jak sił nie będzie, to się wódki doleje i mięsa dołoży.

– Rozumie się – potwierdzili obaj towarzysze.

– Jest na szczury trutka. Przeszłego roku, jak majster budował dom na Brackiej, mieliśmy także pięciu niemców. Różne im sztuki robiliśmy, ale szczególniej jeden szelma hardy ostrzem się stawiał. Raz podawaliśmy cegłę – on stał przy mnie na ścianie pierwszego piętra. Rzucałem spokojnie, wreszcie kiedy mi bąka pod nos puścił, jak go trzepnę cegłą w łeb, bez namysłu na dół się zwalił. Tylko karku nadkręcił, ale śmieliśmy się też, śmieli… Z nimi inaczej nie można.

Inne książki tego autora