Widzę, że żyje pani w poświęceniu. Opiekuje się pani starszą osobą, być może swoją chorą matką. Jest w pani coś, czego nie potrafię rozpoznać. Może w pani głowie, a może to coś poza panią. Resztę widzę wyraźnie. Uda się pani sama w daleką podróż. Spotka ciemnego mężczyznę. Jest związany, a pani musi znieść wielki smutek. Jeśli się to pani uda, mężczyzna będzie pani szukał. Będziecie szczęśliwi, urodzi wam się dwóch synów. Umrze pani w białym zamku nad płynącą wodą.
Nieznana wróżka pod koniec lat czterdziestych
1.
Wylądować i odejść
Obcować samotnie z książką, która jeszcze nie została napisana, to wciąż być pogrążonym w pierwotnym śnie ludzkości.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Listy krewnych i listy od przyjaciół rodziny. Czytałam je w latach dziewięćdziesiątych po śmierci ojca, jako tako je sortując. Żywoty, do których kluczem jest śmierć, o nic nie prosiły. A jednak pojękiwały. Skarżyły się. Wszyscy nieżywi.
Nie dlatego, że żalą się w listach, ale ponieważ ich życie przeminęło, a jednak – takie niedokończone. Kiedyś zostali ściśnięci, niczym gałęzie wysokich drzew niedostrzegalnie pocierające o swoje korony, jak te tu, przed starym domem w archipelagu.
Nasłuchuję, gdy nad ranem ściągam ze sznurka ręcznik. Brzmi melancholijnie. Nieco bezradnie. Jest dziesiąty sierpnia, mój ojciec skończyłby dziś sto lat, gdyby żył. Siedzę w dawnym pokoju dziecięcym ciotki Ricki, jest maleńki, z widokiem na zbocze ku cieśninie. Od kiedy byłam dzieckiem, drzewa bardzo urosły. Na dole, przy pomoście stoi wykręcona sosna.
Jest staruszką, która niebawem umrze, ale nadal wyciąga grube ramię w stronę wodnego lustra. Jakieś dziecko mogłoby się tam położyć i czytać, jak w angielskiej książce pełnej tajemnic.
Spokojnie. W cieśninie ani jednej żaglówki.
Chciałabym zrozumieć, co się wydarzyło. I w jakiej kolejności. Wydobyć z pamięci. Wszystkie pytania bez odpowiedzi. Kim byliśmy? Czym jest miłość? Chyba trochę miłości musi zostać, skoro kiedyś istniała?
W przeciwnym razie wszystko jest śmiercią i obojętnością.
Pamięć to oczywiście oszust. Pływam w ciepłej sierpniowej wodzie. Ona, która kiedyś była mną, dziecko, dziewczynka, pojawia się w oddali, jak w odwróconej lornetce. Podobnie cała reszta. W oddali. Jak zastygłe fotografie. Pamiętam zdjęcie Ricki w wieku szesnastu lat. Szczupłe, żylaste ciało.
Siedzi na ogrodowym krześle na podwórku, ma na sobie kostium kąpielowy, na włosach ręcznik. Spogląda na wodę i na sosnę, jeszcze pełną wigoru. Jakby intensywnie o czymś myślała. Sprawia takie wrażenie na wielu zdjęciach.
Na większości z nich jeszcze się nie urodziłam. Kiedy miałam dwadzieścia lat, odwiedziłam Ricki w Szpitalu Południowym, z przystanku autobusowego wyglądał jak zamek. To ostatni raz, kiedy ją widziałam. Przed wizytą miałam nocować w jej mieszkaniu przy Drottninghusgränd.
Było tam duszno i mdło od letniego upału. Pamiętam, że otworzyłam okna i odsunęłam firanki.
Że uklękłam przed regałem z książkami.
Bergson. Freud. Nietzsche. Schopenhauer. Spinoza. Książki Ricki. Nikt inny w rodzinie nie czytał takiej literatury. Pościeliłam łóżko, w którym miałam spać, wąskie łóżko synka Ricki. Obok leżały komiksy z Kaczorem Donaldem, w uporządkowanych stosach. Nie mogłam zasnąć. Pamiętam, że próbowałam się onanizować.
Przedsiębiorczo. Systematycznie. Nie byłam dziewicą, ale czy kiedykolwiek udało mi się jak w Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya? Tam trzęsie się cała ziemia.
Istniały dwa równie silne i przeciwne impulsy. Ulec, powstrzymać się. Dać się ponieść, opanować. Poczułam, że to nie do zniesienia, poddałam się. Przeciwko onanii przemawiała głównie samotność. Jakby człowiek mocno ją sobie wtedy uświadamiał. Istnienie składało się z niezwiązanych części, które trzeba było dopasować, ułożyć w fazy, skonsolidować.
W łazience napiłam się wody.
Nie wiedziałam nic o człowieku, którego oczy napotkałam w lustrze. Bardzo niepewna, czy mi się podobał. Niekoniecznie. Nic nie rozumiałam. Nie miałam bladego pojęcia. Pragnęłam tylko trzech rzeczy. Być wolna, pisać i dostać orgazmu. A potem, dużo później, być może mieć dziecko.
To ostatnie leżało w tak odległej przyszłości, że zdawało się iluzoryczne. Niepokoiła mnie wizyta w szpitalu. Próbuję przypomnieć sobie Ricki, ale pojawiam się tylko ja. Czy raczej ona, dziewczynka.
Ciotka Ricki była architektką. Przez długi czas pracowała w kooperatywie budowlanej HSB. Moje pierwsze wspomnienie związane z nią – kiedy to było? W czasie wojny nieznajoma młoda ciotka przyjechała w odwiedziny do Lundu. Pamiętam, że mówiła po sztokholmsku.
Koń je zieloną trrrawę.
Musiała to powtarzać; za każdym razem równie zabawne. W jednym z listów – ale do tego dojdziemy później – jest napisane, że ojciec zdjął obrączkę w 1948 roku, potem starał się tylko jakoś wytrzymać w małżeństwie. Czy to prawda?
Prawdopodobnie. Ale było za późno. Mieli troje dzieci. Od tego mojego pierwszego wspomnienia z Ricki do 1948 roku miną tylko cztery lata.
Wróciliśmy z Ameryki późną jesienią. Święta spędziliśmy u dziadków. Apartament, służbowe mieszkanie profesora, pamiętam niewyraźnie, jakby w półmroku. Na stole znajdował się srebrny dzwoneczek, za pomocą którego wzywało się służącą (której już nie było, ale dzwoneczek został).
Wymuszona rozmowa. Nikt nie przejmuje się dziećmi.
Gwiazdkowe prezenty rozdaje się w pomieszczeniu nazywanym biblioteką. Dym cygara i kwaskowaty zapach mydła idący z długiego korytarza. Ściany pełne książek, skórzane meble. Wszystko jak na czarno-białej fotografii. Tylko Ricki jawi się w kolorach: to z powodu wspaniałego podarunku od niej.
Błyszcząca skrzyneczka wynurza się z opakowania. Na czerwonym wieczku widnieje czarodziej w czarnej pelerynie, rękawiczkach i w wysokim kapeluszu. W skrzyneczce znajdują się tajemnicze przegródki: pudełko z kulkami, różdżki i sześciany, talia kart, kostki i sznurki, jedwabna szarfa, która znika i wydłuża się. Jest to tak oszałamiająco magiczne, że dziewczynka traci oddech.
Ćwiczy magiczne sztuczki w kuchni w Årscie. W nowym mieszkaniu wszystko jest obce. Silne światło z zewnątrz pada stromo. Z czasem zaczyna zamieniać mały sznurek w naszyjnik ze zwisającymi kulkami. Rozkazywać kostkom, by zatrzymały się szóstką do góry. Wywoływać ukryty napis na białym papierze.
To podnosi na duchu, łaskocze w brzuchu. Daje moc.
A Ricki, która wymyśliła ten podarunek właśnie dla niej i wie coś na temat tajemnicy przemiany, otoczona jest potem szczególną magią.
Nowo wybudowany wieżowiec. Dziadkom udało się załatwić mieszkanie, kiedy oni byli w Ameryce, w przeciwnym razie nie mieliby gdzie mieszkać po powrocie. Z balkonu na siódmym piętrze widać nagą skałę i zmarzniętą sosnę. Przedmieście to wciąż plac budowy, pusto tu, spore odległości między budynkami. Dziewczynka ma osiem lat.
Skulona na kanapie w kuchni pilnie ćwiczy wywoływanie ukrytego napisu za pomocą magicznego zaklęcia. Mama chce pomuzykować w spokoju. Ona ma za zadanie zwieźć młodsze rodzeństwo windą. Ta zatrzymuje się nieznośnie wolno.
Na dworze otaczają je – ją, Ninne i Ię – nieprzyjazne bachory. Zimne, świdrujące oczy. Nikt nic nie mówi. Mały blondynek doskakuje do nich, przerywając ciszę. Śmierdzą sikami kota. Dzieciaki śmieją się, po czym znikają. W jednej chwili jakby zapadły się pod ziemię. Plac zabaw jest pusty. Przesiane światło i ślepe korpusy budynków. Nie zostają długo na huśtawkach. To, co się wydarzyło, zniechęca je.
Co więcej: strach. Ona i Ninne, sześciolatka, zaczęły chodzić do szkoły w Årscie. To spory kawałek. Idą blisko siebie. Za nimi chichoczące wyrostki rzucają przezwiskami. Mają nie takie ubrania jak trzeba: amerykańskie płaszcze i apaszki.
Pada śnieg. Cały czas pada śnieg, z ukosa, do tego wieje.
Wyasfaltowane podwórko szkolne roiło się od nieznajomych dzieci. Dlaczego nie przemilczała Ameryki? Teraz myślą, że się przechwala. Podobnie jej czerwony tornister, pachnie wyższością. I ten język, zaciąga po skańsku i amerykańsku. Błaga mamę o czapkę z angory. Większość dziewczynek takie ma. To wełniane czapki z osłonką na uszy przymocowaną drucikiem. Niebieskie albo różowe, pożądane.
Mama nie okazuje zrozumienia.
Jest zaopatrzona w beret, tak jak Ninne. Głupie nakrycie głowy, które mama akurat lubi. Gustaw Waza, wołają dzieci na podwórku szkolnym za królem w berecie z dnem jak okrągły sucharek. Najchętniej w ogóle nie chodziłaby do szkoły, ale musi. Wtedy czarodziej jest jej sprzymierzeńcem, podarowuje jej pojazd, który zabiera ją z okna w kuchni i sadza w szkolnej ławce.
Podobnie wygląda powrót do domu. Dzięki temu nie musi z nikim rozmawiać. Loty do szkoły i z powrotem odbywają się z zawrotną prędkością. Leci nad skałami i nad wodą, ostro zakręca nad lasem i znów nad wodą. Czy się wywyższa? Nie. Jest związana strachem.
Jest semestr letni w trzeciej klasie szkoły podstawowej, to jej czwarte spotkanie z nową gromadą uczniów. Od dawna wie, jakie to uczucie, gdy stoi się samotnie przed obcymi, wrogimi oczami. Dzieci w Årscie są jak dotąd najgorsze.
Chodzi sama po szkolnym podwórku. W kieszeniach mocno zaciska dłonie. Bardzo się boi. Wspomnienie jest silne.
Wiosną kończy dziewięć lat. Ricki, która podarowała jej tę wspaniałą skrzyneczkę z czarami, przyjeżdża pewnego wieczoru do Årsty, by zająć się dziećmi. Na noc wkłada piżamę z białego jedwabiu. Jedwab! Wolno im dotknąć materiału; miękkiego jak czuły dotyk. Przyjemnie pachnie perfumami albo jakimś drogim mydłem. Żadnej szminki czy czerwonych paznokci.
Twarz ma nieco surową, prawie jak u mężczyzny. Mówi powoli, jakby się ociągała, po sztokholmsku i przez ten swój duży nos. Nigdy nic nieprzemyślanego, złośliwego, wyniosłego. Reszta dorosłych ględzi o nieistotnych rzeczach, ale nie ona.
Wokół Ricki panuje spokój, który zaraża otoczenie.
Wzięła z pracy rysunki architektoniczne i gdy młodsze rodzeństwo zasnęło w pokoiku dziecięcym, rozkłada szkice na stole w kuchni. Mieszkanka dla maluteńkich ludzi. To ty narysowałaś to wszystko? Ricki ją poprawia: narysowałam tylko toalety. Lekkie rozczarowanie – toalety – ale w wyobraźni mebluje rysunki, wybiera sobie pokój.
Ricki uważa, że można nie zasypiać od razu. Czytać wolno tak długo, jak się chce. Sama ma taki zamiar, kładzie się na leżance mamy w dużym pokoju. Jest cicho. Z dużego pokoju żadnego dźwięku. Po chwili zauważa, że ciotka gasi światło, wtedy również ona gasi lampkę nad kanapą kuchenną, która jest jej łóżkiem.
Nad ranem znajduje Ricki przy stole kuchennym w jej pięknej jedwabnej piżamie. Rysowanie toalet tak wcześnie rano zdaje się marnym zajęciem.
Ricki, masz narzeczonego?
Ciotka pije kawę i przewraca stronę „Dagens Nyheter”. Potrząsa głową, nie podnosząc jej znad gazety. Dziewczynka wstydzi się swojego pytania. Jej pytania, skrępowanej dziewięciolatki! Która nawet nie ma kolegów. Która samotnie spaceruje po szkolnym podwórku. Chodzi do tej samej klasy co Kerstin z pierwszego piętra.
Nie zna jej. Tanja z piątego piętra jest koleżanką z klasy Ninne, jej rodzice są obcokrajowcami. Tata Tanji zabrania im jeść szynkę, a mamie nie wolno palić. Przed jego powrotem z pracy mama stoi w oknie w kuchni i ręcznikiem odgania dym. Gdyby ją nakrył, zbiłby ją rzemieniem służącym do ostrzenia brzytwy.
Czasami bije też Tanję. Mama Tanji powiedziała to mamie w pralni. Nikogo nie zna. Dziewczynka nadal wypytuje Ricki o sprawy, które jej nie dotyczą.
Ale chyba masz jakiegoś kawalera?
Ricki odmierza pół łyżeczki cukru i wsypuje do filiżanki. Nie więcej niż pół. Jest bardzo dokładna, jeśli chodzi o to, co je i pije. Nie za dużo cukru i bardzo oszczędnie z solą (która ponoć zatrzymuje wodę i rozszerza komórki, przez co się tyje, tak powiedziała poprzedniego wieczoru).
Nie, odpowiada Ricki i szeleści gazetą.
Można by ją uciszyć za pomocą jednego fuknięcia, ale Ricki tego nie robi. Traktuje ją jak równą sobie, co sprawia, że dziewczynka jest zaskoczona i wdzięczna, to uczucie, na które brak jej słów. Zamiast trzymać język za zębami, robi się coraz bardziej zuchwała. Wyrzuca z siebie, że spodziewa się, iż Ricki niebawem sprawi sobie narzeczonego. Nie może tak długo czekać. Ma trzydzieści lat, jest zatem stara; nie chce mieć dzieci?
Ricki rzuca jej ciche spojrzenie ponad stołem. Ona sama kończy swą tyradę pełnym wyrzutów i wyniosłym wykrzyknikiem.
Ricki, niebawem stracę co do ciebie wszelką nadzieję!
Ciotka nachyla się nad stołem i kroi kilka kromek chleba. Odkręca wieczko słoika z marmoladą, które tak przywarło, że nikomu dotąd nie udało się go otworzyć. Ze sznureczkiem przy serze obchodzi się tak zwinnie, że białe plastry są równe i cieniutkie. Bierze prysznic, wychodzi z łazienki ubrana, jedwabną piżamę złożyła i przewiesiła przez ramię.
Potem się wstydzi. Myśli, że zraniła Ricki. Że była niegrzeczna, niedelikatna, tylko po to, żeby się popisać i poczuć się wyjątkową.
Wstydzi się. Przez długi czas. Dziewięciolatka. Niepewna, ale pyskata. Domyślam się, dlaczego tak jej dokuczano w szkole w Årscie. Nie ze względu na jej wyniosłość. Ale ponieważ wciąż starała się zachowywać w ten nieznośnie dorosły sposób.
O tym, że Ricki była u wróżki ze swoją przyjaciółką Lisą – miały nadzieję odmienić swój los – nie wiedziałam. Byłam intuicyjna jak wiele dzieci. Wstyd wbija się klinem tam, gdzie znajdzie punkt zaczepienia.
Ricki i jej przyjaciółka Lisa są zaproszone na kolację w Årscie. Mąż Lisy, który mówi o sobie wynalazca, też jest zaproszony. Po posiłku dzieci i dorośli grają w dużym pokoju w „co okręt wiezie”.
Okręt wiezie ananasy z Afryki.
Bułki z Borås. I cytryny z Cypru. Wynalazca, czerwony na twarzy, kołysze się na krześle, jest tak pijany, że nie potrafi złapać serwetki zgniecionej w piłkę.
Długo po tym, jak reszta zostawiła już literę i przeszła do następnych, wynalazca uparcie pozostaje przy B.
Babeczki, dawać mi tu babeczki. Dawać mi tu b-b-babeczki.
Nie uwolni się od babeczek, dopóki Ricki i Lisa nie wypchną go z mieszkania i nie wsadzą do windy. Ona chce wiedzieć, co mu się stało. Nie wyjaśniają, a wtedy rozumie, że to coś żenującego.
Potem tata tłumaczy, że chyba wlał w siebie za dużo alkoholu.
Mama jest bardziej bezpośrednia, mówi, że ten tak zwany wynalazca jest pijaczyną. Sama musi się domyśleć, o co mu chodziło. Kiedy wreszcie to do niej dociera, jest jej żal Lisy, której mąż ryczy za kobietami tak, że wszyscy słyszą.
Lisa jest dentystką, ma gabinet na Kornhamnstorg. Krótko po tym zdarzeniu dziewczynka dostaje okropnego bólu zęba. Tata dzwoni do Lisy, która miło ich przyjmuje, mimo że jest niedziela. Podczas gdy Lisa boruje ząb, w gabinecie pojawia się wynalazca. Dziewczynka dostrzega go dopiero, gdy Lisa wyjmuje wiertełko z jej buzi. Żąda pieniędzy, nie ma zamiaru wyjść, dopóki ich nie dostanie.
Robi się z tego scena. Kątem oka widzi, jak Lisa przynosi torebkę i ją otwiera. I masz się tu więcej nie pokazywać.
Po wyjściu wynalazcy Lisa uparcie milczy.
Sprawia to, że także ona musi udawać, że go tam nie było. Nie po raz pierwszy rozumie, że dorośli przemilczają nieprzyjemne sprawy. W ten sposób zmuszają również dzieci do kłamstw i udawania. Najbardziej milczy się o sprawach płci. Usta i organ płciowy są z sobą powiązane. Są niechronionymi otworami wprost do wnętrza ciała.
Kiedy jest sama w domu, przygląda się organowi w Poradniku lekarskim pani domu, który składa się z pięciu tomów i stoi na najniższej półce w sypialni ojca.
Kobieta posiada dziurkę. Ona także. Ze wzmianek w poradniku wynika, że organ płciowy mężczyzny wprowadza się do dziurki. Czyli tata miałby włożyć swojego siusiaka w mamę? Nigdy w życiu. Szare pole niepewności rośnie.
Kiedy słyszy, że ktoś otwiera drzwi wejściowe, szybko odstawia poradnik lekarski na miejsce. Skąd wie, że czytanie go jest wstydliwe? A wie o tym bardzo dobrze. To część rozległej krainy przemilczeń.
Ten Vilhelm Moberg jest niezły, mówi mama do taty o książce, którą oboje przeczytali. Pisano o niej w gazecie. Jest uważana za nieprzyzwoitą. O tej powieści dyskutowano w parlamencie, mówi tata. Kiedy oboje ją skończyli, także ona ją czyta, z latarką pod kołdrą. Emigranci Vilhelma Moberga to najlepsza książka, jaką czytała. Są tak świetnie opisani, że nie da się ich zapomnieć: Kristina, Karl Oskar, Ulrika i Västergöhl, nazywana dziwką, i jeszcze ten nieprzyzwoity facet, którego wacek stał na baczność, gdy ten już nie żył. To niezwykłe.
Mówili o nasieniu i jajeczkach. O reszcie ani słowa. Nic o wkładaniu siusiaka do dziurki.
Tata odkrywa, że przeczytała książkę. Siedzi na kanapie w kuchni i rysuje. Tata opiera się o lodówkę. Przeczesuje dłonią czuprynę, jak zawsze, kiedy nie wie, co powiedzieć.
Aha, przeczytałaś ją. I co o niej sądzisz?
Dobra (ton głosu jest obojętny).
Nie było tam nic nieprzyjemnego, albo czegoś, czego nie zrozumiałaś?
Nie (wzruszenie ramionami), co miałoby to być?
Chytra odpowiedź. Tata zostawia temat. Z jego miny wnioskuje jednak, że niedobrze byłoby choćby dać do zrozumienia, że on mógłby robić z mamą coś tak obrzydliwego. Nie chce zażenować ojca. Dzięki Emigrantom jest zmuszona przyznać, że właśnie w ten sposób to się odbywa.
Wszystko na to wskazuje.
Przed lekturą nie wiedziała nawet, którędy dzieci wychodzą, przez pępek czy przez odbyt. Teraz wie, że dzieci wychodzą z przodu, przez dziurkę u kobiety, która prawie nie ma nazwy. Pupa przednia, według mamy. I chociaż to niewiarygodne – jak dzieciak może się przedostać przez tak mały otwór – jest to wiedza bezcenna.
Z czasem użyje jej, żeby pobrylować przed kolegami. Na razie nie ma niestety żadnych.
Bez przerwy czyta. Wszystko, co wpadnie jej w ręce, a zaczęło się wcześnie. Pierwszy rok w szkole, w Lundzie – zapisano ją do szkoły rok wcześniej, bo sama nauczyła się czytać – przechoruje.
Szkarlatyna z powikłaniami gruczołowymi, tak się to nazywa. Kładą ją w szpitalnej izolatce. Nikomu nie wolno do niej wchodzić, tylko personelowi, by wbijał jej w pupę ostre igły.
Penicylina jest nowym cudownym lekiem, dostaje zastrzyk co trzy godziny przez całą dobę, prawdopodobnie ratuje jej to życie. Pośladki usiane są strupkami. Bez przerwy ich dotyka, płacząc.
Jak sitko. Jak wyciskana gąbka.
Wolno jej pomachać do mamy i taty przez szybę. Oboje mają śniegowce i grube płaszcze, na dworze jest zima. Za którymś razem tata przyciska do szyby zapisaną kartkę. Czyta ją. W izolatce obok jest chory chłopiec, którego może spotkać. Coś tak potwornego! Obcy chłopiec!
Nie, nie! Z przerażeniem potrząsa głową, nie wolno doprowadzić do takiego spotkania. Jest bardzo nieśmiała. Obce dzieci przerażają bardziej niż cokolwiek. W łóżku szpitalnym ciągle tylko płacze, nieprzerwanie i zawzięcie. Do momentu, gdy pojawia się przy nim wysoka, surowa pielęgniarka w czarnej sukience i białym czepku – nazywa się siostra Ingrid.
Chcesz wyzdrowieć? To musisz przestać płakać.
Ponieważ jest posłuszna, od razu przestaje płakać. Noce są potworne. Boi się ciemności, a płacz jest jej kompanem. Jedyne, co mama i tata mogą zrobić, to przesyłać jej książki. Jedna książka z biblioteki na dzień, dopóki jej nie skończy, nie musi za nimi tęsknić. W izolatce przebywa wiele tygodni. Może nawet miesięcy. To tam kończy siedem lat. Uczepi się czytania.
Kiedy wreszcie może wrócić do domu, nogi trzęsą się jej tak, że ledwo na nich stoi. Trudno zrozumieć, że rodzina cały czas tam była, dokładnie tak jak zawsze, nie pojmując, jak potwornie cierpiała.
Pobyt w szpitalu uświadamia jej, że świetnie sobie bez niej radzą. Czyżby jej nie chcieli? Dziecko, które z jakiegoś powodu wystawiło się na odrzucenie, staje się przymilne. Jak ja. Teraz słyszy, że mają się przeprowadzać.
Tata dostał stypendium w Princeton, w Institute for Advanced Studies. Często o tym mówią, dlatego zapamiętuje nazwę. Nie mówi się o niczym innym, tylko o Ameryce. Nikt nie pyta o to, jak ona się miała.
Wygodne formaty do pobrania