Za darmo

Pożegnanie domu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wszystko to stało się błyskawicznie, cicho i sprawnie! Nie padł ani jeden strzał.

Żołnierze nawet nie próbowali się bronić, sterroryzowani tą niespodziewaną ilością groźnych, śmiercionośnych narzędzi.

Po prostu ogłupieli. Wszystkiego się spodziewali, tylko nie zbrojnego oporu, tylko nie protestu w tym kraju, gdzie wszystko gięło się pod ich władzą, drżało przed ich słowem i pięścią.

Stali teraz, rozbrojeni zupełnie, otoczeni lufami nabitych, wycelowanych rewolwerów.

– Kłaść się twarzą do ziemi – rozkazał ojciec. Zawahali się. – Natychmiast, bo strzelamy – przynaglił.

Położyli się. Wówczas skrępowano im ręce i nogi, usta zatkano szmatami, siedzących przywiązano do drzew.

– A teraz na wozy i co tchu – rozkazał ojciec.

Pędzono, ile mocy w biednych, wyczerpanych koniach.

– Tylki dwadżeszcza wiorsty do granicy, tylki dwadżeszcza – zachęcająco przynaglał Aron i wraz z resztą mężczyzn coraz to zeskakiwał z wozu, i biegł za nim, by koniom ulżyć ciężaru.

Byle prędzej, byle prędzej.

– Papo, a temu żołnierzowi co nas ostrzegł, tośmy nawet nie podziękowali – powiedział Tom, gdy ujechano już kawał drogi i minęło pierwsze wrażenie.

– Gdybyśmy podziękowali, to za kilka godzin, gdy znajdą ich inni i oswobodzą, rozstrzelaliby go towarzysze bez litości.

– Po co ich wielmożny pan nie pozabijoł aj waj, po co? – zajęczał nagle Aron, dźwigając się z lepkiego błota.

Pan Charlęski popatrzał na niego i uśmiechnął się z politowaniem.

*

Świtało.

Wznosił się blady i zimny, czysty świt marcowy. Silny przymrozek trzymał ziemię, że skrzypiała twardo pod kołami wozów.

Pola, ogromne i faliste, pola ziemi czarnej i bujnych ozimin, szarobrunatnych ugorów – słały się jak okiem sięgnąć. A nad nimi niebo czyste, blade i nieruchome.

Z daleka, z tej drogi polnej, po której wlokły się wozy tułacze, widać było szosę równą i białą, wzniesioną nad poziom pól i ujętą w dwie wstęgi zielonych rowów.

Całą drogę tłukły się wozy po wertepach, moczarach i dołach, po drogach jakichś krętych, wąskich, nieużytych. Całą noc, noga za nogą wleczono się po krainach leśnych, aż przed świtem wytoczyły się umęczone wozy między pola ogromne i gładkie.

Już i sam Aron nie wiedział, co to za strony i czy bezpieczne od wrogiej władzy. Jęczał z cicha i raz wraz, to na tę, to na ową stronę poglądał. Ale daremnie. Nic, nic nie widział.

Właściwie już nikt nie miał sił tym się troskać i niepokoić. Wszyscy spali, skuleni bezradnie w głębi wozów, zmieniając się tylko przy koniach. Jechano noga za nogą, przystając i ciągnąc dalej, przed siebie, byle gdzie.

Słońce wytoczyło się zza widnokręgu czerwone i zrobiło się na chwilę niby ciemniej. Szron na ziemi roziskrzył się jarząco.

I tam właśnie, po szosie białej, wyzłoceni promieniami wstającego słońca – jechali żołnierze. Szwadron. Jechali stępa, a parskanie koni dolatywało aż do drogi, po której ciągnęły wozy.

Olek, który powoził w owej chwili na pierwszym wozie – zatrzymał konie.

Zza pleców jego Nik wysunął rozczochraną głowę i obaj chłopcy patrzyli z natężeniem i trwogą.

– Nic nie widać… nie wiadomo – rzekł zdławionym głosem Nik.

– Aha… nie widać… Bo ja wiem! – wyjąkał Olek.

Szwadron już minął zakryte krzakami wozy i odjeżdżał drogą.

I nagle… i nagle…

 
– Wojenko, wojenko
Cóżeś to za pani,
Że za tobą giną, że za tobą giną
Chłopcy malowani,
Że za tobą giną…
 

Szwadron odjechał w skok, a na wozach wszyscy płakali.

––

Zatrzymano się na pierwszy popas na polskiej ziemi. Wyskakiwano z wozów, otrząsając z siebie znużenie śmiertelne i głuchy smutek, nędzę miesięcy tylu. Żwawo chłopcy skoczyli po drzewo do ogniska, tnąc krzaki znad rowu. Śmiejąc się, aż krzycząc z radości, Marta i Ania wyciągały z worków resztki jadła.

Nik i Tom ruszyli na poszukiwanie wody. Zdawało im się, że po drugiej stronie szosy widzą coś w rodzaju strumienia.

Rzeczywiście był to strumień. Nabrali pełne wiadra i przysiedli na moment u rzeczki.

– Ona jest zupełnie taka sama, ta ziemia – powiedział nagle Tom, biorąc do ręki wilgotną, czarną grudę.

– Ja kto jest taka sama! – oburzył się Nik – przecież jest polska!

– Tak – zgodził się spokojnie Tom – a mimo to jest taka sama. Czarna i pachnąca.

I wrócili do ogniska, gdzie zgromadzili się wszyscy, grzejąc się i prostując obolałe, do cna zmitrężone członki.

Z dala od wszystkich, na wale szosy, z nogami spuszczonymi do rowu Nik spostrzegł siedzącego Olka.

Coś go zastanowiło w bezwładnej postaci tak szczęśliwego przed chwilą brata.

Podszedł do niego i wówczas zobaczył, że Olek z głową wzniesioną i szeroko otwartymi oczami – płakał.

Ogromne łzy jak grochy staczały mu się po policzkach, a z głębi piersi, gdzieś aż z wnętrzności wyrywał się szloch, którego nie chciały przepuścić zacięte wrogo usta.

Nik stanął tuż przy bracie, ale nic nie powiedział. Podniósł głowę i także popatrzał na wschód zalany słońcem, tonący w srebrnej mgiełce.

Olek przestał płakać, chwilę zmagał się ze sobą, aż powiedział zachrypniętym, rwącym się głosem:

– Już po Niżpolu… popiołu nie zostało… i ziemię kto będzie orał?… I oni wszyscy jej nienawidzą, choć rozszarpali. A my… nie mamy już domu.

Nik westchnął głęboko z dna serca. A potem raz jeszcze zaczerpnął powietrza pełną piersią. Ożywczy, ostry zapach, wiosennych pól.

Wtenczas rzekł spokojnie i mocno:

Mamy teraz OJCZYZNĘ. To jest więcej, niż dom.

Inne książki tego autora